Kontakty z myślą Jana Jakuba Rousseau nie należą do lekkich ani łatwych, ale za to często bywają przyjemne. Rousseau jest zwodniczy – zarówno celowo, jak i mimowolnie. Zwodzi celowo, kiedy kluczy i meandruje swoje wywody, unikając jasnych konkluzji. Mimowolnie zaś zwodzi pozorną prostotą i jasnością stylu, jakże odległego od kolubryn filozofii akademickiej. Pisze na ogół tak, jak gdyby mówił do starych kumpli. Niedobrze jednak dla czytelnika, jeśli uwierzy Janowi Jakubowi i uzna, że naprawdę ma do czynienia z intelektualnym bratem-łatą. Niebezpieczeństwo myśli Rousseau polega nie tylko, a może nawet nie przede wszystkim na jej konsekwencjach politycznych, społecznych czy pedagogicznych – jest to myśl niebezpieczna poprzez swoją zdradliwie łatwą formę słowną, która kryje niezwykle złożoną strukturę interpretacyjną. Wejście w orbitę oddziaływania umysłu, który wyrażał się w taki sposób, jest o wiele bardziej ryzykowne niż próba drążenia takiego Kanta czy Hegla, którzy po prostu wyganiają niemal każdego interesanta za drzwi (t znaczy za okładkę książki) przy pomocy kilku wstępnych zdań swoich wywodów. Rousseau zaś pozwala nam uwierzyć, że go świetnie zrozumieliśmy, a z takiej pochopnej pewności może wyniknąć niejedna szkoda.
„Szkic o pochodzeniu języków”, którego polski przekład wznowiono po prawie dwóch dekadach od pierwszego wydania, mieści się w zarysowanym wyżej schemacie. Jest to faktycznie „szkic”, zbiór dwudziestu rozdzialików, z których tylko jeden ma więcej niż dziesięć stron druku, spisanych tak, że trudno oprzeć się wrażeniu, iż autor rzucił je na papier niemal w biegu. Na pierwszy rzut oka czytelniczego tematyka tych fragmentów jest rozrzucona nader szeroko. Ale zwodniczość intelektu Jana Jakuba nie pozwala nam na wygodną konstatację, że spisał on z doskoku parę luźnych pomysłów w chwilach, w których przychodziły mu do głowy. Nie można wykluczyć, że szkicowość „Szkicu” jest jego metatekstem, zamierzoną metodą myślenia, zadaniem dla czytelnika.
O „języku” jako takim – systemie reguł rządzących praktykami komunikacyjnymi istot rozumnych – i o jego tytułowym „pochodzeniu” Rousseau pisze głównie w pierwszej połowie „Szkicu”, rzucając tam wiele intuicji, które później miały zostać potwierdzone przez nowoczesną naukę. Natomiast druga połowa tego utworu dotyczy wyłącznie muzyki. Nawet tak finezyjny egzegeta Jana Jakuba, jakim był Jacques Derrida, interesował się głównie pierwszą połową „Szkicu”, a zwłaszcza znajdującymi się tam twierdzeniami na temat relacji głosu i pisma. Sprawę muzyki w tym kontekście często zaś pomijano, uznając jej obecność w sąsiedztwie problemu glottogonii za przejaw osobistych nachyleń autora – znanego miłośnika muzyki, jej teoretyka i praktyka – czy też za ślad wczesnonowożytnych idei pokrewieństwa sztuk (tutaj: słownych i muzycznych), albo właśnie za skutek nieprzemyślanej doraźności „Szkicu”. Tymczasem stanowione w myśleniu Rousseau źródłowe powiązanie mowy i muzyki jest kardynalne dla zrozumienia jego poglądu na genezę języka ludzkiego.
Otóż jego zdaniem język ludzki powstał nie jako narzędzie refleksji, opisywania i nazywania elementów świata ani też jako narzędzie praktycznej komunikacji (czyli nie w tych celach, do jakich ludzkość używa go od początków cywilizacji pisanej). Jego pierwotną funkcją było manifestowanie tego, co obecnie nazywa się w języku akademickiej humanistyki „sferą afektywną”. W tym założeniu Rousseau idzie pod prąd niemal całej tradycji myślenia o pochodzeniu języka ludzkiego. Tradycję tę kształtowali ludzie głęboko pogrążeni w zintelektualizowanych odmianach praktyk językowych, a zwłaszcza w ich tekstowych śladach. Język refleksji utrwalany w zapisie, którym się posługiwali owi myśliciele, w oczywisty sposób naginał ich myśl do schematów, w których ich własna praktyka użytkowania słów stawała się praktyką jedyną, obecną od zarania dziejów. To rozumowanie zdominowało teorie glottogoniczne już w starożytności. Tymczasem Rousseau występuje w „Szkicu” z poglądem odwrotnym: refleksja, intelekt i rozum przejęły język w swoje władanie dopiero po długim czasie. W pierwszej fazie swojego istnienia służył on innym celom – bez pisma, bez twardych reguł stylistyki, wiązany jedynie naturalnymi zasadami głośni i składni, był środkiem wyrażania afektów, właśnie tak, jak muzyka, zanim popadła w niewolę nowożytnych zasad harmonii. Ewolucja mowy i ewolucja muzyki są według Rousseau procesami analogicznymi.
Takie ujęcie pochodzenia języka zgadza się z ogólnym, podręcznikowym obrazem Jana Jakuba jako myśliciela opiewającego pierwotną naturę ludzką i piętnującego destrukcyjny wpływ kultury i cywilizacji na ten wymarzony i wymyślony stan naturalny. Rousseau chciał, aby mowa przylegała jak najściślej do doświadczenia egzystencjalnego, aby była autentyczna. Pismo zaś wzbudzało w nim jako praktyka kulturowa silną niechęć, ponieważ jest ono wedle niego środkiem zakłamania tej pierwotnej „szczerej” mowy. Gramatyka, ortografia i inne wynalazki piśmiennej kultury sprawiają, że język odrywa się od swojego pierwotnego żywiołu i ulega postępującej alienacji, degeneruje się w puste, sztuczne formy piśmiennej rafinady. Coraz silniejsze rozwarstwienie i alienacja praktyk językowych względem „prawdy uczuć” – to jeden z mniej znanych wariantów tezy Rousseau o szkodliwości kultury i cywilizacji dla autentycznego istnienia człowieka. Język, odkąd przestaje być wyrazem afektów, a zaczyna – intelektu – coraz bardziej zakłamuje ludzką egzystencję, zamiast ją objaśniać i wyrażać. Filozof widział ten proces analogicznie do procesów negatywnie wpływających na rozwój muzyki w jej dziejach od antyku po swoją współczesność.
Co więcej, Rousseau wyczuwał też – chociaż w „Szkicu” nie ma wzmianek mówiących o tym wprost – że upiśmiennienie praktyk językowych połączone z ustanawianiem wyśrubowanych norm poprawnościowych jest jednym z instrumentów opresji społecznej. Umiejętność poprawnego wysławiania się w piśmie była przecież przez wiele stuleci przepustką do tak zwanej kariery życiowej w większości dziedzin życia społecznego uznawanych za wysokowartościowe. Czy nie z tego powodu Rousseau tak mocno nienawidził swojej elity – świata dworskiego z końcowej fazy panowania Ludwika XV, w którym świetne kariery przypadały w udziale miernotom umiejącym składać zgrabne jałowe mówki, a osoby utalentowane odpadały w przedbiegach tej rywalizacji, jeśli nie były w stanie nagiąć się do tych wykoncypowanych zasad?
Możemy nie lubić Jana Jakuba za pokrętność jego myślenia. Jak jednak nie zachwycić się choćby tym zdaniem: „Języki ludów stały się dla nas zbędne w równej mierze jak dar słowa. Społeczeństwa przybrały ostateczną postać; zmienia się cokolwiek tylko za pomocą armat i pieniądza […].” (s. 133). Pisane to było koło 1760 roku, trzydzieści lat przed końcem świata i początkiem następnego.
***
Nowe polskie wydanie „Szkicu” stanowi wierną kopię poprzedniego [wyd. Aureus, Kraków 2001]; uzupełniono jedynie bibliografię i rozwinięto aparat przypisów. Niestety, nie zadbano o usunięcie błędów pojawiających się dość licznie w przekładzie przypisów objaśniających sporządzonych przez wydawców francuskich dla edycji krytycznych „Szkicu” (wartość merytoryczna wielu z tych objaśnień jest zresztą dyskusyjna). Tak więc Pliniusz Starszy wciąż pozostaje „Pliniuszem Starym” (s. 166, zdumiewa także fakt, że wydawcy francuscy posłużyli się archaicznym wydaniem „Historii naturalnej” Panckouke’a z 1833 roku), a Dionizjusz z Halikarnasu figuruje jako „Denys z Halikarnasu” (s. 169 i in.). Tytuły dzieł antycznych podaje się niekonsekwentnie – niektóre w wersji polskiej, inne w łacińskiej, a jeszcze inne po francusku, nawet jeśli mają polskie tłumaczenia. W jednym z ostatnich przypisów pojawia się informacja, że Herodot miał „odczytać wiersz 446 swych «Dziejów» ludowi ateńskiemu” (s. 242), w oryginale figurowała zapewne fraza „vers 446”, co znaczy, że ów odczyt miał miejsce około roku 446 p.n.e. Wreszcie kilka terminów greckich uległo zupełnemu zniekształceniu w procesie edytorskim – chochlik drukarski, który przeprowadził się z kaszt do edytorów tekstu i tam obecnie grasuje, zmienił wszystkie litery greckie na łacińskie. Hélas!
Książka:
Jean-Jacques Rousseau, „Szkic o pochodzeniu języków”, przeł. Bogdan Banasiak, wydawnictwo Officyna, Łódź 2019, seria „Filozofia francuska”, wydanie I w tej edycji.