Skoro to słowo wybito w tytule tak mocno, zacznę od „towarzysza”. Choć nie wiem, czy warto i czy w życiu bohatera książki ten rzeczownik jest najistotniejszy. Mam wątpliwości, bo Józef Sigalin niezbyt dobrze mieści się w formacie polskiego komunisty. Ale to żadne odkrycie. Wiedzieli o tym już jego partyjni kompani.

Jakub Prawin tak charakteryzował go w 1944 roku: „Sigalin Józef jest pracowitym, inteligentnym oficerem, pracującym nad podniesieniem swoich kwalifikacji; jest nadmiernie ambitny z wyraźnymi cechami karierowicza i pochlebcy; jest jednym z niewielu, którzy swoje osobiste ambicje szczepili z sokorszczyzną. Łatwo uległ ówczesnym nastrojom i [kiedy] przeszedł na służbę liniową, odnosił się z pogardą do pracy aparatu polityczno-wychowawczego. Kiedy mu się kariera na linii nie powiodła, chce wrócić do pracy polityczno-wychowawczej, wykazując znów wygórowane ambicje (korpus czołgów). Narzuca się gen. Berlingowi z ofertą na adiutanta i spotyka się z odmową. Politycznie słaby, zdaje się nosić jeszcze w sobie resztki sentymentu sokorszczyzny. W jego charakterze nie znać naszej szkoły partyjnej, naszej dyscypliny i naszego kośćca. Pochodzi to może stąd, że na sobie wyżej wymieniony nie przechodził właściwiej szkoły roboty masowej ani próby więziennej. Przy surowej kontroli i sprężystym kierownictwie może oddać zasługi w organizacji”[1].

Odrzucam pojawiające się w dokumencie odnośniki do bieżących spraw politycznych, dlatego nie widzę potrzeby rozpisywania się tutaj o sokorszczyznie (choć dobrej biografii Włodzimierza Sokorskiego, ministra kultury w okresie, kiedy narzucano w Polsce socrealizm, później wieloletniego prezesa Radiokomitetu, na pewno warto wyglądać!). Interesuje mnie jego ogólny wydźwięk, a więc coś, co daje nam pojęcie o atmosferze charakterystycznej dla polskiego ruchu komunistycznego, o jego zwyczajach i widzeniu świata, również o możliwościach wyjścia poza jego obręb. Notatka Prawina wiele z tego zachowuje: duszną atmosferę podejrzliwości, wiarę w moc wzmożonej kontroli i dyscypliny, przywiązanie do ideologicznej jednoznaczności, nieumiejętność znalezienia języka dla opisu ludzkich pragnień i emocji. Biorę oczywiście poprawkę na to, że Prawin nie pisze memuarów, ale tworzy swój zapis w obrębie oficjalnej partyjnej narracji. Na niewiele sobie może pozwolić. Pamiętam też o tym, że on sam nie należał do „towarzyszy z betonu”, wręcz przeciwnie, był jednym z tych, których zwie się niekiedy – niezbyt chyba szczęśliwe – partyjnymi liberałami. To też wiele mówi o polskim komunizmie. Kiedy i na co mógł sobie pozwolić ten i ów „liberał”? Czy jego postawa to tylko rodzaj gry? Kim właściwie byli ludzie pokroju Prawina, Jerzego Borejszy czy Władysława Matwina? Zapytać też warto dlaczego ktoś taki jak Józef Sigalin wszedł w to towarzystwo i jak to się stało, że ci ludzie mu zaufali (również tacy, których o jakikolwiek liberalizm trudno podejrzewać) i dali mu możliwość przejścia do historii.

Sielanka i zaangażowanie

Życiorys Sigalina trudno wpisać w jakąś charakterystyczną opowieść o wyborach przedwojennego polskiego komunisty. Ale taka właściwie nie istnieje. Wystarczy pobieżny wgląd w to, kto tworzył elitę Komunistycznej Partii Polski. Znajdują się tam syci inteligenci z doktoratami, hrabiowie z genealogią sięgającą czasów monarchii jagiellońskiej, także dzieci przemysłowych fortun. Obok tego biedota: robotnicza, chłopska, inteligencka, polska, żydowska i ukraińska. Do wyboru, do koloru. Gdzie umieścić Sigalina? Chyba po środku, choć bliżej mu do „najedzonych”. Jego akces do komunizmu nie jest bowiem odruchem radykalnego sprzeciwu wobec tego, co niosła ze sobą codzienność dwudziestolecia. To nie żądanie chleba i pracy. Jego otoczenie było całkiem zasobne, choć kefirowa fortuna jego babki Klaudii Sigalin, w momencie, kiedy wchodził on w dorosłość, mocno odczuła skutki kryzysu ekonomicznego. Młody Józef miał jednak coś, co mogło przynieść mu i w końcu przyniosło „małe, spokojne szczęście «przedwojenne»”. Tym czymś była pełna asymilacja oraz świetne wykształcenie i choć nie miał początkowo jasno sprecyzowanych planów (a może tylko brakowało mu konsekwencji?), próbował swych sił na studiach prawniczych i ekonomicznych, również kariery w wojsku. W końcu jednak wybrał architekturę, podobnie zresztą jak jego dwaj starsi bracia. Ten obraz uzupełnia uwielbienie dla sportu, między innymi tenisa, nart i górskich wspinaczek, a także świetny wygląd. Nie był to może bon vivant, ale cenił sobie smak życia.

Obok tej mieszczańskiej sielanki pojawia się zaangażowanie w ruch, którego celem jest w istocie destrukcja opisanego stylu życia. Co nim powoduje? W pierwszej kolejności, jak sam twierdził, literatura. Nie jakaś komunistyczna bibuła, ale Żeromski, „Przedwiośnie”, „Ludzie bezdomni”, wiersze Broniewskiego. To one dają mu nowe spojrzenie „na otaczający go świat, na ulice Warszawy, na ludzi i ich sprawy”. Dziś trudno uwierzyć, jak silnie działało słowo, ale Sigalin nie jest wyjątkiem. Jak pokazują badania Łukasza Bertrama, dla niejednej osoby pierwszym impulsem na drodze ku komunizmowi były właśnie lektury. Do tego dochodziła obserwacja i przyjaźnie. Sigalin ma komunizujących znajomych, poznaje ludzi z biednych dzielnic Warszawy, wygląd tych części stolicy też ma znaczenie. Widzi dysharmonię świata, z sympatią patrzy na rewolucję rosyjską. Zaczyna agitować w środowisku studenckim, ale te działania wciąż mają charakter nieśmiały. Później już na poważnie wsiąknie w ruch komunistyczny w wojsku i będzie faktycznie prowadził działalność szpiegowską na rzecz Związku Radzieckiego.

Komunizm – najlepszy z możliwych wyborów

Co ciekawe, struktury polskiego wojska nie zamykają przed nim drzwi, żadną przeszkodą nie jest jego żydowskie pochodzenie, ma szansę na autentyczną karierę oficerską, ale rezygnuje z tego. Jest w tym jakieś niedopowiedzenie, coś co sprawia, że w jego wybory trudno uwierzyć. Można wręcz odnieść wrażenie, że jedno drobne wydarzenie mogło pchnąć go w zupełnie inną stronę. Tym, co nim powoduje, jest w większym stopniu przypadek niż konieczności. I to się wyczuwa. Być może czuł to również Prawin wystawiając Sigalinowi taką, a nie inną opinię. On nie pasował do „zakonu”. Nasuwa mi się wręcz przypuszczenie, że gdyby nie wojna i jej następstwa, warszawski architekt prędzej niż później rozstałby się z komunizmem. Bo już przed wojną bardziej wierzył, mniej rozumiał. A dotyczyło to procesów moskiewskich, rozwiązania KPP, niewiedzy o tym, co stało się bratem Grzegorzem, który wyjechał do ZSRR, aby spełnić swe architektoniczne ambicje (po latach Sigalin dowie się w końcu, że został ona bezpodstawnie oskarżony o szpiegostwo, a następnie zamordowany w 1938 roku).

Sigalin trwać będzie jednak przy komunizmie właściwie do końca życia. Krótko przed śmiercią w prywatnych notatkach napisał: „Ideom, które w latach młodzieńczych włączyły mnie do buntu, do ruchu robotniczego i postępowego, pozostałem i pozostanę wierny”. Właściwie komu/czemu pozostał wierny? Partii? Jeśli już, to w dość perwersyjny sposób, bo powiedział w pewnym momencie, że czuje się, jakby po czterdziestu latach małżeństwa dowiedział się, że jego żona jest dziwką. Wydaje się, że wspomniana wierność nie objawiała się palącym serce ogniem rewolucji. Sigalin nie wierzył w osiągnięcie rzeczy wielkich, ruszenie z posad bryły świata, ale wierzył w to, że dokonany w młodości wybór był opowiedzeniem się za rozwiązaniem lepszym. Wbrew wszystkiemu. To wiara aptekarza, który zobaczył, że na jednej szali jest więcej, a na drugiej mniej – czyli w gruncie rzeczy zaprzeczenie wiary.

Co było na tych szalach? Na lżejszej świadomość tego, jak zbrodnicza i kłamliwa jest natura Związku Radzieckiego, śmierć brata Romana w Katyniu, obserwacja codzienności polskiego realnego socjalizmu, w końcu również rok 1968. Na drugiej z kolei względne poczucie bezpieczeństwa, pamięć o Zagładzie, która mocno dotknęła jego rodzinę, i rodzaj przekonania co do tego, że w komunizmie taki los Żydów nie może spotkać, w końcu pełne spełnienie zawodowe, mające, co należy podkreślić, wymiar nie tylko personalny. Sigalin wierzył bowiem głęboko w społeczny sens swojej pracy. Pod koniec życia notował: „Robić coś, co zmobilizuje, zafascynuje, będzie społecznie użyteczne, trwałe, wyjątkowe w tym sensie, że to tylko ja mogę, a nawet powinienem zrobić. Coś w rodzaju wypełnienia obowiązku rozliczenia się ze swoim życiem. Mogliby to może zrobić inni i może nawet lepiej, ale albo nie robią, albo – i to głównie – nie ma ich już wśród żywych. Chciałoby się również, aby «to» nie rozczarowało. Na to brak już sił i nie ma już czasu. Rzecz w tym, aby nie poddać się naturalnemu zresztą zmęczeniu”. Wybawieniem od zmęczenia i pustki, sensem życia i jego radością były dla Sigalina architektura i urbanistyka.

Architekt z partyjnego nadania

I właśnie im Andrzej Skalimowski, którego książka dała mi asumpt do zapisania tych uwag, poświęca najwięcej miejsca, dając czytelnikowi wgląd za kulisy wielkiego projektu powojennej odbudowy Warszawy. To praca świetnie skrojona, nieprzegadana, będąca doskonałym przykładem tego, jak doktorat przerobić na książkę „do czytania”. Choć pewnie bardziej ortodoksyjne koleżanki naukowczynie i koledzy naukowcy mogą mieć powody do licznych utyskiwań: bo dlaczego tak mała liczba przypisów, gdzie niezbędne objaśnienia metodologiczne i czy tak lekki styl w ogóle przystoi naukowcowi. Autor pewnie niespecjalnie się tym uwagami przejmuje, bo też i nie ma ku temu powodu. Wydał bowiem fascynującą i doskonale udokumentowaną opowieść o człowieku, któremu udało się przejść do historii i z którego dziełem każdego dnia bezpośrednio stykają się miliony ludzi. Sigalin dokonał tego dzięki talentowi, pracowitości i determinacji, ale też dzięki polityce, bo bez niej byłby on z pewnością kimś zupełnie innym.

Co do wagi tego związku Skalimowski nie ma żadnych złudzeń, dlatego tak wiele miejsca poświęca w książce sposobowi budowania kariery przez architekta, za którym w pierwszym momencie przemawiały przede wszystkim względy natury politycznej czy partyjnej. Dobrze oddaje to sytuację roku 1945. Momentu, kiedy Warszawa była w stanie rewolucyjnym. Zrównane z ziemią miasto wymagało odbudowy, a przejęcie władzy przez komunistów dawało im możliwość stworzenia wokół niej własnej opowieści. Zbiegały się tu oczekiwania wybitnych modernistycznych architektów i nowych władców. Sigalin mógł się w ten projekt zaangażować z pełnym przekonaniem.

Stąd coraz większy zakres powierzanych mu obowiązków i coraz szybsze awanse. Stąd również obecność w najważniejszych miejscach, gdzie odbywała się najintensywniejsza praca, aby Warszawie nadać nowy kształt – w Biurze Odbudowy Stolicy, na budowie Trasy W-Z, przy projektowaniu i realizacji pomysłu Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej (MDM), w biurze naczelnego architekta stolicy i w końcu pełnomocnika wspierającego budowę Pałacu Kultury i Nauki. Skalimowski ciekawie pokazuje z jednej strony, jak Sigalin – właściwie w 1945 roku „nieopierzony” młokos – „rośnie” w środowisku architektów, urbanistów, konserwatorów zabytków (jest przecież współpracownikiem znanych i cenionych, między innymi Romana Piotrowskiego, Piotra Biegańskiego, Jana Zachwatowicza, Heleny i Szymona Syrkusów), z drugiej zaś, jak wielkim zaufaniem darzyli go ówcześni politycy. Świetnie ukazana jest polityczna skala wspomnianych już projektów, zwłaszcza tego, co wiązało się z budową MDM, ale też relacje łączące Sigalina z politykami, bo przecież oprócz licznych narad, również posiedzeń Biura Politycznego, wiele spraw załatwiano „na twarz”, dzięki bezpośrednim kontaktom. Tak, Bierut lubił bohatera recenzowanej książki, chyba ze wzajemnością, i dzięki tej relacji wiele spraw udawało się załatwić szybciej, bez biurokratycznych procedur. Co nie znaczy, że udawało się zrobić wszystko. Skalimowski mocno podkreśla wielokrotne rozczarowania Sigalina, niemożność zrealizowania tego, co było zamierzone, również jego rozgoryczenie ignorancją polityków. Rzeczywiście, stolica nie przybrała w pełni kształtu znanego z albumu „Sześcioletni plan odbudowy Warszawy”. Nie wystarczyło środków, politycznej woli, przyszedł rok 1956. Czy dobrze to, czy źle, trudno jednoznacznie ocenić. Spór o to wciąż trwa w środowisku urbanistów, historyków, publicystów. I pewnie trwać będzie.

Pośrednio jest to również książka, która wiele mówi o kruchości dokumentów, a zatem i o kruchości ludzkiego istnienia. Jest w dużym stopniu rzeczą przypadku, co biograf szczegółowo opisuje we wstępie, że udało się Andrzejowi Skalimowskiemu dotrzeć do prywatnej spuścizny Józefa Sigalina, przechowywanej przez jego córkę. Bez niej, szczególnie bez rękopisu konspektu wspomnień, praca warszawskiego historyka byłaby inna, dużo bardziej niedopowiedziana. Rodzi to refleksję o spuściźnie osób znaczących, związanych z dziejami PRL, których materiały częstokroć trafiają po ich śmierci na śmietnik. A że pośród nich zdarzają się rzeczy pierwszorzędne dla zrozumienia ich życia i klimatu epoki, w której działali, nikogo nie trzeba przekonywać. Być może bez dokumentów znalezionych w mieszkaniu Teresy Sigalin jej ojciec pozostałby już na zawsze „tępym, ograniczonym, posłusznym wykonawcom, socrealistycznym politrukiem” (Leopold Tyrmand) lub tylko „hunwejbinem nowego ustroju” (Tomasz Markiewicz)? Poprawka: bez nich i oczywiście bez mądrej książki napisanej przez Andrzeja Skalimowskiego.

 

Przypisy:

[1] A. Skalimowski, „Sigalin. Towarzysz odbudowy”, wyd. Czarne, Wołowiec 2018, s. 102–103.

Książka:

Andrzej Skalimowski, „Sigalin. Towarzysz odbudowy”, wyd. Czarne, Wołowiec 2018.