„Gliniany most” [ang. Bridge of Clay] wydany w Polsce przez Naszą Księgarnię w tłumaczeniu Anny Studniarek-Więch to powieść, która domaga się czytania w spokoju, w samotności, a najlepiej dodatkowo z herbatą i talerzem ciasteczek. Szczególnie na początku, kiedy przy niewystarczająco uważnej lekturze plątanina imion, słów, poszarpanych akapitów i pourywanych zdań zmusza do cofania się o kilka stron w poszukiwaniu utraconej ciągłości fabularnej. Po kilku rozdziałach okazuje się jednak, że tak jak początkowo trudno się w tę opowieść zanurzyć, tak później niełatwo jest wystawić głowę nad jej powierzchnię.

Bracia Matthew, Rory, Henry, Clayton i Tommy mieszkają przy Archer Street sami, nie licząc pięciu zwierząt o imionach inspirowanych bohaterami „Iliady” i „Odysei”. Matka chłopców zmarła, a ojciec z niewyjaśnionych powodów wyjechał z miasta. Całą akcję książki napędza jego powrót do domu – choć od tego momentu narrator nazywa go nie ojcem, a Mordercą. Chwila, w której Morderca przekracza próg i czeka na spotkanie z synami, to punkt zero całej opowieści – od niego rozchodzą się kolejne wątki, zakorzenione w przeszłości i wybiegające w przyszłość.

Rodzinne narracje

Kilkanaście lat później Matthew, najstarszy z młodych Dunbarów, odzyskuje starą maszynę do pisania i zostaje narratorem historii rodzinnej, na głównego bohatera wybierając swojego brata Claya. Wiele lat wcześniej Penelopa Lesciuszko, matka chłopców, wyjeżdża z Polski do Austrii nieświadoma, że już nigdy nie wróci do ojczystego kraju. Jeszcze wcześniej Michael Dunbar, ojciec, znajduje stary kalendarz z „mężczyznami, którzy zmienili świat” i jego życie kształtuje fascynacja Buonarottim. A niedługo po tym, jak Morderca powraca do domu, Clay postanawia opuścić braci i dołączyć do ojca przy budowie mostu. Mostu, który – jak mówi przyjaciółka Claya, Carey – zbudowany będzie z niego samego.

Historia krąży więc wokół pięciu chłopców oraz ich rodziców – nie jest to zatem wielopokoleniowa saga. Nie ma tu też żółtych motyli ani plutonu egzekucyjnego i w zasadzie w ogóle nie dzieje się nic szczególnego, a jednak z jakiegoś powodu lektura „Glinianego mostu” wywołała we mnie wspomnienia emocji doświadczanych podczas pierwszego zetknięcia z powieścią Gabriela Garcíi Márqueza.

Tym, co uderza czytelnika niemal od razu, jest wspomniana już narracja, niechronologiczna i fragmentaryczna, i to na wielu poziomach. Wydarzenia z życia chłopców po śmierci matki i odejściu ojca przerywane są historią młodości Penelopy i Michaela, ale tekst rozpada się już na poziomie zdań, w których systematycznie frazy, takie jak „o wiele później”, „teraz”, „w przyszłości” czy „tamtego ranka”, zmuszają do podróży w czasie i nieciągłego podejścia do opowieści. Poza tym często poszczególne części zdania gubią jednoznaczne dopełnienia i posługują się ambiwalentnymi zaimkami – choć początkowo utrudnia to lekturę, po jakimś czasie daje poczucie przestrzeni, w której czytelnik może współtworzyć niedopowiedziane przez narrację sensy.

Konsekwentny rytm opowieści

Ciekawe, że biografie Penelopy i Michaela są znacznie bardziej uporządkowane i spójne niż pozostałe części opowieści. To tak jakby gdyby dla najstarszego syna Dunbarów spisującego historię Claya i całej rodziny cudze wspomnienia były wyraźniejsze i bardziej linearne – jednym słowem prawdziwie narracyjne. Tymczasem historie z dzieciństwa samego narratora, odzyskiwane w dużej mierze z własnej pamięci, to chaos wrażeń i epizodów, które znaczą coś tylko jako całość, bez początku i końca.

W miarę rozwoju akcji tytuły rozdziałów wzbierają jak rzeka – czy raczej nabierają fabularnej i emocjonalnej masy niczym tocząca się po zboczu kula śnieżna: od części pierwszej zatytułowanej „miasta”, przez „miasta + wody”, „miasta + wody + zbrodniarze”, i tak dalej aż po część ósmą „miasta + wody + zbrodniarze + łuki + opowieści + ocalali + mosty + ogień”. Pomimo (ale także dzięki) swojej fragmentaryczności i zaburzonej chronologii powieść ma swój konsekwentny rytm, w którym zmierza do finału i źródła niewypowiadanych tajemnic.

Jest w „Glinianym moście” coś niedzisiejszego, pomimo wzmianek o laptopie czy telefonie komórkowym. I coś ahistorycznego, choć losy Dunbarów ściśle wiążą się z losami dwudziestowiecznej Europy. Trudno na pierwszy rzut oka uchwycić źródło tej intrygującej anachroniczności; może wypływa ze sposobu snucia opowieści, a może z tego, jak w tę opowieść wpisani są bohaterowie. Podczas gdy subtelnie, acz konsekwentnie rysują się u Zusaka kobiece bohaterki – ciche, wrażliwe, pełne pasji, wszystko rozumiejące, cielesne – jednocześnie swoją intensywnością uderza gloryfikowane chłopięctwo: splecione w bójce ciała, braterska rywalizacja, rozcięte wargi, krzyki na boisku, burzliwa honorowość i wszystko to, co Matthew nazywa poetycko „owsianką chaosu i walki”.

Poezja codzienności

To właśnie ten duch młodzieńczej żywiołowości i zarazem tragedii przyspieszonego dorastania unosi się nad całą powieścią. Trzeba przyznać, że ma Zusak rozmach – w historii o życiu na przedmieściach, pozbawionym „wielkich” marzeń ze względu na okoliczności, jest miejsce na zachwyt Mozartem i Michałem Aniołem, a zarazem na przyjemność i satysfakcję płynące z fizycznego zmęczenia i prostej codzienności. Zachłyśnięcie dzikim, przestrzennym australijskim krajobrazem łączy się tu z rozbrajającym przywiązaniem do przedmiotów, jak klamerki do bielizny, zapalniczki, ulubiona książka o mostach. Oczywiście żaden z nich nie jest jedynie przedmiotem – wiążą się z emocjami i opowieściami – ale ich symbolika jest w pewnym sensie dyskretna i bardzo osobista. Poezja codzienności jest tu niezwykle wyrazista, zarówno w opisywanych wydarzeniach, jak i samym języku, i zarazem usilnie niewinna – jak sami chłopcy z Archer Street, którzy „pili w ten nastoletni sposób, chciwie i z szeroko otwartymi ustami”, „byli mistrzami aliteracji i o tym nie wiedzieli”.

Nowa powieść Zusaka jest prawdziwie epicka, przy całym swoim skupieniu na losach kilkuosobowej rodziny, żyjącej na niewielkiej przestrzeni i skupionej głównie na właściwych sobie i związanych ze swoim małym dziedzictwem problemach. Co wspaniale komponuje się z powracającą przez całą opowieść „Iliadą” i „Odyseją”. Bo „Gliniany most” też jest historią o podróży, heroizmie, wojnie, stracie i poświęceniu – ale w ich bardzo ludzkim i partykularnym, a wreszcie codziennym, wymiarze.

 

Książka:

Markus Zusak, „Gliniany most”, tłum. Anna Studniarek-Więch, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.