Historycy parający się w naszym kraju indywidualnymi losami przywódców czy działaczy komunistycznych dzielą się w moim przekonaniu na dwie grupy: pierwsi skrycie marzą o stworzeniu przełomowej biografii Gomułki, drudzy czynią to jawnie. Nim jednak dotrze się do tego świętego Graala, trzeba jakoś wypełnić swoje bytowanie na badawczym padole. Eryk Krasucki, znany szerszej publiczności przede wszystkim jako autor biografii Jerzego Borejszy, jednej z najlepszych pozycji tego typu w rodzimej historiografii, wybrał ścieżkę ambitną. Zaproponował bowiem opowieść o człowieku, którego nazwisko samo w sobie powie cokolwiek tylko nielicznej gromadce nerdów, spierających się przy szczelnie zaciągniętych zasłonach o różnice ideowe w Komunistycznej Partii Polski. Nie rezonuje ono w pamięci tych, którzy pamiętają PRL, gdyż Witold Kolski tego czasu nie dożył. Przedwojenny komunista został w 1943 roku zrzucony na radzieckim spadochronie do okupowanego kraju – i ślad po nim zaginął. Jedyne, czego możemy być pewni, to to, że poniósł śmierć, zapewne gwałtowną. Nie był ani charyzmatycznym liderem, ani wybijającym się intelektualistą, ani wreszcie obiektem pośmiertnego oficjalnego kultu.

Witold Kolski najprawdopodobniej w okresie lwowskim, lata 1939–1941. Źródło: W. Kolski, „W służbie ludu pod sztandarem KPP. Wybór pism”, Warszawa 1955.

Doczekał się co prawda kilka lat temu mitu na swój temat: miał być niedoszłym następcą zamordowanego Marcelego Nowotki na stanowisku lidera podziemnej PPR. Mity, jak wiemy, są barwne i efektowne, rzeczywistości trzymają się jednak wątłymi nibynóżkami, w tym wypadku – nadinterpretacji pojedynczego źródła. Dlaczego więc pisać dziś o Kolskim i dlaczego pisać o tym pisaniu? Fakt, że również w tym życiorysie można odnaleźć indywidualne momenty prawdziwie frapujące, nie wystarczy. Rozważania Eryka Krasuckiego o Kolskim otwierają natomiast drogę do rozważań na temat całej formacji kulturowej, za jaką uważa on ruch komunistyczny, a także do poszukiwań języka i perspektywy poznawczej, którą w tych rozważaniach należy przyjąć.

Jak zgnieść gadzinę

Krasucki idzie z Kolskim przez jego życie klasycznie, chronologicznie. A zatem najpierw pokazuje go jako urodzonego w 1902 roku Borucha Cukiera, syna żydowskiego kupca, chłopaka, który jak tysiące rówieśników i rówieśniczek przeżył uniesienie wielką zmianą przyniesioną przez I wojnę światową i dwie rosyjskie rewolucje, odczuł silnie kryzys starego świata i obietnicę nowego, lepiej urządzonego. Chłopak trafia w Łodzi do kółka samokształceniowego, potem do zaczątków komunistycznej młodzieżówki, przeżywa ideowe wahania – i odrzuca je na rzecz komunistycznej ortodoksji, zdobywa pierwsze szlify publicysty i już jako członek KPP kończy studia prawnicze. Staje się „zawodowym rewolucjonistą”, kieruje pracą podziemnych struktur, jako człowiek dobrze wykształcony zajmuje się sprawami redaktorsko-publicystycznymi, spędza trochę czasu w więzieniach i ponad półtora roku w Berezie Kartuskiej, a jego zaangażowanie zostaje nagrodzone awansem na zastępcę członka Komitetu Centralnego KPP. Te przedwojenne losy nie wyróżniają go jakoś jaskrawo na tle tego szczebla komunistycznej konspiracji, co mogę powiedzieć również na podstawie moich własnych badań nad tą formacją. Tej części książki można zarzucić pewną zdawkowość w rzuceniu losów Kolskiego na kilka najważniejszych dylematów związanych z doświadczeniem KPP: radykalizmem (zarówno swoistym, jak i właściwym całej epoce, a nie tylko jednemu ruchowi), niesuwerennością zewnętrzną, napięciem między ortodoksją a meandrami taktycznymi. Z drugiej jednak strony fragment ten stanowi nieledwie przystawkę przed daniem głównym, jakim była polityczna kariera Kolskiego od września 1939 roku.

W zajętym przez Armię Czerwoną i przyłączonym do ZSRR Lwowie został on jedną z najważniejszych postaci życia polityczno-kulturowego. Objął bowiem funkcję zastępcy redaktora naczelnego dziennika „Czerwony Sztandar”, jednego z głównych narzędzi propagandowych nowej władzy. Czas ten znamy chociażby z opowieści Aleksandra Wata i Juliana Stryjkowskiego: obaj jednak, choć przez pewien czas związani z komunizmem, snuli je jako ludzie mocno już odeń zdystansowani. Przywoływali, co znajduje też potwierdzenie w innych źródłach, paranoiczno-paradoksalną sytuację, w której znaleźli się polscy komuniści: oto trafili do kraju swoich marzeń (czy raczej może kraj trafił do nich), geograficznego wcielenia wielkiej ideowej obietnicy – a jednocześnie do kraju, w którym dopiero co wymordowano w wielkiej czystce setki ich towarzyszy, a im samym nie ufano jako członkom partii rozwiązanej przez Komintern jako „przeżartą przez prowokację”. Musieli się też skonfrontować z radziecką biedą i nacjonalizmem, a także represjami wobec obywateli II RP, z masowymi deportacjami na czele.

Tę plątaninę dysonansów, oddania, gier, ambicji i lęków Krasucki analizuje przez pryzmat jednego z artykułów swojego bohatera. Po tym jak w styczniu 1940 roku NKWD aresztowało kilku lewicowych literatów, w tym Wata i Broniewskiego, Kolski opublikował tekst pod znamiennym tytułem „Zgnieść gadzinę nacjonalistyczną!”, właściwie donos na ofiary represji, bezpardonowy atak na nich jako na wrogów, którzy tylko udawali lewicowców i przyjaciół. Przypomnijmy, że ledwie kilka lat wcześniej właśnie jako „wrogowie wewnętrzni” zamordowani zostali w ZSRR bliscy towarzysze Kolskiego. Nawet autorów ciepłych, ocierających się o hagiografię wspomnień o bohaterze książki, osoby bardzo mu przychylne, epizod ten wprawiał w zakłopotanie. Biograf zaś, konfrontując wspomnienia współczesnych oraz własne przemyślenia, wnikliwie rozważa, jakie okoliczności sprawiają, że człowiek jest w stanie stworzyć taką enuncjację. Strach o własne życie, który od 1937 roku towarzyszył bardziej świadomym KPP-owcom? Głęboko zinternalizowana w KPP-owskiej formacji norma posłuszeństwa, wyzbycia się samosterowności – w tym miejscu zwraca uwagę świetne zestawienie postawy Kolskiego z aktywizmem i odwagą Wandy Wasilewskiej. Całkowicie autentyczna mieszanka gorliwości w służeniu Idei/Partii/ZSRR i szczerego radykalizmu względem każdego wskazanego wroga? Czy może raczej interesowna gra obliczona na stworzenie odpowiedniego wizerunku w oczach zwierzchników i zaspokojenie różnych ambicji? Krasucki każe nam też zastanawiać się, co siedzi w człowieku, który wspominając ten moment, przyznaje, że wzbudził on nienawiść do jego osoby – ale ta nienawiść budzi u niego dumę.

Potem zaś następuje atak niemiecki na ZSRR. Dla Kolskiego oznacza to półtora roku w mundurze oficera politycznego Armii Czerwonej w bezpośrednim sąsiedztwie frontu, między innymi podczas bitwy stalingradzkiej, a następnie odwołanie do „roboty politycznej” i wreszcie, gdzieś na przełomie czerwca i lipca 1943 roku skierowanie do kraju w celu wzmocnienia kadrowego Polskiej Partii Robotniczej. Krasucki w końcowej partii swojego wywodu wskazuje, że wbrew sensacyjnym teoriom, które przesączyły się nawet do Wikipedii, nie ma dowodów na to, by jego bohater miał zostać nowym liderem okupacyjnej PPR; nie jest również prawdziwa wizja rodem z mrocznego kabaretu, w której Kolski przez pomyłkę desantuje się w samym środku Majdanka. Prawdziwy jest tylko skok z samolotu w ciemność. I to, że zapewne nigdy nie dowiemy się, jak umierał ten polski komunista.

Opowieść o wierzącym człowieku

Dzięki książce Krasuckiego mamy natomiast dostęp do tego, co kłębiło się w głowie Kolskiego nieco wcześniej. Niemal połowę tomu zajmuje bowiem przytoczony w całości dziennik Kolskiego prowadzony od 19 października 1941 do 22 lutego 1943 roku. Historyk wydobył te zapiski z moskiewskiego archiwum i opracował z imponującą starannością oraz dokładnością (choć zapomniał w przypisach wyklarować lapsus Kolskiego, wskutek czego fiński marszałek Mannerheim nagle znalazł się z armatami na Krymie). Dziennik pokazuje komunistę w jakimś sensie modelowego: całkowicie przekonanego o słuszność idei Związku Radzieckiego, pełnego pogardy dla przeciwników – czy raczej, po prostu, wrogów – politycznych. Krasucki zwraca też uwagę na napięcie między tęsknotą za Polską oraz autoidentyfikacją z polskością a przyjmowaniem „radzieckości” jako podstawowego punktu odniesienia oraz silnej niechęci do taktycznego flirtu z treściami patriotycznymi w publicznym dyskursie polskich komunistów z ZSRR. Jednocześnie, dotykając tej mentalności i emocjonalności, biograf zastanawia się, na ile szczery był Kolski, na ile stosował w swoich zapiskach autocenzurę, kto właściwie był ich adresatem. Tym samym porusza problem znacznie bardziej uniwersalny: relacji każdej narracji autobiograficznej do jakkolwiek rozumianego „prawdziwego/prawdziwszego wnętrza” autora.

Szczególną uwagę warto zwrócić na wątek prywatny, stanowiący jedną z dominant dziennika. Narracje o życiu osobistym polskich komunistów często niestety nie wychodzą poza podśmiechujki z Zofii Gomułkowej albo sensacyjki o tym, z iloma to członkami KC sypiała Julia Bristygierowa. Tutaj zaś mamy człowieka, w którym ideowa pryncypialność, wręcz dogmatyzm, łączyła się z osobistym dramatem. W zapiskach nieustannie powraca lęk, rozpacz, nadzieja związana z losami ukochanej żony Janiny i małego synka, Piotra, którzy zostali po niemieckiej stronie frontu i o których Kolski nie miał żadnych wiadomości. Dziś wiemy już, że nie przeżyli wojny, nieznane są natomiast okoliczności, ani nawet przybliżone daty ich śmierci. Z dużym jednak prawdopodobieństwem nie było ich już wśród żywych, gdy Kolski kierował do nich na kartkach dziennika rozpaczliwe i pełne miłości inwokacje. Wściekły pogromca „gadziny nacjonalistycznej” ujawniał wtedy zupełnie inną twarz. Zawodowy antykomunista prychnie tu coś o tym, że SS-mani też kochali dziatki swoje. Zapewne. Nigdy jednak dość przypominania, że nawet członkowie najbardziej radykalnych i glajszachtujących ruchów politycznych nie byli tylko automatami i nośnikami wypreparowanej ideologii.

Ten splot świetnie wyraża tytuł książki. „A jednak coraz silniej wierzę” zapisał Kolski w grudniu 1942 roku, odnosząc się do nadziei spotkania się po wojnie z rodziną. Nie byłoby jednak – moim zdaniem – nadużyciem, uznać, że zdanie to dotyka też zaangażowania ideowo-politycznego; nie zdziwiłbym się zresztą, gdyby taka właśnie myśl przyświecała autorowi biografii. „A jednak…” – a jednak, mimo wszystkich dysonansów, wątpliwości i rozczarowań, w które obfitowało życie wielu polskich komunistów. Jak Kolski je przeżywał, w jaki sposób racjonalizował – a może także wewnętrznie był tak radykalny i ortodoksyjny, jak domagała się Partia, jak prezentował się na kartach dziennika? Tego na sto procent nigdy się dowiemy, ale książka Eryka Krasuckiego dostarcza bardzo wielu tropów, potrzebnych do zrozumienia możliwych odpowiedzi czy choćby sensu takich pytań.

***

Każdej narracji o przeszłości grożą dwa odchylenia. Pierwsze objawia się w pracach rżniętych nie piórem lecz heblem, czasem nawet solidnych źródłowo, ale kanciastych i ograniczonych do prostego opisu. Ich przeciwieństwem są prace, gdzie jedna konceptualizacja goni drugą, a inspiracje teoretyczne wirują w coraz bardziej hipnotycznym oberku – tyle że odrywają się od wiarygodnego umocowania w empirii. Książka Krasuckiego nie osadza biografii Kolskiego w jakimś modelu teoretycznym, jest natomiast przykładem bardzo świadomej, krytycznej interpretacji, która nie nakłada więzadła wyobraźni. Zwraca uwagę jej wysycenie literaturą i źródłami – zarówno polskimi, jak i radzieckimi. Jednocześnie autor nieustannie zaprasza czytelnika do rozpatrywania różnych ich sensów. Ciągle zastanawia się też, co właściwie kryje się za fragmentami z dziennika Kolskiego, deklaracji z jego ankiet personalnych albo sformułowaniami w relacjach innych osób. Nie odrzuca żadnego tropu – ale wobec każdego zachowuje rewolucyjną czujność.

Niewielka objętościowa książka o Witoldzie Kolskim, wraz z poprzednią książką autora – o Jerzym Borejszy – stanowić może drogowskaz nie tylko, jak pisać biografie komunistów, lecz także jak pisać je w ogóle. Jak połączyć mrówcze rycie po archiwach z interpretacyjnym oddechem, pożenić empatię z naukową rzetelnością, uniknąć zarówno naiwnej opowiastki o kryształowo czystych bojownikach, jak i prostackiej, antykomunistycznej agitki, pleniącej się dziś niezwykle dorodnie na żyznej glebie polskiej historiografii. Chcecie zrozumieć, jakimi to stworzeniami byli polscy komuniści, ludzie, których niczym dziejowy dybuk owładnął XX wiek, ze wszystkimi jego nadziejami i rozczarowaniami – czytajcie Krasuckiego.

 

Książka:

Eryk Krasucki, „«A jednak coraz silniej wierzę». Życie i los Witolda Kolskiego (1902–1943)”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego, Szczecin 2019.