David Kahn (ur. 1930) należy do autorów, których ambicją jest wyczerpanie podjętego tematu bez względu na to, czy przy tej okazji nie wyczerpią też czytelnika. Jego książka „Łamacze kodów. Historia kryptologii”, którą po polsku wydały piętnaście lat temu Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, a obecnie wznowił Zysk i S-ka, ma we wznowieniu 1640 stron dużego formatu, co czyni ją zapewne jednym z większych druków zwartych wydanych w naszym kraju po 1989 roku. Ta olbrzymia książka jest dokładnie tym, co głosi jej podtytuł – historią kryptologii, czyli teorii i praktyki utajniania oraz odtajniania treści przekazów komunikacyjnych, opowiedzianą tak szczegółowo, że staje się trudna do ogarnięcia przez niefachowego czytelnika. W zapowiedziach i reklamach powtarzano, że „czyta się ją jak sensacyjną powieść”. Musiało tu jednak ani chybi chodzić o jakąś powieść awangardową, gdyby bowiem autorzy najbardziej znani na tym polu okraszali swoje utwory takimi ilościami detali historycznych i szczegółów technicznych, jak to czyni Kahn, ich sprzedaż raczej nie sięgnęłaby bestsellerowych wyżyn.
Ponadto Kahn napisał swoje dzieło w latach 60. ubiegłego wieku (pierwodruk pochodzi z 1967 roku) i od tej pory dodał do niego tylko krótki rozdział z aktualizacjami. Znaczy to, że nie dowiemy się z „Łamaczy kodów” prawie niczego na temat losów kryptologii w ostatnim półwieczu, a w szczególności niczego na temat wpływu, jaki wywarł na nią rozwój komunikacji cyfrowej i sieci internetowej. Szkoda, bo temat byłby na czasie – lecz z drugiej strony zrelacjonowanie tych wydarzeń piórem Kahna sprawiłoby, że książka miałaby jakieś dwa i pół tysiąca stron. Może więc jednak nie szkoda. Poważniej zaś mówiąc – jeśli nawet olbrzymia liczba szczegółów czyni tę syntezę trudną w odbiorze, to po niej nie trzeba już czytać niczego innego na ten temat (no, chyba że chcemy dowiedzieć się czegoś o współczesnej kryptologii). W swojej dziedzinie „Łamacze kodów” to absolutny klasyk.
Fakt, że James Bond z reguły nie zajmuje się kodami, szyframi ani kryptologią, chociaż zajmował się nimi jego twórca, Ian Fleming, wypada uznać za znaczący. Praca kryptologa nie jest wcale mniej widowiskowa niż praca szpiega – w istocie w obu tych profesjach najważniejsze jest osiągnięcie i utrzymanie braku wszelkiej widowiskowości. Lecz dla maszynerii kultury popularnej kryptolog nie jest atrakcyjny, a szpieg – jest, i to bardzo. A to dlatego, że pracę szpiega, mimo jej faktycznej niepozorności, łatwo jest mitologizować montażami atrakcji na użytek konsumentów popkultury, podczas gdy na hasło „specjalista od szyfrów” spora ich część zaczyna poziewać. Cóż może być ciekawego w pracy facetów, którzy spędzają dnie i noce przygarbieni nad szeregami nic nie znaczących liter i cyfr?
Wczytywanie się w „Łamaczy kodów” może przekonać nieprzekonanych, że robota kryptologów bywała nie mniej fascynująca niż akcje szpiegowskie (te rzeczywiste, nie z filmów o Bondzie) – a zresztą, co oczywiste, obie profesje są ze sobą dość ściśle powiązane. Ale aby zrozumieć wywody Kahna dotyczące kolejnych metod utajniania informacji, należy też przyswoić wiele pojęć szczegółowych, co może okazać się trudne, ponieważ już choćby różnica między „kodem” a „szyfrem” dla większości ludzi nie jest intuicyjnie jasna. Dlatego autor na wstępie podał w miarę przystępne definicje szeregu podstawowych pojęć. Niestety, prosty felietonista sprawozdający „Łamaczy kodów” na łamach „KL” nie zawsze był w stanie nadążyć za postępami metod szyfrowania i kodowania, zwłaszcza w partiach tekstu dotyczących XX wieku.
Książkę otwiera rozdział, w którym opisano pracę Amerykanów odczytujących japońskie depesze militarne w przeddzień inwazji na Pearl Harbor. Kahn przytacza tam mnóstwo dokumentów źródłowych, które w czasach, gdy pracował nad „Łamaczami”, były już odtajnione (pamiętajmy, że druzgocząca klęska Amerykanów stała się niemal natychmiast przedmiotem drobiazgowego śledztwa prowadzonego przez komisję prezydencką, a wyniki tego śledztwa udostępniono opinii publicznej). Niektóre z nich mają nieco groteskowy wydźwięk, jak choćby przechwycony przez Amerykanów zapis rozmowy telefonicznej admirała Isoroku Yamamoto – który był mózgiem japońskich planów uderzenia na USA – z jednym z dyplomatów japońskich akredytowanych w Waszyngtonie. Rozmówcy posługiwali się szyfrem, w którym istotne osoby i przedmioty nazywano w taki sposób, że rozmowa obu panów wygląda jak fragment listy dialogowej którejś z komedii Lesliego Nielsena albo cyklu „Akademia Policyjna”. Kryptologia jest dziedziną fascynującą między innymi dlatego, że dochodzi w niej niekiedy do ścisłego przemieszania powagi z komizmem.
Również w dalszych częściach „Łamaczy kodów” – a po wstępnym rozdziale autor przechodzi do regularnej narracji historycznej rozpoczynającej się od starożytnego Egiptu, której lwią część stanowią jednak wydarzenia ostatnich dwóch stuleci – często pojawiają się akcenty w niezamierzony sposób komiczne. Praca tajnych służb (a kryptologowie stanowią jedną z nich) nosi w sobie zalążek paranoi, której źródłem jest nieustająca świadomość, że to, co widzimy, nie jest tym, co wydaje się nam, że widzimy. Bond zazwyczaj nie przejmuje się takimi klimatami (choć w „Skyfall” zaczyna ujawniać pewne wyczulenie na „istotne-ukryte”), lecz już na przykład bohaterowie powieści Johna Le Carrè przejawiają tę świadomość jasno i wyraźnie. „Tajność” może pobudzać do śmiechu ludzi, którzy nie biorą w niej udziału, lecz tych, którzy w niej istnieją, przyprawia o egzystencjalne drżenie. Dlatego modelowy szpieg nie ufa nikomu i każdego podejrzewa – nawet jeśli sam nie jest pewny, o co właściwie. Dlatego modelowy łamacz kodów naraża się na załamanie nerwowe, czytając całymi dniami miliony bezsensownych zbitek typu: AFRG JILO DEFT CFRY WETP NJIK BHYJ LSOE.
Kahn ograniczył się w swoim dziele do dziejów kryptologii jako dziedziny praktycznej. Przez kolejne setki stron relacjonuje więc historyczne epizody tajnych walk dyplomatycznych i militarnych. Wypady w obszary bardziej abstrakcyjne są w „Łamaczach” rzadkością. A jednak myślenie o kodach i szyfrach łatwo może przenieść myślącego w rejony oderwane od realnej praktyki. „Łamanie kodów” może bowiem stać się, i to łatwo, potężną alegorią. W tym przypadku „kodem” do złamania jest już nie taka czy inna wiadomość przesłana przez wroga, lecz cała rzeczywistość. Świat znów staje się księgą – księgą zakodowanych informacji. Jej prawidłowe odczytanie byłoby równoznaczne z odkryciem najgłębszych sekretów Natury, Boga, Losu i tym podobnych sił. Wielu mądrych ludzi poświęciło życie takim właśnie dociekaniom.
Lecz jest tu jeszcze inny poziom trudności. Można bowiem uznać, że kodem lub szyfrem do nieustającego odczytywania jest nie tylko świat jako ogół fenomenów dostępnych ludzkiemu umysłowi, ale i język, którego system szyfruje rzeczywistość pozajęzykową jako zagadkę dla ludzkich umysłów. Szyfrowanie staje się zatem podwójne – słowa, których używamy do wyrażania naszych myśli i emocji, szyfrują rzeczywistość pozasłowną, która sama także jest szyfrem ukrywającym jakiś wyższy, prawdziwszy porządek. Jak nie poczuć się niepewnie, stając wobec takiej zagadki? Jak się nią nie przejąć?
Od uznawania, że cały świat jest zbiorem zaszyfrowanych informacji, blisko jest nam już do stanów paranoidalnych, kiedy gotowi jesteśmy przyjąć, że owe informacje zaszyfrował Ktoś na nasz osobisty użytek lub na naszą prywatną szkodę. Co więcej, odszyfrowana wiadomość może być sama kodem wyższego rzędu albo może być celową zmyłką odwodzącą od przekazów właściwych – i tak dalej, w nieskończoność. Obraz świata widzianego w taki sposób stworzył Stanisław Lem w „Pamiętniku znalezionym w wannie”. A w ramach tego felietonu można użyć prostego przykładu. Oto może się przecież przydarzyć, że sekwencja liter użyta jako ilustracja w jednym z poprzednich akapitów i powstała jako rezultat serii przypadkowych uderzeń w klawiaturę, naprawdę jest jakimś zakodowanym przekazem – to znaczy, gdyby odkodować ją według jakiegoś klucza, ujawniłaby sensowną treść. To, że nie znam tego klucza i nie było moją intencją kodować w tej sekwencji czegokolwiek znaczącego, nie ma znaczenia, ponieważ znaczenie może kryć się wszędzie, a dla odpowiednio sprofilowanego umysłu naprawdę wszędzie się kryje. Być może więc sekwencja AFRG JILO DEFT CFRY WETP NJIK BHYJ LSOE kryje w istocie jakiś niesamowicie ważny sens, może jest to sens tak głęboki, że nawet po odkodowaniu nikt z żywych by go nie zrozumiał…
Ale najgorszą możliwością nie jest nawet nieskończona hierarchia szyfrów lub ich wszechobecność bez względu na intencje nadawców i odbiorców, lecz to, że po przejściu przez dowolnie wielką ich liczbę powrócimy do punktu wyjścia. Tę możliwość opisał Edgar Allan Poe w „Skradzionym liście”. W noweli tej bohaterowie intensywnie poszukują czegoś, co leży im prosto „na widoku”. I tak czasem bywa też w dociekaniach intelektualnych, kiedy po całym życiu wypełnionym myśleniem myśliciel dochodzi do wniosku, że jest, jak jest.
A więc tak to ostatecznie wygląda, proszę państwa. I nikt nam nie wmówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe.
Książka:
David Kahn, „Łamacze kodów. Historia kryptologii”, Zysk i S-ka, Poznań 2019.