Mieliśmy więc niedawno nieoczekiwany twist w postaci zmiany głównego bohatera z Theresy May (która nawiązywała do postaci Żelaznej Damy) na Borisa Johnsona (sprytnego chwata stylizującego się na brytyjską wersję Trumpa), a następnie jak w dobrym zakończeniu bywa, coraz to bardziej spektakularne działania. Najpierw Johnson w iście pokerowym zagraniu poprosił królową o zawieszenie obrad parlamentu, co pozwoliło mu chwilowo zaszachować opozycję. Następnie jeden z posłów partii konserwatywnej, Phillip Lee, zrezygnował z członkostwa w niej i w geście protestu wobec poczynań Johnsona przeszedł na stronę opozycji, co spowodowało, że rząd stracił większość w parlamencie. Pozwala to teraz opozycji na podjęcie próby przejęcia w Izbie Gmin prac nad prawem, które zmusi premiera do odroczenia o trzy miesiące termin brexitu. Jeśli to się nie uda, a pamiętajmy, że parlament będzie pracował jedynie do 9 września, więc czasu jest niewiele, to wtedy opozycja aby zatrzymać brexit bez umowy, musiałaby przeprowadzić skuteczne wotum nieufności dla rządu. Nawet gdyby udało jej się tego dokonać, to nowe wybory nie odbędą się przed 31 października – terminem wyznaczonym na rozstanie między Unią i Anglią.
Zasadniczym pytaniem jest więc, co chcą osiągnąć Johnson i opozycja. Przed udzieleniem odpowiedzi, warto uświadomić sobie, że zawarcie ugody w takim kształcie, w jakim chciałyby UK i UE, jest prawie niemożliwe. Na tym etapie rozmów wyraźnie widać już, że obie strony – Wielka Brytania i Unia – są zdeterminowane, by zakończyć przeciągające się, melodramatyczne rozstanie i jednocześnie nie iść już na żadne ustępstwa. Choć osobiście tak zżyłem się z bohaterami tej telenoweli, że mam nadzieję na miękkie serce Unii i kolejną szansę, którą po wybrykach Johnsona dostanie Anglia, przedłużającą proces „rozwodowy”. Na razie jednak 31 października w publicznych deklaracjach liderów takich jak Emmanuel Macron, Angela Merkel, Boris Johnson czy Donald Tusk wydaje się nieprzekraczalną datą rozstania, niezależnie, czy będzie to łagodniejsze rozstanie z umową, czy też mniej łagodne – bez umowy.
Bez porozumienia nie ma żadnych gwarancji, że Polacy, którzy przyjadą do kraju 1 listopada na groby swoich bliskich, a nie zarejestrowali się do tego czasu jako osoby osiedlone w Zjednoczonym Królestwie, nie będą mieć kłopotów z powrotem do Anglii. | Rafał Wonicki
Gładkie rozstanie czy trudny rozwód?
Wszystko wskazuje na to, że będzie to rozwód bez żadnych porozumień. Rząd Johnsona wydał publiczne oświadczenie o odłożeniu około 9 milionów funtów na wparcie lokalnego biznesu i publicznej infrastruktury w okresie przejściowym dla miast portowych, w których odbywał się do tej pory największy przepływ towarów z Unią. Jednocześnie, aby uspokoić społeczeństwo oraz inwestorów i zatrzymać spadający kurs funta, premier stwierdził, że w razie brexitu bez umowy Wielka Brytania nie będzie musiała wypłacać do unijnej kasy uzgodnionych wcześniej 39 milionów funtów. Z jednej strony pokazuje to, że pieniądze te będą mogły zostać przeznaczone na pomoc brytyjskim firmom i przedsiębiorstwom. Z drugiej zaś uświadamia on Unię na jakie straty się naraża, jeśli nie przedłuży terminu negocjacji lub nie ustąpi w sprawie niektórych zapisów dotychczasowego porozumienia. Nie jestem przekonany, czy zrobi to zamierzone wrażenie na liderach państw Unii, ale z pewnością dobrze zostanie to odebrane przez elektorat, o którego głosy poparcia wciąż musi zabiegać Johnson.
Kością niezgody, która generuje coraz bardziej radykalne ruchy w parlamencie brytyjskim, jest oczywiście brak możliwości porozumienia w kwestii „backstopu”, czyli tak zwanego „bezpiecznika” pozostawiającego Irlandię Północną w unii celnej z Unią Europejska. Przeciwnicy backstopu argumentują, że nie byłoby wtedy pełnego brexitu, bowiem część Wielkiej Brytanii wciąż byłaby powiązana prawnie z Unią. Sytuacja ta stwarza też wiele innych zagrożeń – prowadzi do podwójnych standardów prawnych na Wyspach albo ograniczenia pełnej kontroli Wielkiej Brytanii nad całym jej terytorium. Z kolei dla Unii rezygnacja z tego mechanizmu, bez wprowadzenia w jego miejsce adekwatnego zamiennika, jest nie do zaakceptowania. Przywódcy Unii obawiają się całkiem słusznie, że brak regulacji w tej kwestii doprowadzi do naruszenia zasady spójności rynku unijnego i równowagi konkurencyjnej. Mechanizm wspólnego rynku jest zbyt ważny dla istnienia Unii, by mogła ona z niej rezygnować. Równie istotnym czynnikiem w tej układance jest sytuacja Irlandii Północnej i obawa, że jeśli dojdzie do brexitu bez umowy, zostanie złamane tak zwane wielkopiątkowe porozumienie pokojowe z 1998 roku między rządem Irlandii i Wielkiej Brytanii, co może grozić ponownym rozlewem krwi.
Brytyjczycy chcą zjeść ciastko i mieć ciastko
Przy czym ze strony Unii backstop został pomyślany jako rozwiązanie tymczasowe w okresie przejściowym po brexicie. Nie jest to więc mechanizm mający w zamierzeniu podstępnie związać już na zawsze Anglię z Unią. Przy odrobinie dobrej woli ze strony torysów mogłoby to być dobrym rozwiązaniem pozwalającym obu stronom bezpiecznie współistnieć w okresie przejściowym po rozstaniu. Tak jednak nie będzie. Frakcje eurosceptyczne w parlamencie brytyjskim nie chcą lub nie potrafią zaproponować innego możliwego dla Unii rozwiązania poza rozwiązaniem typu „no deal”. Wielka Brytania chciałaby mieć pełną kontrolę nad swoimi granicami, możliwość niewpuszczania obywateli z Unii, nakładania ceł w zależności od swoich potrzeb, a także dostęp do otwartego rynku całej Wspólnoty. Niestety tych wszystkich rzeczy nie może mieć jednocześnie. Z tego powodu i pod naciskiem terminów „rozwodowych” w samej Wielkiej Brytanii zaostrza się sytuacja polityczna i wśród liderów partyjnych powstają coraz radykalniejsze pomysły na to, jak przeciąć ten węzeł gordyjski.
Ponadto wyjście z Unii bez umowy nie zlikwiduje ani nie rozwiąże kwestii, które były przedmiotem negocjacji brexitowych prowadzonych od 2016 roku. Po 31 października, zakładając, że nie będzie kolejnych przedłużeń i odroczeń, urzędnicy Unii wciąż będą chcieli wrócić do rozmów o regulacjach finansowych, celnych, handlowych czy przepływie osób między Wspólnotą a Anglią. Przy brexicie bez umowy pojawia się również kwestia ważna dla Polski, dotycząca tego, czy zostaną przez premiera Johnsona podtrzymane deklaracje złożone wcześniej przez Theresę May co do możliwości legalnego pobytu naszych rodaków na Wyspach. Bez porozumienia nie ma bowiem żadnych gwarancji, że Polacy, którzy przyjadą do kraju 1 listopada na groby swoich bliskich, a nie zarejestrowali się do tego czasu jako osoby osiedlone w Zjednoczonym Królestwie, nie będą mieć kłopotów z powrotem do Anglii.
Frakcje eurosceptyczne w parlamencie brytyjskim nie chcą lub nie potrafią zaproponować innego możliwego dla Unii rozwiązania poza rozwiązaniem typu „no deal”. | Rafał Wonicki
W oczekiwaniu na finałowy odcinek
Co więcej, wyjście Anglii z Unii spowoduje, że w wielu sprawach, w których do tej pory opowiadała się ona po stronie Wspólnoty, takich jak polityka wobec Iranu czy Rosji, teraz częściej będzie brać stronę USA. A sama Wielka Brytania będzie miała znacznie mniejszy wpływ na decyzje wspólnoty niż dotychczas. Wydaje się, że Johnson uczyni Wielką Brytanię krajem o mniejszym wpływie politycznym niż wcześniej. Z kolei opozycja w mozole jednoczona pod wodza Corbyna nie ma raczej szans na powstrzymanie tego scenariusza. Jedną z przyczyn jest wewnętrzne pękniecie opozycji w sprawie UE, na frakcję ceniącą regulacje Europy i jej wkład w zjednoczenie kontynentu i stronnictwo uznające reguły brukselskie za przeszkodę. Sam Corbyn wydaje się zbyt zachowawczy i zbyt zależny od swojego sceptycznego wobec Unii elektoratu, by realnie zatrzymać wyjście Londynu ze Wspólnoty. W jego strategii brakuje rozwiązań, które mogłyby zatrzymać kraj w Unii, a przekaz przywódcy Partii Pracy sprowadza się raczej do przejęcia rządów na fali pokazania opinii publicznej, że sprzeciwia się brexitowi bez umowy. Głównie po to, by nie można go było później winić za chaos i straty, które takie rozstanie wywoła.
Patrząc na zagrywki Johnsona i Corbyna, można powiedzieć, że świadomość kłopotów, z którymi zetkną się Anglicy po twardym brexicie, oraz bezsilność w osiągnięciu porozumienia w parlamencie wpycha ich w polityczną i medialną grę o przetrwanie polegającą na przerzucaniu odpowiedzialności na rywali. Sam brexitem ujawnił też słabość systemową najstarszej i najbardziej stabilnej europejskiej demokracji pokazując, że gdy nie ma zdecydowanej większości parlament staje się dysfunkcjonalny i nie jest w stanie pełnić swojej roli. W tej sytuacji widzom nie pozostaje już chyba nic innego, jak tylko ekscytować się bezradną szamotaniną, która coraz bardziej ogarnia brytyjskich przywódców, i w napięciu czekać na zakończenie kolejnego sezonu tego trzyletniego melodramatu.