W świecie koalicji i opozycji role wydają się być od dawna poobsadzane, a polaryzacja społeczna dawno nie była w Polsce tak wyraźna. Każda ze stron ma swoich „leśnych dziadków”, „gorszy sort”, „twardogłowych”, „kanalie” itd. Daje nam to komfortowe poczucie, że właśnie my jesteśmy dobrzy i walczymy o słuszne sprawy. Polityczna brzytwa Ockhama skutecznie eliminuje odcienie szarości, sprowadzając rzeczywistość do ostrego kontrastu głębokiej czerni i śnieżnej bieli. W takiej sytuacji nic dziwnego, że wątpliwości nie są w cenie, a to przecież dopiero początek, kampania dopiero się rozkręca, nie znamy jeszcze dokładnej daty jesiennych wyborów. Czeka nas ostra, bezpardonowa walka o władzę, o Polskę, o naszą przyszłość w świecie i w Europie. Czekają nas pracowicie ujawniane skandale, hojne obietnice, propaganda szeptana i krzyczana.
Mówienie i pisanie wielkimi literami przychodzi niektórym łatwo. Umieją komunikować jasno, bez niepotrzebnego dzielenia włosa na czworo, bez cudzysłowów, bez wahania, bez przesadnej troski o prawdę i szacunek dla faktów. Umieją mówić tak, żeby nic nie powiedzieć. Nie popadają w autoagresywne milczenie, nie zatyka ich. Są elokwentni jak dyrektor Centrum Informacyjnego Sejmu, Andrzej Grzegrzółka, który każde pytanie o ujawnienie list poparcia dla nowych członków KRS (co nakazał sąd) zalewa szarym betonem słów bez znaczenia. Albo są zaangażowani i empatyczni jak była premier Beata Szydło. Albo są optymistyczni jak aktualny premier Mateusz Morawiecki. W ich wypowiedziach dominują określenia ogólnikowe i niepoliczalne: „gdzieś”, „kiedyś”, „miliardy”. Na tym tle każdy konkret nabiera wielkiego znaczenia i zyskuje magiczną moc mobilizowania elektoratu.
W polityce ostrych kontrastów nie ma miejsca na tłumaczenia. Obcych i niemiłych należy się pozbyć, okleimy więc nasze domy, sklepy, szkoły i urzędy naklejkami „strefa wolna od…”, nad drzwiami święconą kredą napiszemy K+M+B, odmówimy stosowne zaklęcia i będziemy raz na zawsze bezpieczni. | Katarzyna Kasia
W ostatnim czasie karierę robi zwłaszcza kilka wielkich liter: L, G, B, T. Trzy pierwsze odsyłają do angielskich słów oznaczających różne orientacje psychoseksualne (L, G, B) zaś T oznacza transseksualizm pojawiający się statystycznie u 4,6 na 100 000 osób. Najogólniej mówiąc, polega na niezgodności identyfikacji płciowej z płcią morfologiczną, czyli sytuację, w której odpowiadające za dymorfizm płciowy struktury w obrębie ośrodkowego układu nerwowego są właściwe przeciwnej płci morfologicznej. Do liter doklejone zostało – absurdalne w tym kontekście – słowo „ideologia”, które ma tu mniej więcej tyle samo sensu, co w przypadku leworęczności. Upraszczając – bo tożsamość psychoseksualna jest kwestią osobniczą, dynamiczną i wcale nie tak łatwą do jednoznacznego zdefiniowania – można powiedzieć, że litery L, G, B i zdecydowanie T, odnoszą się do grup mniejszościowych, ale zarazem występujących w każdej ludzkiej populacji. Od dziesiątków lat reprezentanci tych grup walczą o uznanie, szacunek, równe prawa i święty spokój. Dlaczego w Polsce w 2019 roku nagle stali się wrogami publicznymi?
Odpowiedź jest stosunkowo prosta: nic tak nie sprzyja wewnętrznej integracji jakiejś grupy jak wspólny wróg. Tę strategię prezes Jarosław Kaczyński przetestował z powodzeniem cztery lata temu, kiedy straszył roznoszącymi choroby uchodźcami. Teraz ich miejsce zajęli ci ideolodzy, którzy nade wszystko pragną zastąpić biało-czerwoną flagę swoim bezwstydnym, tęczowym sztandarem.
W polityce ostrych kontrastów nie ma miejsca na tłumaczenia. Obcych i niemiłych należy się pozbyć, okleimy więc nasze domy, sklepy, szkoły i urzędy naklejkami „strefa wolna od…”, nad drzwiami święconą kredą napiszemy K+M+B lub odmówimy stosowne zaklęcia i będziemy raz na zawsze bezpieczni. Pobijemy ich, wyrzucimy z miast i gmin, niech się powieszą, niech skoczą z mostu, niech wyjadą.
Dlaczego mielibyśmy się nimi przejmować? Chcą „seksualizować” nasze dzieci, uczyć masturbacji w szkole, a nawet w przedszkolu, walczą z najważniejszą ostoją polskości, czyli rodziną, która Bogiem powinna być silna. Problem polega na tym, że natura (boska albo nie, skąd mogę wiedzieć), na którą zresztą często powołują się obrońcy „tradycji”, ma swoje prawa i może się przypadkiem okazać, iż to właśnie nasze dziecko będzie jedną z tych 4,6 na 100 000 osób. Albo że nasz syn przyprowadzi narzeczonego. Albo że proboszcz naszej parafii okaże się homoseksualistą. I co wtedy?
Zadając to pytanie, niestety znam odpowiedź. Brzmi ona: „nic”. I wtedy nic. Bo ludzkie życie, intymność, orientacja psychoseksualna, genetyka, indywidualny centralny ośrodek nerwowy nie mają najmniejszego znaczenia. Wyborcza arytmetyka jest prosta, a rządy zdobywa się dzięki uzyskaniu odpowiedniej większości, nie wątpliwościom.
Film Jarmuscha przypomina prawdę oczywistą dla każdego konesera filmów grozy: wystarczy, że nieumarły cię ugryzie, a staniesz się taki jak on. Czy tę ważną lekcję da się wykorzystać w codziennym życiu? Jestem przekonana, że tak.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: PublicDomainPictures.net