Co zrobił Trump?

O podejrzanych ruchach Donalda Trumpa wobec Ukrainy (wstrzymywanie pomocy wojskowej, dziwne unikanie nowo wybranego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego) mówiło się już od pewnego czasu, ale dopiero oficjalna skarga anonimowego sygnalisty (tak zwanego whistleblowera), zgłoszona inspektorowi generalnemu służb wywiadowczych – że prezydent Trump próbował zmusić inny kraj do wpłynięcia na przyszłoroczne wybory prezydenckie w USA – uruchomiła lawinę. 24 września spikerka Izby Reprezentantów, Nancy Pelosi, ogłosiła oficjalne rozpoczęcie procedury impeachmentu, zaskakując nie tylko Trumpa, ale i część demokratów – dotychczas bowiem nie kryła się szczególnie ze swoim sceptycyzmem wobec tego pomysłu.

Następnego dnia Trump z własnej woli ujawnił zapis swojej rozmowy telefonicznej z Zełenskim – chyba rzeczywiście przekonany, że go to rozgrzeszy, bo nie pada w niej dosłowne „daj mi X, a ja dam ci Y”. Wystarczy jednak rzut oka na kontekst, by zrozumieć, że sedno rozmowy jest właśnie takie. Kilka dni przed telefonem do prezydenta Ukrainy Trump nakazał wstrzymanie pomocy wojskowej dla tego kraju. Kiedy Zełenski nawiązał do tego w rozmowie, Trump narzekał na brak wzajemności w stosunkach amerykańsko-ukraińskich („USA były bardzo, bardzo dobre dla Ukrainy”, ale „nie jest to odwzajemnione”), by wreszcie powiedzieć: „ale potrzebujemy od ciebie przysługi”. I zaraz wyjaśnia, na czym miałaby ona polegać: na wszczęciu śledztwa w sprawie rzekomego korupcyjnego układu Joe Bidena, jego syna (zasiadającego kiedyś w radzie nadzorczej pewnej ukraińskiej spółki gazowej) i prokuratora generalnego Ukrainy. Nie ma tu mowy o interesach Stanów Zjednoczonych – „przysługa” ma być wyświadczona Trumpowi i jego sztabowi wyborczemu.

Innymi słowy: dzień po tym, jak specjalny prokurator Robert Mueller, badający tak zwaną Russiagate, zeznał w Kongresie, że Donald Trump owszem, przyjął w 2016 roku pomoc Rosji, żeby wygrać wybory, ale – parafrazując – nie złapaliśmy go za rękę (czyli na przykład nie mamy zapisu rozmowy w której powiedziałby: „Władimir, potrzebuję od ciebie przysługi, będę wdzięczny, jeśli dostarczysz mi jakieś haki na Hillary Clinton”), Trump zadzwonił do prezydenta Ukrainy i powiedział – znów parafrazując – „Wołodymyr, potrzebuję od ciebie przysługi, pomóż nam znaleźć haki na Bidena”.

Trump może oczywiście uważać, że rozmowa była „wspaniała” i „piękna”, ale odtajniając jej zapis (a właściwie „rekonstrukcję”, bo nie jest to dokładny transkrypt), de facto wręczył demokratom dowód na to, że złamał prawo wyborcze, zakazujące pozyskiwania od cudzoziemców zarówno pieniędzy, jak i ogólnie „korzyści”, czyli na przykład właśnie haków na potencjalnego konkurenta w przyszłorocznych wyborach. Jest to tak oczywiste, że nawet większość republikanów, zazwyczaj rzucających się na pomoc prezydentowi, nabrała wody w usta. Musiało też być oczywiste dla pracowników Białego Domu, którzy próbowali ukryć zapis rozmowy, przenosząc go na specjalny, zastrzeżony serwer. Śledztwo dotyczyć więc będzie również tego, czy nie mamy tu do czynienia z mataczeniem i próbą ukrywania przestępstwa.

Trump może oczywiście uważać, że rozmowa z Zełenskim była „wspaniała” i „piękna”, ale odtajniając jej zapis (a właściwie „rekonstrukcję”, bo nie jest to dokładna transkrypcja), de factowręczył demokratom dowód na to, że złamał prawo wyborcze, zakazujące pozyskiwania od cudzoziemców zarówno pieniędzy, jak i ogólnie „korzyści”. | Piotr Tarczyński

Co grozi prezydentowi?

Nie znaczy to oczywiście, że los Trumpa jest przesądzony. Impeachment przypomina procedurę prawną – Izba Reprezentantów przyjmuje zarzuty (zwykłą większością głosów), a Senat sądzi oskarżonego (większością dwóch trzecich) – ale jest aktem politycznym, nie stricte prawnym. Chodzi tyleż o złamanie prawa, co o sprzeniewierzenie się urzędowi, złamanie przysięgi na wierność konstytucji itd. Oczywiście łamanie prawa z pewnością się w tym zawiera, ale nie jest wcale konieczne. Impeachment jest kwestią wyłącznie uznaniową. Dobrze widać to na przykładzie republikańskiego senatora Lindseya Grahama, niegdyś czołowego antytrumpisty, dziś wspierającego prezydenta z wręcz zawstydzającą służalczością. Dwadzieścia lat temu był gorącym zwolennikiem impeachmentu Billa Clintona, bowiem chodziło mu o „przywrócenie godności urzędu prezydenta” – dziś tworzy strategię obrony Trumpa, zarzuty demokratów odrzuca jako zupełną bzdurę, a o godności urzędu nie ma wiele do powiedzenia.

Jeśli nastroje ulegną zmianie i republikanie uznają, że Trump stanowi dla nich obciążenie, a nie atut, odwrócą się od niego w trymiga. Nie wszyscy, oczywiście, ale wystarczająco wielu, a kilkoro republikańskich senatorów, z zemsty za doznane upokorzenia i rzucane pod ich adresem obelgi, zrobi to wręcz z przyjemnością. | Piotr Tarczyński

Trzeba powiedzieć sobie jasno, że gdyby głosowanie w Senacie miało odbyć się dziś, to nie znalazłoby się 67 głosów niezbędnych do usunięcia Trumpa. Przyszłość prezydenta zależy jednak od opinii publicznej, która zdecyduje o sumieniach republikańskich senatorów. Dziś popierają Trumpa, ale nie z powodu lojalności – Partia Republikańska słynie z wewnętrznych rewolucji, walk frakcyjnych i wbijania noży w plecy – tylko dlatego, że republikańska baza wciąż uwielbia prezydenta i podniesienie ręki za pozbawieniem go urzędu byłoby dla każdego republikanina politycznym samobójstwem. Jeśli jednak nastroje ulegną zmianie i republikanie uznają, że Trump stanowi dla nich obciążenie, a nie atut, odwrócą się od niego w trymiga. Nie wszyscy, oczywiście, ale wystarczająco wielu, a kilkoro republikańskich senatorów, z zemsty za doznane upokorzenia i rzucane pod ich adresem obelgi, zrobi to wręcz z przyjemnością.

Demokraci uczą się na błędach

Decydujące będzie zatem to, kto zdoła narzucić swoją narrację. Demokratom nie udało się to przy okazji śledztwa Muellera – wymanewrował ich prokurator generalny William Barr, który przedstawił taki „skrót” raportu na temat Russiagate, który jakoby całkowicie uniewinniał prezydenta. Choć po odtajnieniu raportu okazało się, że to nie do końca tak, „skrót” Barra zdążył stać się obowiązującą interpretacją raportu. Mueller, ze swoim „ani prezydenta nie oskarżam, ani nie uniewinniam”, też nie pomógł demokratom. Tym razem jednak, ucząc się na własnych błędach, działają inaczej. Żadnych skomplikowanych konstrukcji prawniczych (bowiem przy impeachmencie – jak mówiliśmy – nie chodzi u udowodnienie winy przed sądem), przekaz ma być prosty: Trump naraził interesy i bezpieczeństwo kraju dla własnych korzyści politycznych. Kropka.

Wziąwszy Trumpa z zaskoczenia, demokraci działają też szybko. Komisja wezwała już na świadka Rudy’ego Giulianiego – niegdysiejszego burmistrza Nowego Jorku, a obecnie osobistego prawnika Trumpa, który w jego imieniu prowadził rozmowy z Kijowem, choć wciąż nie bardzo wiadomo, na jakich podstawach, bo prawo zakazuje zwykłym obywatelom prowadzenia działalności dyplomatycznej. Zobaczymy, co będzie miał do powiedzenia na ten temat sekretarz stanu Mike Pompeo, również wezwany przed komisję, a także prokurator generalny William Barr, do którego w rozmowie odsyłał Zełenskiego Trump. Wiemy też, że Barr jeździ po świecie, szukając pomocy w śledztwie mającym zdyskredytować raport Muellera (ten sam raport, który jakoby „całkowicie uniewinnia” prezydenta). Być może na świadka zostanie powołany wiceprezydent Mike Pence, który w imieniu Trumpa również prowadził rozmowy z Zełenskim, a który – nie da się ukryć – ma całkiem oczywisty interes w ewentualnym usunięciu Trumpa ze stanowiska. Transmitowane w telewizji zeznania na pewno przyciągną tłumy widzów i mogą zmienić nastawienie Amerykanów.

O ile jeszcze parę miesięcy temu zdecydowana większość obywateli sprzeciwiała się impeachmentowi, o tyle dziś, po ujawnieniu ukraińskiej afery, zwolenników i przeciwników jest już mniej więcej tyle samo. To szybka zmiana i jeśli ten trend się utrzyma, być może znajdzie się siedemnaścioro sprawiedliwych Republikanów, których nagle ruszy sumienie.

Demokraci w gruncie rzeczy nie mieli jednak wyjścia – prezydent sam pokazał, że złamał prawo (i to zapewne nie jedno) – więc jeśli mieli traktować konstytucję poważnie, musieli zareagować. | Piotr Tarczyński

Zachowanie republikanów jest zresztą dość ciekawe. Zamiast zwyczajowego pospolitego ruszenia w obronie prezydenta, mamy ledwie kilku prominentnych polityków GOP zawzięcie broniących Trumpa w telewizji Fox News. Reszta siedzi cicho, a kierownictwo partii przyjęło, jak się wydaje, strategię: „zachowanie prezydenta nie było właściwe, ale nie nielegalne” (choć – jak wspomniałem – impeachment w większym stopniu jest sądem nad „właściwością”, a nie nad „legalnością”). Trzy lata temu, kiedy w kampanii wyborczej wyszła na jaw taśma, na której Trump chwalił się „łapaniem za cipki”, szefostwo partii – wiedząc, że sprawa jest naprawdę poważna – nabrało wody w usta, czekając na rozwój wydarzeń. Kiedy okazało się, że republikańskiemu elektoratowi to jednak nie przeszkadza, odetchnęli z ulgą. Dziś sytuacja wygląda podobnie.

Strategie obrony

Trump został wzięty z zaskoczenia. Jego ludzie próbują różnych strategii obrony. Usiłują zdyskredytować sygnalistę, zarzucając mu, że jego skarga oparta jest na wiadomościach z drugiej ręki (od zaniepokojonych pracowników Białego Domu), niepomni, że odtajniony zapis rozmowy z Zełenskim potwierdza wszystko to, co napisał w skardze sygnalista. Próbują kierować uwagę na „prawdziwy skandal”, jakim mają być ukraińskie interesy młodego Bidena, choć nie ma żadnych dowodów na to, by on albo jego ojciec złamali prawo. Próbują wreszcie starej – i niestety sprawdzonej – metody, jaką jest opowiadanie bzdur, w nadziei, że w powstałym chaosie nikt już nie zainteresuje się prawdą. Biegają więc do Fox News i perorują o spisku wszechpotężnego „państwa w państwie”, które jakoby chce zniszczyć prezydenta.

Broni się wreszcie sam Trump – atakując. Nie od dziś wiemy, że Trump nie bierze jeńców i nie ma żadnych wewnętrznych ograniczeń. Już zdążył zapowiedzieć, że ewentualne usunięcie go z urzędu byłoby „pęknięciem na miarę wojny domowej”, nazwał demokratów „zwierzętami” i zasugerował, że szefa komisji służb specjalnych Izby Reprezentantów, Adama Schiffa, nadzorującego impeachment, należałoby aresztować za zdradę. A to dopiero początek.

Często powtarzanym argumentem przeciwko impeachmentowi była obawa, że Trump, mistrz internetowego trollingu, tak naprawdę tylko tego pragnie – że impeachment zmobilizuje jego zwolenników, zniechęci do demokratów wyborców umiarkowanych itd. Tym też tłumaczono pierwotny sceptycyzm Pelosi, mimo że o impeachmencie lewe skrzydło jej partii mówiło już od pewnego czasu. Demokraci w gruncie rzeczy nie mieli jednak wyjścia – prezydent sam pokazał, że złamał prawo (i to zapewne nie jedno) – więc jeśli mieli traktować konstytucję poważnie, musieli zareagować. W furii Trumpa optymiści chcą widzieć dowód na to, że czuje się przyparty do muru i po raz pierwszy naprawdę się boi. Jedno jest pewne – nadchodzące tygodnie okażą się decydujące i dla żadnej ze stron nie będą łatwe.