Alfred Nobel sprawił swoim spadkobiercom nie lada kłopot, zaznaczając w ostatniej woli, że laureatów ufundowanej przezeń nagrody w dziedzinie literatury winno wybierać się spośród pisarzy, którzy stworzyli „najbardziej wyróżniające się dzieło w kierunku idealistycznym”. Idealistycznym, czyli jakim?
No właśnie – pytanie to, nie dość że współcześnie trąci już nieco myszką, to jeszcze pozostaje (i nigdy nie było inaczej) absolutnie nierozstrzygalne.
W latach 1901–2019 Nagroda Nobla w dziedzinie literatury przyznana była 112 razy, przy czym uhonorowano nią 116 osób, w tym 15 kobiet. Cztery razy Akademia Szwedzka wyróżniła jednocześnie dwie osoby, siedem razy nie przyznała nagrody wcale. Rudyard Kipling, najmłodszy jak dotąd laureat, miał w chwili ogłoszenia werdyktu 42 lata. Doris Lessing, najstarsza z uhonorowanych osób – 88. Ledwie raz przyznano tę nagrodę pośmiertnie – jednakowoż od 1974 roku statut Fundacji Nobla zabrania wyróżniania osób już nieżyjących.
Resumując, kryteria są zasadniczo dwa: kandydat do Literackiej Nagrody Nobla powinien żyć w chwili nominacji, a w toku swojego życia stworzyć „wyróżniające się dzieło w kierunku idealistycznym”.
Kierunek idealistyczny, czyli horyzonty nowoczesności
Niby wszystko jest jasne, a jednak wątpliwości co do drugiego z kryteriów nie brakuje. Stąd też Akademia Szwedzka od lat wzbudza swymi werdyktami niemałe kontrowersje. Czasem na jakiś czas obiera na tyle wyrazisty kurs, że zdążą nań zareagować sami twórcy – nie bez przyczyny istnieją w poszczególnych językach tak zwane dyskursy sztokholmskie – po Noblu dla Czesława Miłosza wydawało się oczywiste, że w kolejnych latach wyróżniona zostanie inna, lecz równie świetnie wpisująca się w poetykę sztokholmską poezja Zbigniewa Herberta, a po nagrodzie dla Wisławy Szymborskiej z lekką kpinką podchodziliśmy do „wysilonego” na tę okoliczność, a przez to i nieco nawet rozczulającego idiomu Adama Zagajewskiego.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/05/31/karolina-felberg-sendecka-bieguni-man-booker-olga-tokarczuk/” txt1=”Przeczytaj także tekst” txt2=”„Bieguni”, czyli wymacane i wyplute krańce świata” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/10/Olga_Tokarczuk-550×367.jpg”]
Zasadniczo jednak Akademia Szwedzka na tyle jest niekonsekwentna i chimeryczna, że gdyby chcieć rozliczyć ją z jej powinności i na podstawie jej własnych werdyktów zdefiniować „kierunek idealistyczny”, który winien cechować wyróżnianych przez nią twórców, to nie dałoby się powiedzieć nic rozsądniejszego nad to, że wspólnym mianownikiem nagrodzonych pisarzy jest nieodmiennie poszerzanie horyzontów nowoczesności, a więc aporie i nierozstrzygalności, w które wikła się/wikła nas kultura modernistyczna – taka zatem, która sama inicjuje zmiany (stary poczciwy „postęp”), towarzyszy tymże zmianom albo odwrotnie: reaguje na nie krytycznie. Przy czym nie chodzi tu wcale o „ideę postępu” czy „ideę zmiany”, a tylko (i aż) „idealistyczny”, abstrahujący zatem od tego, co jest, kierunek, w jakim rozwijają się konkretne (podmiotowe, autorskie) koncepcje.
Inaczej mówiąc, twórców uhonorowanych Nagrodą Nobla wyróżnia zwykle wyrazisty światopogląd i umiejętność przekładania go na jakości stricte językowe. Naturalnie z taką koncepcją literatury można się nie zgadzać albo nawet ją zwalczać, nie zmienia to faktu, że Nagroda Nobla jest jej sojuszniczką, jeśli nie wręcz mecenaską.
I choć Akademia Szwedzka z różną intensywnością reaguje na „płynną” naturę nowoczesności, sprawiając czasem wrażenie instytucji niedookreślonej czy niekonsekwentnej, nie sposób nie zauważyć, że w ostatnich latach przyjęła nieco wyrazistszy kurs. Z jednej strony nie mogła bowiem nie zareagować na toczący ją kryzys obyczajowo-seksualny, a z drugiej strony chce – mimo chwilowo złej prasy – nadal stanowić ośrodek (mądrze) reagujący na ogólnoświatowy kryzys i cywilizacyjne przesilenie, z którymi niewątpliwie mamy dziś do czynienia.
Miara zaangażowania w sprawy tego świata
Tak więc Nagroda Nobla w dziedzinie literatury nie jest ani nagrodą środowiskową (jak chcą niektórzy), ani też wyróżnieniem stricte artystyczno-literackim (jak chciałoby wielu), ale jest niewątpliwie instytucją sankcjonującą co wyrazistsze (i/lub osobliwsze) głosy w debacie publicznej. Dlatego też raz przypada skandaliście, innym razem – mistrzowi sublimacji; raz wizjonerowi, a rok później – reportażystce; odludkowi rekreującemu w swej twórczości treści antysystemowe, tudzież aktywiście realizującemu taki czy inny polityczno-kulturalny program.
Słowem, Nobel stanowi miarę angażowania się artysty w sprawy tego świata. Mniejsza o to, czy pisarz angażuje się poprzez apologię czy krytykę, afirmację czy negację – ważne, że to, co jest, postrzega jako stadium wymagające jego studium, a więc intelektualno-estetyczno-etycznej obróbki. No właśnie, bo cóż więcej może zrobić człowiek, którego los jest z góry przesądzony i – co wiemy od zawsze – fatalny, niż mocą własnego słowa uczynić zasadnym to, co i tak istnieje bezinteresownie? Niż niegotowość i nieweryfikowalność nieskończonego świata zredukować za pomocą tajemnej siły własnego słowa do alternatywności możliwej do pojęcia i zakomunikowania? Niż manifestować w słowie (na przekór zasadzie rzeczywistości) podmiotową wolę istnienia? Angażowanie się ma z definicji charakter przyszłościowy – to postawa jednoznaczna: czołem do przodu. Nawet jeśli na przedzie majaczy li tylko brzeg przepaści.
Solidarność bez granic
Nagroda Nobla w dziedzinie literatury nobilituje w pierwszym rzędzie postawę wobec życia i umiejętność jej adekwatnego wyrażenia w medium arcypowszechnym – w języku. Honoruje więc językowe manifestacje naszej polityczności – naszego zajmowania się tym, co ważne, wspólne i przyszłościowe. I w tym sensie Nobel dla Olgi Tokarczuk za rok 2018 jest wyróżnieniem wysoce adekwatnym, zrozumiałym i bardzo mnie radującym.
Tokarczuk debiutowała równo trzy dekady temu – co ciekawe, jako poetka. Zasadniczo jednak uprawia sztukę opowieści. I jeśli w ostatniej dekadzie XX wieku reagowała na zmierzch form ekonomiczno-społeczno-kulturowych, w których urodziła się i dorastała (rocznik ‘62), rekreacją mitotwórczego idiomu „hybrydowego” (sylwicznego, postmodernistycznego, eklektycznego), to w pierwszych latach XXI wieku reprezentuje zjadającą swój własny ogon rzeczywistość późnego kapitalizmu poprzez wielką narrację – narrację fundamentalną, albowiem dramatyzującą (nieodmiennie tu i teraz) naszą obecność w świecie.
Innymi słowy – w powieściach z lat 90. („Podróż Ludzi Księgi”, „E.E”, „Prawiek i inne czasy”, „Dom dzienny, dom nocny”) pisarka otulała mitem to, co jest, czyniąc tym samym niepojęte realne czymś możliwym do zniesienia – zagadką, tajemnicą, których, owszem, nie sposób rozwikłać czy zbyć milczeniem, ale do których można podejść z iście kobiecą wrażliwością i uważnością, a więc z charakterystyczną dla Olgi Tokarczuk otwartością i gotowością na bezpośrednie spotkanie z tym, co kosmiczne, niezwykle energetyczne, żywiołowe, zaświatowe, senne, fantastyczne, popędowe oraz psychiczne, znacznie więc potężniejsze od (jej) pojedynczego istnienia.
W 2000 roku Tokarczuk opublikowała esej „Lalka i perła”, w którym zmierzyła się nie z tym, co totalne, witalne, kosmiczne, ale z energią ustrukturyzowaną już w konkretne pismo – z potencją i mocą klasycznej przecież powieści Bolesława Prusa. Wydaje mi się, że to był moment zwrotny w jej karierze – Tokarczuk przekonała się bowiem, że nie każda historia musi wypływać z mitycznego jądra, z „prawieku”, który każdorazowo „leży w środku wszechświata”, z „praczasu”, który „zawsze już” jest nierozstrzygalny i nieskończony.
Mam wrażenie, że od tej pory mniej ją zajmuje pytanie „skąd tak naprawdę jesteśmy?”, a bardziej – „gdzie tak uparcie zdążamy?” i jaką cenę jesteśmy gotowi zapłacić za takie czy inne (życiowe) spełnienie. To już nie jest mityczny (kosmiczny), a stricte tragiczny, a zatem polityczny (!) sposób myślenia. I rzeczywiście, to tę perspektywę odnajduję w napisanych przez nią w tym stuleciu książkach: od „Gry na wielu bębenkach”, „Anny In w grobowcach świata” i „Biegunów” poczynając, przez „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, „Moment niedźwiedzia”, „Księgi Jakubowe”, aż po zeszłoroczne „Opowiadania bizarne”. Wymienione tytuły nie stanowią już opowieści „naiwnych” (bezinteresownych), ale są momentem konkretnej decyzji światopoglądowej – politycznej oraz etycznej. Stawką tych dzieł jest taka czy inna forma obecności w przeszłości oraz w przyszłości. I w tym sensie są to wielkie narracje o losie – zawsze tragicznym – człowieka, o jego wewnętrznie sprzecznych oczekiwaniach, o bezwzględnościach, których nie umie zaakceptować, o nieuchronnościach, którym nie chce się tak łatwo poddać.
Jeśli coś spina oba momenty w pisarstwie Olgi Tokarczuk, to jej niesłabnąca uważność na słabszych i wykluczonych (od chorych, „dziwnych”, niemieszczących się w normach, przez dzieci, kobiety i ludzi starych, po zwierzęta i wszelkie byty nieludzkie, graniczne, kosmiczne). Przemysław Czapliński słusznie więc zauważa, że Tokarczuk bezustannie „poszerza naszą wrażliwość”, a co za tym idzie, „rozciąga” też pole naszej „solidarności” oraz „empatii” z bytami nieuprzywilejowanymi czy nienormatywnymi.
Z kolei Piotr Śliwiński nazywa ją pisarką „punktualną”, reagującą więc w „odpowiednim momencie”, wolną od cechującej tylu twórców niewczesności i anachroniczności!
Co ciekawe, jej „punktualność” owocuje także w przyszłości, bo zarówno Czapliński, jak i Śliwiński (a wraz z nimi i ja) za jej największe dzieło uważamy „Dom dzienny, dom nocny” z 1998 roku – książkę napisaną w formie granicznej, nierozstrzygalnej, która, w moim przekonaniu, współcześnie arcydzielnie referuje nasze problemy z kryzysem mowy i „zawsze już” hybrydową naturą wszelkiego poznania, a co za tym idzie – niepojętym charakterem naszego istnienia.
Po jasnej stronie mocy
Nie przypadkiem więc Nagroda Nobla w dziedzinie literatury za 2018 rok wędruje do niej. Akademia Szwedzka reaguje w ten sposób na ogólnoświatową akcję #MeToo oraz aferę seksualną we własnym łonie (to właśnie ten kryzys spowodował roczne „opóźnienie” i to właśnie na ten kryzys remedium ma być „zawsze już” uważna na krzywdę słabszych powieściopisarka z Dolnego Śląska), ale też wskazuje swoim werdyktem na inną „potrzebę chwili”: na potrzebę ujęcia się za intelektualistami i artystami obecnie postponowanymi publicznie w Polsce i innych wspólnotach zarządzanych przez populistów za szerzenie takich „aberracji” jak: otwartość, tolerancja, gender czy multi-kulti. Tak, Tokarczuk zawdzięcza tę nagrodę ekipie Jarosława Kaczyńskiego mniej więcej w tym samym stopniu, co Czesław Miłosz – generałowi Jaruzelskiemu.
Jak powiedziałam, literacki Nobel był, jest i najpewniej pozostanie nagrodą polityczną, tylko bowiem w ten sposób Akademia Szwedzka jest w ogóle w stanie realizować testament Alfreda Nobla. Tak więc jest to nagroda za angażowanie się w sprawy publiczne, stąd też cieszy mnie bardzo wyróżnienie autorki „Biegunów”.
Tokarczuk ma rzesze fanów – nie potrzebuje więc Nobla, by być pisarką poczytną. Co więcej – jej proza ma wiele tłumaczeń, w tym kongenialny przekład na język angielski – nie potrzebuje więc Nobla, by być pisarką o zasięgu międzynarodowym, my natomiast bardzo potrzebujemy Tokarczuk i Nobla Tokarczuk, by w dobie wykwitających tu i ówdzie (niestety „tu” też) populizmów oraz globalnego kryzysu energetyczno-ekonomiczno-klimatyczno-polityczno-kulturowo-humanitarnego umieć angażować się – bez strachu, mimo wszystko i nieodmiennie – po jasnej stronie mocy.
Handke i gonienie w piętkę po peryferiach nowoczesności
Na koniec pozostaje jeszcze odnieść się do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury dla Petera Handkego. W przeciwieństwie do noblowskich laurów dla polskiej autorki ten werdykt budzi we mnie niepokój: z jednej bowiem strony pamiętam krytyczny stosunek Handkego do ekstremalnych form nowoczesnych koncepcji narodu, z drugiej – nie umiem zracjonalizować jego stosunku do oskarżonego o ludobójstwo dyktatora serbskiego Slobodana Miloševicia. To zresztą nie pierwszy taki przypadek – w 2005 roku Akademia Szwedzka przyznała Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury Haroldowi Pinterowi, który… należał do Międzynarodowego Komitetu Obrony Slobodana Miloševicia.
Pocieszam się werdyktem dla Tokarczuk, który ratuje w moich oczach honor Akademii Szwedzkiej. O ile Handke otrzymał Nobla „za wypływową pracę, która z językową pomysłowością badała peryferie i specyfikę ludzkiego doświadczenia”, a więc za swoiste gonienie w piętkę po peryferiach nowoczesności (w tym również nowoczesnych totalitaryzmów), o tyle w dziele Tokarczuk dostrzeżono przede wszystkim „wyobraźnię narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic jako formę życia”.
„Przekraczanie granic jako forma życia”? – jako empatyczne angażowanie się po stronie tego, co nadciąga skądinąd? Co bywa trywializowane albo demonizowane, tymczasem chciałoby zostać rozpoznane przez wzgląd na swoje jasne i dobre strony? Takiej właśnie egzystencji życzę Państwu, Peterowi Handke, a także sobie. I cieszę, się że Olga Tokarczuk została doceniona nagrodą adekwatną, w moim mniemaniu, do jej dzieła oraz postawy.