„Zarządzanie zasobami” – to zwrot kluczowy w kampanii wyborczej. Mam na myśli zasoby szeroko rozumiane. Nie tylko pieniądze wydawane na billboardy, konwencje czy reklamy telewizyjne lub radiowe. Równie cenny jest bowiem… czas, którego opozycja ma bardzo mało, a który przekłada się na obecność w mediach czy na spotkaniach z wyborcami w terenie. W ostatnich tygodniach można było odnieść wrażenie, że Koalicja Obywatelska pozbywa się tego zasobu lekką ręką.
Wystąpienia w mediach najważniejszych obecnie polityków partii, których ostatnio miałem okazję słuchać – od Krzysztofa Brejzy, przez Sławomira Neumanna, po Małgorzatę Kidawę-Błońską – prowokowały nie tylko znudzenie, ale przede wszystkim pytanie: „Po co?”. Po co partia pozwala popularnym politykom na kompletnie jałowe występy? Dlaczego – na ledwie trzy miesiące przed wyborami – wierchuszka ugrupowania marnuje cenne „osobogodziny” na podróże po mediach i rozmowy, które nie tylko nikogo do partii nie przekonają, ale też nic wyborcy nie mówią: ani tego, w jakiej konfiguracji PO pójdzie do wyborów, ani, przede wszystkim, z jakim programem. Po ostatniej konwencji jest szansa, że tego rodzaju bezcelowych wystąpień będzie mniej.
Zaczęło się jednak od prawdziwej katastrofy. W piątek po południu lider PO na antenie radiowej „Trójki” jasno oświadczył, że tematy takie, jak związki partnerskie, w ogóle nie będą przedmiotem kampanii wyborczej. Ale już w sobotę rano ogłosił, że gdy tylko Platforma przejmie władzę, związki partnerskie zostaną… zalegalizowane. Jak wyborcy mają sobie te komunikaty ułożyć w głowie, pozostaje wielką zagadką.
Część przeciwników PiS-u musiała poczuć się rozczarowana stwierdzeniem z piątku, a sobotnią woltę przyjęła z niedowierzaniem. Wątpliwości co do solidnych podstaw tego punktu programu Koalicji Obywatelskiej (a w konsekwencji i innych), niestety, zostały zasiane przez samego lidera.
Tymczasem, gdyby nie ten kiks, można byłoby naprawdę mówić o poprawie w komunikacji po stronie opozycji. Bo w sobotę pierwszym sygnałem możliwej poprawy były… dwie metalowe rurki z prostokątnymi, przezroczystymi szybkami na szczycie, zamontowane na scenie tuż przed wystąpieniami Schetyny na Forum Programowym. Ten niepozorny rekwizyt był wyraźnym sygnałem, że przewodniczący PO przynajmniej w tym punkcie poważnie potraktował szansę, jaką była dla partii weekendowa konwencja. Jego przemówienie było bowiem… przemyślane i dobrze napisane, z jasną strukturą i kilkoma bon motami („W Polsce robi się czarno od dymu z płonących niemieckich śmieci i rosyjskiego węgla”). Wygłoszone przy pomocy wspomnianego wyżej, ustawionego przy podium promptera, jak się wydaje, pozwoliło Schetynie osiągnąć kilka ważnych celów.
Dwie metalowe rurki z prostokątnymi, przezroczystymi szybkami na szczycie, zamontowane na scenie tuż przed wystąpieniami Schetyny na Forum Programowym. Ten niepozorny rekwizyt był wyraźnym sygnałem, że przewodniczący PO poważnie potraktował szansę, jaką była dla partii weekendowa konwencja. | Łukasz Pawłowski
Przede wszystkim wyznaczył ogólne obszary zainteresowania partii: ochrona zdrowia, edukacja, środowisko, podniesienie płac, opieka nad seniorami i szeroko rozumiana praworządność. Można się spierać o ten wybór, można pytać, dlaczego zabrakło pomysłów na armię czy budowę dróg. Niemniej jednak te sześć ogólnych punktów jest wyraźnie nakierowane na kilka szerokich grup elektoratu, do których Schetyna będzie próbował trafić: od drobnych przedsiębiorców (obniżki podatków), przez nauczycieli i rodziców dzieci w wieku szkolnym (zamiast nowych reform edukacji, sprzątanie po reformie PiS-u), elektorat wielkomiejski (odejście od węgla), aż po emerytów (opieka dla seniorów i trzynasta emerytura na stałe). Obok ogólnych deklaracji Schetyna rzucił także kilka konkretnych pomysłów, które mają szansę przebić się do publicznej świadomości, takich jak bezwzględny zakaz importu śmieci, zniesienie zakazu handlu w niedzielę czy wreszcie wspomnianą – i wywołującą bodaj najwięcej komentarzy – legalizację związków partnerskich.
Natychmiast pojawiły się głosy, że zwłaszcza ten ostatni punkt to być może błąd, prezent dla PiS-u i jego stronników, którzy mogą straszyć wyborców upadkiem obyczajów, tradycji i w ogóle polskości. Podczas niedzielnej pielgrzymki Radia Maryja w Częstochowie dokładnie to zrobił biskup Ignacy Dec, który straszył „zachodnim potopem” i „neopogańską ideologią gender”. Z kolei Jarosław Kaczyński podczas spotkania z wyborcami w jednej z mazowieckich wsi przekonywał, że „nie musimy się upodabniać do tych, którzy są tam na zachód, nie musimy stać pod tęczową flagą, możemy stać pod biało-czerwoną”.
Czy zatem Schetyna wpadł w pułapkę? Niekoniecznie. Jeśli przyjmiemy, iż w kampanii jednak związki partnerskie będą ważnym punktem programu opozycji (i nie zmieni się to na przykład pod wpływem kolejnych rozmów PO z manifestującym swój konserwatyzm obyczajowy PSL-em), to warto zwrócić uwagę na uzasadnienie, jakim posłużył się przewodniczący PO. „Dajmy ludziom żyć”, mówił, cytując „pewną starszą panią” z „niewielkiego miasta”, która rzekomo przekonywała do wprowadzenia tego rozwiązania. A następnie dodał, że ludzie powinni mieć prawo do informacji w szpitalu o bliskich im osobach czy po prostu do dziedziczenia. Ani słowa o gejach i lesbijkach, tęczowych flagach czy ruchu LGBT. Nieprzypadkowo.
Schetyna odwołał się do ujawnianego w kolejnych badaniach wyborców przekonania, że władza powinna trzymać się z daleka od prywatnego życia ludzi. Mówił o tym niedawno otwarcie… doradca PiS-u, profesor Waldemar Paruch, na łamach tygodnika „Sieci”. Zacytujmy: „Z roku na rok, zwłaszcza od objęcia rządów przez PiS, utrwala się wśród wyborców przekonanie, że władza – nieważne jaka – nie może ingerować w życie domowe, rodzinne ani codzienne. Polacy nie chcą władzy, która będzie się zajmowała sferą życia prywatnego”.
Oczywiście aktywiści LGBT mogą mieć do Schetyny uzasadnione pretensje, że wprowadza tylko związki partnerskie (nie małżeństwa) i to jeszcze z niewłaściwych powodów (poszanowanie prywatności zamiast otwartego uznania tego, że w Polsce są pary gejowskie i powinny mieć takie same prawa). A jednak uzasadnienie, na które powołał się przewodniczący PO, z jego punktu widzenia być może ma sens. Nie, Platforma nie jest partią wspierającą ruchy LGBT, będzie mógł powiedzieć Schetyna: ona po prostu nie mówi ludziom, jak mają żyć.
Tym, którzy twierdzą, że Schetyna, godząc się wreszcie na związki partnerskie, podał swoim przeciwnikom pałkę, którą ci będą go teraz okładać, warto zwrócić uwagę na uzasadnienie, którym posłużył się przewodniczący PO. | Łukasz Pawłowski
Zwracam na ten z pozoru błahy fakt uwagę, bo w przeszłości przemówienia lidera PO niejednokrotnie sprawiały wrażenie chaotycznych i nie do końca przemyślanych, jakby on sam był zaskoczony tym, że występuje na konwencji swojej partii. W rezultacie nawet niezłe pomysły z punktu widzenia walki o wyborców były potem Schetynie podbierane przez PiS (przykładem trzynasta emerytura) lub po prostu porzucane (kto dziś pamięta chociażby o postulacie likwidacji IPN). Wyborcy największej partii opozycyjnej mogą mieć nadzieję, że teraz będzie inaczej.
Wielu publicystów zwraca uwagę, że największym dziś problemem PO jest wiarygodność. Jest w tym wiele racji, ale – wbrew temu, co pisze na przykład Michał Szułdrzyński – problem z wiarygodnością nie wynika z tego, że Platforma w czasie swoich ośmioletnich rządów nie załatwiła wielu spraw, które dziś obiecuje załatwić. Wydaje się, że ważniejszym problemem był nie czas rządów, ale czas w opozycji, kiedy PO nie potrafiła utrzymać jednolitego przekazu. Kaczyński podkradał Schetynie pomysły nie dlatego, że jest tak sprytny, ale dlatego że Schetyna et consortes nieodpowiednio ich bronili. Nie wystarczy rzucić w eter ciekawej idei, trzeba jeszcze powtarzać wyborcy, kto jest jej autorem.
Czy teraz się to uda? Wszystko zależy od samego Schetyny i tego, jak skutecznie wyegzekwuje spójność przekazu. Największym wrogiem głównej partii opozycyjnej wydaje się bowiem nie tyle PiS, co ona sama. Jeśli szefowi PO uda się uniknąć kiksów w komunikacji oraz powstrzymać swoich partyjnych kolegów przed podważaniem swoich własnych pomysłów, nie jest bez szans na dobry wynik.
W przeciwnym razie skończy się tak, jak podczas ostatniego dłuższego wystąpienia Schetyny, tuż po wyborach do Parlamentu Europejskiego. Kiedy szef PO mówił o szacunku do utraconych na rzecz PiS-u wyborców, były sekretarz generalny partii Stanisław Gawłowski zamieszczał w internecie pewną mapkę. Wynikało z niej, że na terenach zdominowanych przez PiS panuje plaga przemocy domowej i alkoholizmu.
Teraz ledwo Schetyna wypowiedział się krytycznie o podniesieniu wieku emerytalnego za rządów koalicji PO–PSL, natychmiast skontrował go Jacek Rostowski. Na szczęście tylko w mediach społecznościowych. Tak jednak nie da się wygrać wyborów.
Dość dobre wystąpienie szefa partii i przedstawienie propozycji programowych to jedno. Teraz reszta polityków PO musi przekonać wyborców, że w obietnice Schetyny naprawdę wierzą. A to wszystko w zaledwie trzy miesiące.