I jednocześnie, uświadamiam sobie, pisząc, jakim dinozaurem jestem, skoro jeszcze fotografowanie odróżniam od czynności fizjologicznych. Od smarkania, jedzenia czy przecierania oczu. Dotąd czułem, że tak jak nie powinno się publicznie grzebać w nosie, tak samo nie powinno się odruchowo, a nawet w ogóle fotografować. Namysł, kompozycja, światło, przesłona, kadr, coś w tym stylu. Wszystko inne to wstyd.

Ale lato odziera ludzi ze wstydu. Weźmy książkowy przypadek. Ze wstydem, zapewne w wakacje, walczył pewien oksfordzki profesor, który przypomina mi się na użytek tej historii, a przywoływany jest w biblii (50 stron!) coachingowej cywilizacji turbokapitalizmu „It’s Not How Good You Are, its How Good You Want to be” Paula Ardena. Profesor kąpał się nago (łysy i gruby) w Tamizie i kiedy przechodzący dobrzy ludzie zaczęli się z niego śmiać (łysy i gruby), zamiast schować się w trzciny, zrobić coś z przyrodzeniem, zasłonił sobie twarz chustką. I kąpał się dalej. Złapali cię za rękę? Mów, że to nie twoja.

I właśnie tak samo należy sobie podczas wakacji zasłaniać twarz aparatem. I fotografować: ile wlezie. Trzeba zniknąć pod chustką aparatu.

Dotąd zawsze wstydziłem się być jak inni turyści. Wstyd palił mnie przy sięganiu do kabury, odkręcaniu dekielka, wystarczyło, żebym zatrzymał się przed cudem przyrody, ludzkiej techniki albo nawet ciekawie zrośniętym drzewie. Już płonąłem ze wstydu. W głowie przelatywały myśli: „jesteś bezmyślnym, konsumerystycznym odpadem cywilizacji, któremu wydaje się, że na wakacjach dostąpił oglądu swojego świata z zewnątrz”, „jesteś maszyną reprodukującą status quo i utrwalającą władzę kapitału”, „jesteś na taśmie, gdzie zaprojektowano wszystko, włącznie z twoim obecnym wrażeniem”. I tak dalej, i tym podobne.

Już nie myślę. Wystarczył wyjazd (z matką, pozdrawiam!) na górę Kazbek, czemu nieodłącznie towarzyszy zwiedzanie Gruzji. To przecież kolejny powód do wstydu. Trzeba rozliczać się z podobieństwa do całej klasy średniej, która ukochała tę destynację, a dowodem na to jest popularność książki, która zawiązywała niemal sytość, mentalne sadełko polskiej inteligencji tej dekady: „Gaurmardżos! Opowieści z Gruzji” autorstwa Anny Dziewitt-Meller i Marcina Mellera. I to też mi nie przeszkadzało. Tak samo jak to, że pod Kazbekiem, jest więcej Polaków niż Gruzinów. I nawet pomysł, raportowany Gruzinom, żeby przenieść górę Kazbek do Polski, do Bełchatowa, nie wydał im się niedorzeczny. Byli zaskoczeni i realnie zaalarmowani. Polacy dużo uniosą.

A ja fotografowałem! Wszystko. Flagę mojego kraju na szczycie tejże góry (czego Państwu nie pokażę, abyście mieli wątpliwości, czy weszliśmy), serpentyny, stragany, stare obejścia, stare pranie i wszystkie stare mury w Tbilisi, a nawet psa, który dołączył do spaceru, jakby wyczuł stary chleb w kieszeni albo i sercu.

Skąd ta zmiana? Kojąca obecność matki, dojrzałość, egzotyka miejsca. Czy ostatecznie to, że już mi wszystko jedno? Trudno powiedzieć. Cieszę się każdym decydującym momentem.

Porzucam wstyd, cieszę się nagością i czystą fizjologiczną przyjemnością fotografowania. Jeszcze przez chwilę, jeszcze ten widoczek. Póki można. Na dowód załączam kilka fotek. Ostatecznie robi się to tylko po to, aby zaimponować innym. I przetrwać w spojrzeniu.