Diagnozę Łukasza Pawłowskiego rozumiem tak: Polska, wydając niespotykane dotąd kwoty na politykę społeczną, przybierającą formę niemal wyłącznie indywidualnych transferów (500+, wyprawka szkolna, wcześniejsza emerytura etc.), lekceważy pogłębiający się krach usług publicznych, czego najlepszym przykładem jest chroniczna choroba systemu ochrony zdrowia.

W tekście Pawłowskiego brakuje mi stwierdzenia, że transfery same w sobie nie są czymś niepożądanym. W tak niewydolnym (na przykład w kwestii transportu publicznego w Polsce powiatowej) i niesprawiedliwym (na przykład w kwestii podatków) państwie jak nasze, ich wprowadzenie przynajmniej zmniejsza nierównowagę między uboższymi a bogatszymi obywatelami w dostępie do „wtórnie prywatyzowanych” dóbr, takich jak ochrona zdrowia.

Pełna jednak zgoda co do faktu, że ogólny kierunek jest niepokojący, a rządzący wydają się delektować „kluczem do polskiej duszy”, jakim okazują się kolejne „plusy”, i zupełnie zaniedbywać poważną rozmowę o rzeczywistym stanie państwa dobrobytu, którego rdzeniem jest system usług publicznych. Dlatego nieco technokratyczny ton Pawłowskiego wydaje mi się w tej kwestii nawet za mało radykalny.
Marnujemy historyczną szansę

Tu trzeba wrzasnąć – HALO! Drogie Polki i Polacy, czy nie widzicie, że umyka nam historyczna szansa na przyzwoite państwo? Przyjrzyjmy się dziejom ostatnich 150 lat – cały czas byliśmy krajem po prostu biednym, którego albo zupełnie nie było stać na realizację obietnicy lepszego życia (spójrzcie, co się stało z fantastycznym programem rządu lubelskiego z 1918 roku!), albo jego działania były kroplą w morzu potrzeb (COP w latach 30.), albo odbywały się wraz z olbrzymimi kosztami społecznymi i politycznymi (PRL), a także ekonomicznymi (pomyślcie o naszej ojczyźnie z lat 80., w jesieni socjalistycznego „dobrobytu”).

Nie zbudujemy lepszego państwa, z godnie wynagradzanymi funkcjonariuszami publicznymi, bez zwrotu w polityce fiskalnej. | Stanisław Zakroczymski

Dziś sytuacja jest komfortowa – stabilny wzrost, niskie bezrobocie, rosnące (tak, wiem, że nierównomiernie) płace. I co najważniejsze, ledwie dziesięciomiliardowy deficyt dzięki uszczelnieniu VAT-u (brawo, panie premierze Morawiecki) i likwidacji OFE (brawo, premierze Tusk). Idealny moment, żeby zrealizować marzenie o przynajmniej solidnym państwie polskim – kraju, w którym dobrze opłacane nauczycielki uczą dzieci w dobrze wyposażonych, małych klasach. Kraju, w którym wypoczęte lekarki i lekarze specjaliści pracujący na nowoczesnym sprzęcie przyjmują nas w szpitalu publicznym po tygodniu oczekiwania, zapewniając nam, Obywatelom, realnie, a nie teoretycznie „równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych, niezależnie od naszej sytuacji materialnej” (art. 68 ust. 2 Konstytucji RP). Nasza gospodarka jest w najlepszym stanie od niepamiętnych czasów, problem w tym, że państwo zostaje za nią daleko w tyle.

Co z tym zrobić? – po pierwsze, podatki

Czego brakuje mi w tekście Pawłowskiego? Szerszej wizji, bardziej kompleksowej propozycji niż tylko zmiana priorytetów wydatkowych z indywidualnych transferów na dofinansowanie służby zdrowia. Tymczasem wizja ta to (uwaga patos!) najważniejsze, patriotyczne zadanie dla „pokolenia Spięcia”. Bez niej nie wykonamy cywilizacyjnego „skoku w nowoczesną państwowość”.

Chcę „wrzucić” do dyskusji o tej wizji dwie kwestie. Pierwszą, którą tylko zaznaczę, jest reforma finansów publicznych. Drugą, którą rozwinę szerzej, jest kwestia nowego ładu w relacjach między centrum a regionami i gminami.

Najpierw o finansach. Jeśli chcemy mieć usługi publiczne z prawdziwego zdarzenia, to – po pierwsze – musimy podnieść wydatki publiczne (oczywiście w relacji do PKB) do poziomu zbliżonego do państw Europy Zachodniej. Po drugie zaś, najwyższy czas, abyśmy wzięli się za skandal, jakim jest realne obłożenie podatkami poszczególnych grup społecznych i grup interesu. Zainteresowanych, odsyłam do raportu dr Jakuba Sawulskiego, który dokładnie opisuje mechanizm, zgodnie z którym samotna matka z dzieckiem zatrudniona na etacie odprowadza procentowo wyższe daniny niż menedżer na kontrakcie w dużej firmie. Nie zbudujemy lepszego państwa, z godnie wynagradzanymi funkcjonariuszami publicznymi, bez zwrotu w polityce fiskalnej – to musi być kamień węgielny każdego poważnego programu naprawy Rzeczypospolitej.

Po drugie – samorządność

Drugą sprawą jest poważne podejście do polskiej samorządności. Bo to samorząd (gminny, miejski, powiatowy, ale bywa że i wojewódzki) jest dziś „interfejsem” państwa, głównym organizatorem i świadczeniodawcą usług publicznych. Z jednymi daje sobie radę raczej nieźle (edukacja, do której samorządy rocznie dopłacają ponad 20 miliardów złotych z własnych środków!) z innymi bardzo różnie (transport publiczny – coraz lepszy w miastach, znikający na prowincji), z jeszcze innymi źle (opisana przez Pawłowskiego ochrona zdrowia, ale w tym wypadku samorząd jest raczej „chłopcem do bicia”, o czym niżej). Co więcej, samorządy, zwłaszcza lokalne, są tym właśnie segmentem władzy publicznej, któremu Polacy ufają najbardziej, który rozumieją, doceniają i czują, że mają na niego wpływ (zob. badanie Adama Gendźwiłła i badania CBOS). Budowa porządnego państwa musi być oparta o silny, bogaty i kompetentny samorząd.

Aby tak się jednak stało, konieczne jest „stanięcie w prawdzie” w kwestii zagmatwanych stosunków między władzą lokalną i centralną. Jest to jedna z największych hipokryzji III RP. Z jednej strony elity uwielbiają chwalić się, że „samorząd to największy sukces ostatniego trzydziestolecia”, a w Konstytucji zapisano bardzo silną pozycję jego jednostek włącznie z domniemaniem kompetencji JST (art. 163 i 164), a także zasadą adekwatności – za zwiększeniem kompetencji władz lokalnych powinna iść odpowiednia doza środków (art. 167 ust. 4). Szkoda tylko, że Trybunał Konstytucyjny bodaj nigdy nie obalił żadnej ustawy pod kątem jej niezgodności z tymi normami (a kilka razy aż się o to prosiło), a kolejne rządy stopniowo obciążały JST nowymi obowiązkami administracyjnymi, zabierając kompetencje twórcze i nie poszerzając źródeł finansowania.

Dopiero taki nowy ład – z państwem bardziej sprawiedliwym, lepiej dofinansowanym i przeorganizowanym, może doprowadzić nas do sytuacji, w której pewnego pięknego dnia przejdziemy się z domu do pobliskiej przychodni, a uśmiechnięty lekarz od razu zaprosi nas do gabinetu.

Tak dalej być nie może. W związku z wysokim poziomem zaufania do samorządów i solidnym doświadczeniem samorządowców, racjonalne jest podjęcie strategicznej decyzji, że to samorządy wszystkich stopni powinny być zasadniczo odpowiedzialne za organizowanie usług publicznych, a także w przeważającej mierze za ich finansowanie. Rząd centralny powinien ograniczyć się do ważnej roli wyznaczania standardów ich dostępności i interwencji w szczególnych przypadkach. Kwestią najbardziej wrażliwą z punktu widzenia zasady unitarności państwa, jest oczywiście przekazanie wspólnotom lokalnym i regionalnym części uprawnień regulacyjnych w tych sferach. Otwartym pozostaje na przykład pytanie, czy dopuszczamy możliwość, aby sejmik wielkopolski mógł podjąć decyzję o podwyższeniu składki zdrowotnej o 1 punkt procentowy w stosunku do państwowego minimum.

Nie do utrzymania jest natomiast w mojej opinii destrukcyjna dla państwa blame game między agendami rządowymi i samorządowymi w kwestii odpowiedzialności za poszczególne sfery polityki publicznej. Obserwujemy ją ostatnio szczególnie mocno w edukacji, gdzie obie strony spychają na siebie odpowiedzialność za skutki deformy (tu racja samorządowców jest chyba oczywista), ale przecież niemniej zacięta jest walka w służbie zdrowia. Samorządy, zwłaszcza powiatowe, są ustawione na z góry przegranej pozycji prawnej – jako podmioty właścicielskie szpitali mogą podpisać kontrakt tylko z jednym płatnikiem (NFZ), który narzuca swoje autorytatywnie ustalone ceny świadczeń. A potem to samorządy muszą pokrywać dziurę budżetową wynikającą z ogólnego niedofinansowania systemu.

Oprócz przeniesienia finansowania i kompetencji, trzeba również zadbać o demokratyzację wewnętrzną JST (zwłaszcza poprzez zwiększenie funkcji kontrolnych i upowszechnienie mechanizmów partycypacji) oraz o systemowe ograniczenie nadzorczych zakusów organów państwowych (zwłaszcza wojewodów i sądów administracyjnych). Wiele pomysłów przynosi tu raport „Polska samorządów. Silna demokracja, skuteczne państwo” opublikowany ostatnio pod redakcją prof. Dawida Sześciły, przy którym miałem przyjemność pracować.

Dopiero taki nowy ład – z państwem bardziej sprawiedliwym, lepiej dofinansowanym i przeorganizowanym, może doprowadzić nas do sytuacji, w której pewnego pięknego dnia przejdziemy się z domu do pobliskiej przychodni, a uśmiechnięty lekarz od razu zaprosi nas do gabinetu.

 

Współpraca: Szymon Rębowski

 

Inicjatywa wspierana jest przez Fundusz Obywatelski zarządzany przez Fundację dla Polski.