W Niemczech toczy się w tej chwili dyskusja o przyszłym kształcie publicznego upamiętniania polskich ofiar II wojny światowej. Zarysowują się dwa główne, konkurujące ze sobą pomysły. Szeroka koalicja historyków, publicystów oraz obywateli popiera stworzenie widocznego pomnika w centrum Berlina. Ma on powstać pomiędzy ruiną Anhalter Bahnhof oraz powstającym właśnie muzeum dla upamiętnienia losu… niemieckich wypędzonych. Pomnik ma być poświęcony wszystkim obywatelom RP, którzy ginęli podczas okupacji niemieckiej – bez względu na narodowość lub wyznawaną religię.

Pomysłodawcy chcą dać tym pomnikiem widoczny wyraz niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie dokonane po 1 września 1939 roku oraz przypomnieć Niemcom, że Polska podczas okupacji została przez ich przodków z Wehrmachtu, SS oraz Gestapo zamieniona nie tylko w miejsce Zagłady Żydów z całej Europy, lecz także że bombardowania, deportacje i masowe egzekucje były skierowanie również przeciwko Polsce per se – jako państwu, społeczeństwu i narodowi.

Krytycy zarzucają, że logika przemawiająca za powstaniem takiego pomnika odtwarza narodowe podziały historyczne oraz problematyczną symetrię żydowskich oraz chrześcijańskich ofiar. Twierdzą też, że utrwala związek pomiędzy narodowością oraz statusem zbiorowej ofiary, tworząc tym przede wszystkim zasoby dla prowadzenia polityki tożsamości narodowej albo etnicznej. Kilku historyków oraz ostatni minister spraw zagranicznych NRD Markus Meckel proponują, aby zamiast pomnika powstało w Berlinie „Miejsce informacji, dialogu oraz upamiętnienia”. Takie centrum miałoby dokumentować niemieckie zbrodnie na przestrzeni całej wojny, pokazując politykę okupacyjną w Polsce na tle kolejnych stopni radykalizacji po napadzie na Związek Radziecki.

Adwokaci takiego rozwiązania obawiają się, że narodowościowa logika publicznego upamiętania byłaby również otwartym zaproszeniem dla innych społeczeństw w Europie Środkowo-Wschodniej, aby wysunęły żądania publicznego potwierdzania ich statusu jako ofiar niemieckiej okupacji. Markus Meckel napisał niedawno coś, co wielu Niemców po cichu myśli: „Czy naprawdę mamy budować dla Polaków, Białorusinów, Ukraińców oraz Rosjan – w każdym przypadku liczby ofiar idą w miliony – oddzielne pomniki?”. Chodzi nie tylko o ochronę berlińskiej przestrzeni miejskiej przed powstaniem swoistego „lasu pomników”, ale również o ograniczenie możliwości użycia karty narodowościowego statusu ofiary w bieżącej polityce.

Próby otwierania puszki Pandory przez polityków PiS-u, jak i polityków Alternatywy dla Niemiec (AfD,) którzy niedawno znów zaczęli wprowadzać nurt etniczno-narodowy do niemieckiej polityki wewnętrznej, utrudniają ważny proces edukowania obywateli RFN. | Felix Ackermann

Paradoksalnie jednak obecny rząd RP wcale nie zamierza wspierać jednoznacznie i publicznie stałego upamiętniania w Niemczech niemieckich zbrodni na Polakach. Dlaczego? Dlatego że „karta niemiecka” przyda się w przyszłości w wewnętrznej walce politycznej. Tak można interpretować fakt, że przy okazji rocznicy wybuchu powstania warszawskiego i na krótko przed rocznicą podpisania paktu Ribbentrop–Mołotow oraz napadu Niemieckiej Rzeszy na RP zarówno premier Morawiecki, jak i minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz przypomnieli publicznie, że „szkody wyrządzone Polsce i Polakom nie zostały przez sprawcę naprawione. Polacy sami, swoim wysiłkiem i swoją pracą odbudowali zniszczoną stolicę. Fakt ten jest wyrazistą ilustracją szerszego problemu, który uniemożliwia nam Polakom uznanie kwestii reparacji za zamkniętą”.

W publicznym dyskursie niemieckim taka wypowiedź nie jest pomocna ani dla zwolenników pomnika, ani dla pomysłodawców centrum dokumentującego zbrodnie niemieckie. Wśród  wielu obywateli niemieckich reakcja na roszczeniowy styl uprawiania polityki historycznej polskiego rządu jest jedna i właściwie niezależna od pozycji na politycznym spektrum. Można ją streścić następująco: Chcecie reparacji za straty wojenne? My zaczniemy liczyć koszty utraty wschodnich prowincji Rzeszy.

Właśnie dlatego próby otwierania puszki Pandory przez polityków PiS-u, jak i polityków Alternatywy dla Niemiec (AfD,) którzy niedawno znów zaczęli wprowadzać nurt etniczno-narodowy do niemieckiej polityki wewnętrznej, utrudniają ważny proces edukowania obywateli RFN.

A o tym, że poza pomnikiem w Berlinie właśnie dla edukacji potrzebne jest również miejsce udokumentowania niemieckich zbrodni po 1 września 1939 roku, świadczy między innymi to, że nadal większość współczesnych Niemców myli powstanie w getcie warszawskim z kwietnia 1943 roku z powstaniem warszawskim z sierpnia 1944 roku – jeżeli oczywiście w ogóle o nich słyszeli. Dlatego tak ważna była wizyta ministra spraw zagranicznych Heiko Maasa w Warszawie 1 sierpnia oraz fakt, że przemawiał właśnie na Woli, aby przypomnieć stronie niemieckiej raz jeszcze skalę mordów na ludności cywilnej stolicy. Swoim przemówieniem Maas próbował zbliżyć się maksymalnie do swojego partnera Czaputowicza oraz polskiej narracji o okupacji niemieckiej.

Jednak prawdopodobieństwo tego, że po powrocie Maasa nad Szprewę każdy zostanie przy swoim zdaniu, jest duże: prawica polska pozostawia sobie „kartę niemiecką” obok innych tożsamościowych kart do zagrania, a Niemcy będą nadal marzyć o tym, że jeżeli jeszcze bardziej zdecydowanie przyznają się do skali zbrodni dokonanych przez swoich przodków, kiedyś staną się bardziej Europejczykami niż Niemcami.

Chyba że dokładnie 1 września 2019 roku obudzą się w kraju, w którym w wyborach parlamentarnych w dwóch landach federalnych wygrała partia, a której retoryka przypomina w wielu kwestiach retorykę polskiego rządu.