Kiedy prezydent Trump poinformował, że do Polski nie przyleci, obie strony politycznego sporu ruszyły do „wyjaśniania” obywatelom przyczyn nagłej rezygnacji z podróży na zaledwie kilkadziesiąt godzin przed startem Air Force One. Wyjaśnienie tak jednej, jak i drugiej strony są jednak bardzo wątpliwe.
PiS mówi „huragan”
Strona prorządowa przekonywała, że decyzja Trumpa podyktowana była oczywistą polityczną kalkulacją. Nieobecność głowy państwa w kraju w czasie poważnej nawałnicy byłaby dla Trumpa kosztowna politycznie. Szczególnie że huragan zagraża przede wszystkim mieszkańcom Florydy, a to jeden z najważniejszych stanów dla zdobycia prezydentury – po pierwsze liczny, a po drugie, skłonny do zmiany sympatii politycznych między kandydatami Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej.
Krystyna Pawłowicz z PiS-u – dotychczas skrzętnie ukrywająca swoje zainteresowania amerykańską polityką – stwierdziła na Twitterze, że gdyby Trump przyjechał do Polski, z pewnością przegrałby najbliższe wybory.
Tego rodzaju komentarze mogą brzmieć atrakcyjnie dla sympatyków rządu, ale opierają się na bardzo wątłych podstawach. Owszem, w ostatnich wyborach Trump na Florydzie wygrał z Hillary Clinton minimalną przewagą 1,2 punktu procentowego. Z drugiej jednak strony, do wyborów w USA pozostał więcej niż rok. Do tego czasu prezydent i jego administracja z pewnością będą sobie musiały poradzić z dziesiątkami innych kryzysów i skandali, z których część wywoła zapewne sam Trump.
Co więcej, dotychczasowa historia bieżącej prezydentury pokazuje, że nietaktowne zachowanie w obliczu katastrof naturalnych czy innych tragedii (jak na przykład masowych strzelanin) niespecjalnie przekłada się na poparcie dla Trumpa wśród najbardziej oddanych mu wyborców. Prezydentowi zarzucano już, że za późno zareagował na skutki huraganów Irma i Maria, które w 2017 roku uderzyły w Puerto Rico. Prezydent odwiedził zrujnowaną wyspę niemal po dwóch tygodniach od katastrofy, a w międzyczasie bezpardonowo krytykował lokalne władze. Dokładnie to samo rok później, kiedy władze w Kalifornii walczyły z ogromnymi pożarami lasów:
„Nie ma innej przyczyny tych potężnych, śmiertelnych i kosztownych pożarów lasów jak tylko marna gospodarka leśna. Co roku wydaje się miliardy dolarów, tak wiele straconych żyć, wszystko z powodu ewidentnych błędów w zarządzaniu lasami”, pisał wówczas prezydent na Twitterze. O tym, jak poprawić rzekomo fatalną gospodarkę leśną, już oczywiście nie wspomniał. Dla jego obecnego poparcia wśród Amerykanów żadne z tych wydarzeń nie ma jednak większego znaczenia.
Sam prezydent jeszcze w czasie kampanii powiedział: „Mógłbym stanąć na środku 5 Alei [w Nowym Jorku – przyp. red.] zastrzelić kogoś, a i tak nie straciłbym żadnych wyborców”. To oczywiście przesada, ale prawdą jest, że wielu Amerykanów głosuje dziś, kierując się przede wszystkim logiką partyjną. Jeśli Trump zostanie wystawiony jako kandydat Partii Republikańskiej – a obecnie nic nie wskazuje, by miało być inaczej – to poparcie jej zwolenników ma niemal zapewnione. Tym bardziej, że wciąż nie wiemy, kogo do walki wystawi Partia Demokratyczna i – co bodaj najważniejsze – w jakim stanie będzie za rok amerykańska gospodarka.
Krótko mówiąc, jeśli ktoś naprawdę uwierzył, że obecność Trumpa w USA w czasie huraganu to być albo nie być jego prezydentury, ten najwyraźniej niespecjalnie się amerykańską polityką interesuje.
Oczywiście, aktywna pomoc Trumpa ofiarom huraganu może przysporzyć mu na Florydzie sympatyków. Ale na reakcję i pomoc przyjdzie czas już po przejściu nawałnicy. A do tego czasu prezydent z pewnością zdążyłby z Polski wrócić.
Jeśli ktoś naprawdę uwierzył, że obecność Trumpa w USA w czasie huraganu to być albo nie być jego prezydentury, ten najwyraźniej niespecjalnie się amerykańską polityką interesuje. | Łukasz Pawłowski
Opozycja mówi „demokracja”
„Trump odwołuje wizytę w Polsce. Oficjalnie z powodu huraganu. Nieoficjalnie zaś wystarczyło poczytać amerykańskie media i ich oceny «demokratycznych» rządów PiS, by lepiej zrozumieć tę decyzje”, oświadczył na Twitterze [pisownia oryginalna – przyp. red.] Marcin Kierwiński, poseł PO i przewodniczący partii w Warszawie.
W wypowiedzi posła Kierwińskiego zgadza się tylko jedno – owszem część amerykańskich mediów krytykuje polskie władze za naruszanie standardów demokratycznych. Ale prezydent Trump te same media – na czele z dziennikami „New York Timesa” czy „Washington Post” –nazywa „upadłymi” i „fałszywymi”, a niekiedy nawet „wrogami ludu”. Byłoby co najmniej dziwne, gdyby nagle wziął sobie do serca ich krytykę działań polskiego rządu. Tym bardziej, że o innych politykach – dużo groźniejszych dla demokracji w swoich krajach – Trump wypowiadał się bardzo pochlebnie.
Prezydent ciepło mówił o przywódcy Korei Północnej, Kim Dzong Unie, bronił władz Arabii Saudyjskiej po tym, jak amerykański wywiad powiązał je z zabójstwem saudyjskiego dziennikarza „Washington Post”, komplementował Władimira Putina i prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro, a Rodrigo Duterte, prezydenta Filipin, nazwał „dobrym gościem”.
„Trump lubi ludzi, których celem jest niszczenie podstawowych instytucji liberalnej demokracji”, mówił niedawno na łamach „Kultury Liberalnej” amerykański politolog Yascha Mounk.
A następnie wyjaśniał: „Jak to możliwe, że Trump zaskakująco dobrze dogaduje się z politykami takimi jak Władimir Putin, Kim Dzong Un, Rodrigo Duterte czy generał as-Sisi? Te postacie nie mają ze sobą nic wspólnego, poza tym, że są dyktatorami albo dążą do ustanowienia dyktatury. Dlaczego, z drugiej strony, nie dogaduje się z Justinem Trudeau, Angelą Merkel czy Emmanuelem Macronem? Znów, ci politycy to bardzo różne osobowości. Ale wszyscy stają w obronie wartości liberalno-demokratycznych”.
Oczywiście, to wszystko nie wyklucza, że któregoś dnia amerykański prezydent wytknie naszym władzom naruszanie standardów demokratycznych. Jeśli tak jednak zrobi, to raczej po to, by – grożąc palcem – uzyskać coś dla siebie w ramach negocjacji z polskimi władzami. Z pewnością jednak naruszenia standardów demokratycznych nie są dla niego przeszkodą w utrzymywaniu z jakimś państwem dobrych relacji.
[promobox_publikacja link=”https://kulturaliberalna.pl/wydawnictwo/” txt1=”Premiera książki już 4 września” txt2=”<strong>Yascha Mounk</strong><br>Lud kontra demokracja<br><br>To wnikliwa analiza przyczyn obecnego wzrostu populistycznego nacjonalizmu i demokratycznych wyzwań. Jeśli nigdy dotąd nie słyszeliście o Yaschy Mounku, na pewno usłyszycie o nim w przyszłości.<br><strong>Francis Fukuyama</strong><br><br>Cena promocyjna:” txt3=”39 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/08/Yascha_Mounk_Lud_kontra_demokracja_okladka-529×750-1-423×600.jpg”]
Pence mówi „interesy”
To biznesowe podejście – za które zresztą część polskich sympatyków bardzo Trumpa ceni – było widać doskonale podczas wizyty w Warszawie wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Pytany na konferencji prasowej o to, czy rozmawiał z prezydentem Dudą o rządach prawa i wolności mediów w Polsce, odpowiedział:
„Rozmawialiśmy o wielu sprawach, w tym o rządach prawa”. Po czym dodał, że Amerykańskie władze są… wdzięczne „prezydentowi Dudzie za ich wzmacnianie i podjęcie kroków w kierunku zwiększania niezawisłości sądów”. Zaraz potem powtórzył, że sojusz amerykańsko-polski jest „silniejszy niż kiedykolwiek”.
W swoim przemówieniu z 1 września Pence w sposób wręcz barokowy chwalił bohaterstwo polskich żołnierzy i nasze umiłowanie wolności. „Jeśli ktokolwiek powątpiewa w przeznaczenie ludzkości, którym jest wolność, to niech spojrzy na Polskę, na ten odważny naród polski. Niech zobaczy nieugiętego ducha, siłę i odporność tego miłującego wolność narodu, który stoi na fundamencie wiary”, mówił na warszawskim placu Piłsudskiego.
Ale jednocześnie nie stronił od bieżącej polityki i konkretnych amerykańskich interesów.
Te słowa zwracają uwagę na jeden z nielicznych dogmatów polityki zagranicznej administracji Trumpa: prezydent woli opierać się na relacjach bilateralnych, a nie współpracy w ramach szerszych organizacji, ponieważ przewaga Stanów w relacjach dwustronnych jest zwykle ogromna. To dlatego Trump tak sceptycznie odnosi się do Unii Europejskiej (nazwał ją jednym z największych wrogów USA). To dlatego wyszedł z Partnerstwa Transpacyficznego (umowy o wolnym handlu między USA a między innymi krajami wschodniej Azji) i porzucił toczone przez administrację Obamy rozmowy o ustanowieniu transatlantyckiej strefy wolnego handlu. I z tego samego powodu zachęca Wielką Brytanię do jak najszybszego opuszczenia UE, obiecując podpisanie bilateralnej „szybkiej” i „bardzo dużej” umowy handlowej.
Dziś obie strony sporu politycznego w Polsce podchodzą do Trumpa w błędny sposób. Rząd liczy, że za kolejne kontrakty „kupi” sobie z Waszyngtonem specjalne relacje. Opozycja z kolei sądzi, że „lider wolnego świata” w końcu upomni się o polską demokrację. Nic z tych rzeczy. Liczy się biznes. | Łukasz Pawłowski
Polskie władze mogą czuć się mile połechtane ciepłymi słowami, osobistymi telefonami czy wreszcie wizytami prezydenta. Dziś słyszymy, że Trump ma przyjechać do Polski jeszcze w tym roku. Warto jednak pamiętać, że „człowiek interesu” [ang. deal maker], jak mówi o sobie Trump, nie tylko lubi występować z pozycji siły, ale w swoich działaniach kieruje się przede wszystkim zyskiem. W przypadku Donalda Trumpa ten zysk jest rozumiany dość wąsko – jako dodatnie saldo w bilansie handlowym, kontrakt na zakup od Amerykanów surowców naturalnych lub broni, czy wreszcie osłabienie podmiotów, które Trump uznaje za wrogie. Obecnie może to polskim władzom odpowiadać. Ale kiedy ktoś zaproponuje amerykańskiemu przywódcy lepszy interes, sentymentów nie będzie.
Dlatego dziś obie strony sporu politycznego w Polsce podchodzą do Trumpa w błędny sposób. Rząd liczy, że za kolejne kontrakty „kupi” sobie z Waszyngtonem specjalne relacje. Opozycja z kolei sądzi, że „lider wolnego świata” w końcu upomni się o polską demokrację. Nic z tych rzeczy. Liczy się biznes.