Młodzi Polacy rzekomo nie interesują się swoim emeryturami odkładanymi w ZUS-ie, co z kolei pokolenie naszych rodziców i dziadków uznaje za wyraz lekkomyślności. To nieprawda. Fakt, że ktoś nie ma wielkich nadziei na emeryturę od państwa, nie oznacza, że nie interesuje się swoją przyszłością. Młodsze pokolenia Polaków po prostu dostosowują strategię działania do obowiązujących warunków. Nauczeni dwiema dekadami reform systemu emerytalnego, nie mają innego wyjścia.

Byliśmy głupi?

Kiedy równo 20 lat temu wprowadzano wielką reformę emerytalną i zachęcano Polaków do oszczędzania w Otwartych Funduszach Emerytalnych, media zostały wręcz zalane reklamami obiecującymi przyszłym emerytom prawdziwe luksusy. Fundusze reklamowały największe gwiazdy: Bogusław Linda, Zbigniew Zamachowski, Cezary Pazura, Kinga Rusin, czy aktorzy z popularnych wówczas telenoweli. Do historii przeszły nawet hasła reklamowe o tym, że na emeryturze „nie musisz udawać życia” czy – bodaj najbardziej znane – że na starość „trzeba mieć fantazję i pieniądze synku”.

Ówczesna reforma wydawała się także rzadkim przykładem ponadpartyjnej współpracy. Ostatecznie wprowadzona przez prawicowy rząd Jerzego Buzka, była przygotowywana przez poprzedni, lewicowy gabinet Włodzimierza Cimoszewicza. Ale już 15 lat później Jacek Rostowski, minister finansów z ramienia Platformy Obywatelskiej, mówił, że Otwarte Fundusze Emerytalne to „nikomu niepotrzebna beczka prawie [sic!] bez dna” oraz „rak na tej reformie [emerytalnej – przyp. red.], który urósł do gigantycznych rozmiarów i niszczy cały system emerytalny, a teraz przerzucił się na finanse publiczne”. Sam Buzek reform swojego rządu bronił, ale niezbyt bohatersko, być może dlatego, że był już wtedy członkiem… Platformy Obywatelskiej.

Na tym polega jeden z najważniejszych problemów z wiarygodnością systemu emerytalnego – eksperci, którzy relatywnie niedawno zachwalali nam zalety OFE, dziś przyznają, że się mylili. A to wszystko w czasach, gdy – nie tylko w Polsce – zaufanie do rozmaitych autorytetów i ekspertów dramatycznie spada. | Łukasz Pawłowski

I tu dochodzimy do decyzji politycznej z roku 2014 o przejęciu ponad 150 miliardów złotych z OFE. Chociaż w teorii środki te zgromadzone w obligacjach państwowych trafiły na nasze indywidualne konta emerytalne w ZUS-ie, a więc ciągle je „mamy”, to jednak wielu Polaków po tej operacji miało i ma poczucie, że coś zostało im zabrane. Poczucie to podsycało nie tylko PiS, między innymi wypuszczając spot reklamowy wzywający do sprawdzenia kont emerytalnych, bo „możliwe, że już je opróżnili”. Robił to także Leszek Balcerowicz, który przekonywał, że rząd PO–PSL chciał „otumanić Polaków” i zabrać zgromadzone w OFE oszczędności, a to wszystko w sposób budzący wątpliwości konstytucyjne!

Na tym właśnie polega jeden z najważniejszych problemów z wiarygodnością systemu emerytalnego – eksperci, którzy relatywnie niedawno zachwalali nam zalety OFE, dziś przyznają, że się mylili. A to wszystko w czasach, gdy – nie tylko w Polsce – zaufanie do rozmaitych autorytetów i ekspertów dramatycznie spada. Takie deklaracje jedynie potwierdzają intuicję, że w kwestii emerytury najlepiej liczyć na siebie. Tym bardziej, że w trwałość systemu emerytalnego nie wierzą… sami politycy.

Już przed kilkoma laty ówczesny wicepremier Waldemar Pawlak z PSL-u mówił, że w emerytury z ZUS-u nie wierzy, dlatego stara się oszczędzać i utrzymywać dobre relacje z dziećmi, bo to pewniejsze niż „te różne państwowe chimeryczne rozwiązania”. Wiele wskazuje, że w obecnej ekipie rządzącej to zaufanie jest niewiele większe. Obecny wicepremier Jarosław Gowin powiedział właściwie to samo co Pawlak, kiedy stwierdził, że „obecny system jest dysfunkcjonalny”, a z jego trójki dzieci „żadne nie wierzy w to, że kiedyś będzie dostawało emeryturę z ZUS”.

Jesteśmy mądrzy?

Wypowiedź Gowina to zresztą nie jedyny dowód na to, że PiS – które oczywiście na niezadowoleniu z przejęcia części środków OFE skorzystało politycznie – zamiast odbudowywać zaufanie do systemu, jeszcze je pogłębia.

Jak bowiem mamy brać na poważnie wezwania rządu do oszczędzania i myślenia o przyszłości, kiedy jednocześnie ten sam rząd – przez nikogo nieprzymuszany – decyduje się na obniżenie wieku emerytalnego? W tym samym czasie jednak zapowiada wprowadzenie zachęt do tego, by Polacy pracowali jak najdłużej. Co więcej, tworzy Pracownicze Plany Kapitałowe, po to by dodatkowo podnieść stopę oszczędności. Możemy więc przejść na emeryturę wcześniej, ale broń Boże, nie powinniśmy, bo nie mamy dość pieniędzy.

Okazało się jednak, że w budżecie państwa jest ich na tyle dużo, by wypłacić wszystkim emerytom, bez względu na dochody, trzynastą emeryturę, tylko dlatego że było to opłacalne z politycznego punktu widzenia. Nikt bowiem chyba – nawet zwolennicy PiS-u – nie wierzy w to, że kilkaset złotych jednorazowego zasiłku rozwiąże problemy emeryta czy emerytki. A już jawną manipulacją były twierdzenia mówiące, że koszt wypłaty tej emerytury wziął na siebie ZUS. W rzeczywistości – dzięki niskiemu bezrobociu i łącznie dużym składkom odprowadzanym przez pracujących – dziura w budżecie ZUS-u okazała się mniejsza, niż zakładano, a zatem publiczny ubezpieczyciel mógł zrezygnować z 10 miliardów dopłaty z budżetu państwa (pobierając „tylko” 35,8 miliardów)! Ta „oszczędność” to jednak wyłącznie wynik dobrej obecnie sytuacji na rynku pracy.

Jak mamy brać na poważnie wezwania rządu do oszczędzania i myślenia o przyszłości, kiedy jednocześnie ten sam rząd – przez nikogo nieprzymuszany – decyduje się na obniżenie wieku emerytalnego? | Łukasz Pawłowski

Na tym jednak nie koniec zamieszania. Do dziś nie wiemy, czy trzynasta emerytura była świadczeniem jednorazowym, czy też będzie wypłacana w kolejnych latach. I tak, wicepremier Jacek Sasin mówił w „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, że rząd „weźmie to pod uwagę przy konstrukcji nowego budżetu” oraz „postara się przyjąć taką ustawę po wyborach parlamentarnych”.

Zaledwie cztery dni później, 22 czerwca, premier Mateusz Morawiecki był już bardziej zdecydowany w swoich deklaracjach. „Jeśli PiS będzie kontynuowało rządy, mogę zobowiązać się, że będziemy Emeryturę Plus wypłacać”, zapowiedział na antenie RMF FM. Trudno nawet w najlepszej wierze uznać, że tak właśnie powinna wyglądać debata o zasadach funkcjonowania systemu emerytalnego.

Wszystkie te słowa i działania to dla obywateli jasny komunikat: władza wykorzystuje system emerytalny dla doraźnych korzyści politycznych, a jednocześnie wysyła sprzeczne sygnały – zachęca do oszczędzania i lekką ręką wydaje pieniądze na dodatkowe emerytury.

Bądź tu mądry…

Co w takiej sytuacji ma zrobić dzisiejszy dwudziesto-, trzydziesto- czy czterdziestolatek? Racjonalne wydaje się przyjęcie założenia, że na państwo liczyć nie może. Owszem, jeśli jakąś emeryturę z ZUS-u dostanie, to świetnie, ale na pewno musi też radzić sobie sam.

To byłaby doskonała wiadomość dla zachęcającej do oszczędzania ekipy rządowej, gdyby nie jeden szkopuł. Polacy niekoniecznie chcą oszczędzać w systemie stworzonym i nadzorowanym przez państwo. Gdyby było inaczej, rząd Mateusza Morawieckiego nie zapisywałby Polaków do PPK „z automatu”.

Tym bardziej, że jak twierdzi Bartosz Marczuk z Polskiego Funduszu Rozwoju, PPK to dla oszczędzających „interes życia”. Skoro interes jest tak znakomity, niech ludzie zapiszą się sami. Do tego jednak potrzebne byłoby zaufanie, że nasze pieniądze będą, po pierwsze, dobrze zarządzane, a po drugie, że za kilka lat nie okaże się, że PPK skończą tak samo jak OFE. Tego zaufania brakuje i (błędne) koło się zamyka.

Jak zatem w takich warunkach oszczędzać na emeryturę? Wiele wskazuje na to, że sposobem dla części młodych Polaków jest… zakup nieruchomości. Dane z rynku pokazują, że obecnie nawet co trzeci zakup mieszkania to lokata kapitału. „Zakup mieszkania w celach inwestycyjnych stał się niemalże dyscypliną narodową”, mówił portalowi forsal.pl Marcin Jańczuk, ekspert agencji nieruchomości Metrohouse, która przeprowadziła te wyliczenia. Wielką popularnością na rynku cieszą się zatem mieszkania niewielkie, do 40 metrów kwadratowych, bo są tańsze i łatwiej można przystosować je do wynajmu.

Powyższe informacje znajdują też potwierdzenie w badaniach ze styku ekonomii i socjologii. Socjolożka dr Marta Olcoń-Kubicka prowadząca badania nad praktykami pieniężnymi wśród młodych par mieszkających w Warszawie zauważyła dokładnie to samo zjawisko.

„Nasi rozmówcy często wspominali, że kupują mieszkanie po to, żeby ich dorosłe dzieci w przyszłości miały gdzie mieszkać. Ale jest też inne uzasadnienie, które mówi, że dobrze mieć mieszkanie, bo może z czasem będzie można kupić sobie większe, a to mniejsze zachować po to, żeby je wynajmować. W odczuciu naszych badanych wynajem mieszkania w takim mieście jak Warszawa to coś, co będzie gwarantować stały, miesięczny dochód, który będzie dodatkiem do niskich i niepewnych emerytur państwowych”, mówiła w rozmowie ze mną na łamach „Kultury Liberalnej”.

Był to jej zdaniem dowód, że – wbrew obiegowym opiniom – nawet młodzi ludzie intensywnie myślą o tym, jak zabezpieczyć się finansowo na przyszłość. „Kiedy rozmawialiśmy w mieszkaniach, do których się właśnie sprowadzili, mówili, że to takie mieszkanie «na teraz». Pomieszkają w nim przez 5–10 lat, ale będą dążyć do tego, żeby potem przenieść się do większego mieszkania lub domu. Obecne mieszkanie chcieliby jednak zachować po to, żeby albo generowało zysk, kiedy będą na emeryturze, albo żeby oddać je dzieciom «na start»”.

Jak w polskich warunkach oszczędzać na emeryturę? Wiele wskazuje na to, że sposobem dla części młodych Polaków jest… zakup nieruchomości. Dane z rynku pokazują, że obecnie nawet co trzeci zakup mieszkania to lokata kapitału. | Łukasz Pawłowski

Druga fala prywatyzacji – odsłona emerytalna

Zjawisko traktowania mieszkań jako formy zabezpieczenia na starość przeczy tezom, że młodzi Polacy nie chcą myśleć o swojej przyszłości i nie podejmują na rzecz jej zabezpieczenia żadnych działań. Robią to, ale nie w ramach mechanizmów skonstruowanych przez państwo, lecz obok nich.

To dowód, że kolejna dziedzina życia poddawana jest zjawisku „drugiej fali prywatyzacji”. Tak jak w edukacji i służbie zdrowia – o których pisaliśmy już na tych łamach wielokrotnie – tak i tu widzimy, że potrzeby, które w teorii powinno zaspokoić państwo, wielu Polaków próbuje zaspokoić na rynku prywatnym. Problem w tym, że ta droga dostępna jest tylko dla nielicznych – najlepiej zarabiających lub pochodzących z najzamożniejszych rodzin.

Jakie będą skutki takiej zmiany, trudno przewidzieć, ale bardzo prawdopodobne, że jej konsekwencje najbardziej odczują najbiedniejsi, którzy dodatkowego zabezpieczenia na emeryturę po prostu nie będą mieli. Nie mówiąc już o tym, że ze względu na rosnące ceny mieszkań, trudniej im będzie zdobyć własne lokum – nie pod wynajem, ale do życia.

Nie jestem skłonny formułować alarmistycznych tez, ale obserwując różne wymiary postępującej prywatyzacji, mam wrażenie, że gdy w mediach prorządowych dominują hasła o budowie „Polski solidarnej”, filary polskiej umowy społecznej znajdują się w stanie rozkładu. Jeśli nic się nie zmieni, cały ten system zacznie się walić pod własnym ciężarem.

I nie można będzie mieć o to pretensji tylko do „młodych”. Oni po prostu dostosowują się do warunków, w jakich przyszło im żyć.