Jak się z Warszawy pisze o Radomiu, już pierwsze zdanie nastawia czytelnika kpiarsko. Nie zmieniła tego Nagroda imienia Gombrowicza, nie zmienił pochodzący z Radomia Ziemowit Szczerek (uwaga, jego „Siódemka” nie jest o drodze numer 7, ten temat wciąż jest do zrobienia). Radom dla stołecznego inteligenta, czy tam klasy średniej, wciąż jest miastem rond, nawet jeśli zbudowano obwodnicę i lotnisko, z którego odlatują głównie ptaki, bo mieszkańcy z miasta wyjechali samochodami. Ci, co zostali – byłem świadkiem jak mówią tak sami o siebie – są z miejsca „sto kilometrów bliżej Afryki”. I dopóki oni będą tak mówić, nic się w postrzeganiu Radomia (i szerzej prowincji) nie zmieni.

Ale ja nie piszę z Warszawy i nie chcę się pastwić nad prowincjonalnością Radomia. Chciałbym popastwić się odrobinę nad Warszawą w Radomiu i nad tym, jak jedni ludzie wchodzą w te niuanse, kody i dystynkcje odróżnieni od drugich. To jak w balladzie Mickiewicza, Świteź, mgła, nimfa i zakochany w Warszawie Radom, który zdradza samego siebie i płaci za to złamanym sercem i tułaczką.

Przełóżmy to na postacie i dyskursy trzeciego mazowieckiego konwentu animatorów kultury, który odbył się w połowie września w Radomiu.

Impreza to zacna, przygotowana między innymi przez lokalne instytucje w Radomiu, Mazowiecki Instytut Kultury i Fundację Obserwatorium. Przyjeżdżają głównie ludzie z domów kultury, w pismach lokalnej administracji skraca się ich nazwę do GOK-ów – gminnych ośrodków kultury. Po budowaniu zjeżdżalni i basenów w Polsce, po gmachomanii, administracja lokalna złapała, że wnętrza tych pudełek też trzeba wypełnić i że ludzie wspinają się w górę piramidy Maslowa, a skoro nie mogą mieć miłości, chcą przynajmniej kultury. I tu konwent.

Co na konwencie?

Nie Radom, Warszawa. Mimo że w hallu konwentu szpilki obrazujące, kto skąd przyjechał, można było wbijać w mapę całego Mazowsza; że sporo szpilek było – widziałem – z podwarszawskiego obwarzanka, to jednak prelegenci i tematyka otwierająca prowadzona była z perspektywy warszawskiej. Nawet nie z centrum Warszawy, bardziej z Żoliborza.

Było tak. Dużą salę radomskiej „Elektrowni” wypełniał mazowiecki tłumek. Papierosa paliłem z kimś z Ostrołęki, ktoś był z Liwca, nawet z Żuromina, mignął ktoś z Ursynowa (dla niektórych to nie Warszawa). Wszyscy mieli też swoje agendy – jedni przyjechali, bo mają mało pieniędzy, inni słaby know-how, ale pieniądze by się znalazły, słowem: przyjechali tu rozwiązywać problemy. Na wejściu jednak dostali debatę ekologiczną, choć przyszli słuchać, „jak działać w kulturze na poziomie lokalnym, żeby zbudować społeczeństwo obywatelskie”. Słuchali więc o drzewie, które ścięto zaproszonej dziennikarce pod oknem, w Warszawie, a jakże, o tym, że w Warszawie robi się za dużo zdarzeń, eventów, kursów i należy robić mniej, bo planeta, bo życie na ziemi, bo druk ulotek niszczy drzewa. Weszło w to jeszcze #MeToo i oskarżenia wobec któregoś z dyrektorów radomskich teatrów i okazało się, że tak jak mijają się dwa pociągi, szybko i z zaskoczeniem dla pasażerów, tak potrzeby mówienia prelegentów i słuchania słuchaczy rozjechały się zupełnie.

Współpasażerowie tej nieco kosmicznej podróży nawet nie przysypiali, otwierali oczy ze zdziwienia, ktoś pytał, prosił właściwie o to, by jakoś bardziej zbliżyć się życia, użył chyba nawet słów: rady praktyczne! Ale dyskutanci nie zostawili, jak to się mówi w dyskursie felietonowym, jeńców. Sam skołowany dyskursem, wziąłem mikrofon do ręki i powtarzałem za nimi, że my też w Ożarowie pod Warszawą szykujemy się na powolne umieranie, pielęgnujemy więzi, ale staramy się nie ulegać nadprodukcji… Sala tak jak nie rozumiała dyskutantów, nie rozumiała i mnie, wszystkich oślepiały światła i wtedy na scenę weszła nestorka. Danuta Kuroniowa.

Wyraziła czynny żal i to akurat miało swoją wagę. Słuchałem jej jak emisariusza ze stolicy, który mówi szczerze i otwarcie, co poszło nie tak. Za przykład niech starczy refleksja Kuroniowej o „projektach”. Od lat 90. do obecnych ludzie z jej środowiska zawsze forsowali budowanie społeczeństwa obywatelskiego, kultury w oparciu o „projekt” – o który się rywalizuje, który jest zamknięty. Kuroniowa teraz rozumie, że chodziło o „proces”. O bycie ze sobą w czasie. Więc gdyby ktoś pytał, dlaczego to społeczeństwo obywatelskie się tu nie udaje, to ma podpowiedź.

Ale żoliborska inteligencja nie byłaby sobą, gdyby nie mówiła o żoliborskiej inteligencji: nie historycznie: teraz, o nowym pokoleniu. Bo chwilę potem, po czynnym żalu, Danuta Kuroniowa zaczęła mówić o uczestnikach młodzieżowego strajku klimatycznego, młodzieży z najlepszych warszawskich liceów, która przestała się uczyć na kilka dni, by dokonać samokształcenia i strajkowej samoorganizacji. Nie wierzyłem w to, co słyszę. Nie jestem negacjonistą, klimat się zmienia, w październiku chodzę w krótkim rękawku, ale czy ten strajk, czy warszawska młodzież prestiżowych liceów jest tym, co chodź trochę obchodzi ludzi, było nie było – prowincji. Jeśli kosmici mają mówić o klimacie, obawiam się, że zmian klimatu nie zrozumiemy. Ktoś z radomskich oficjeli, zaczynając konwent, mówił o Radomiu: to miejsce bliżej Afryki. Pani z bogatej północy przyjechała mu to potwierdzić.

Wychodzę stamtąd i nie wierzę, że można było im tak „wjechać na chatę”. Dopytuję Edwina Bendyka z „Polityki”, dopytuję Marcina Jasińskiego, dyrektora Domu Kultury z Bemowa, co się stało. Odpowiadają: no owszem – to miało być wystąpienie rocznicowe, wspomnienie porozumień sierpniowych, ale jakoś umknęło w zapowiedziach, wszyscy zapomnieli. Tak Radom szukający swojej wagi, miejsca, uznania, przez tych, którzy nadają uznanie, został oszukany, jak młodzieniec w Świteziance.

Kończy się panel, zaczynają warsztaty, tu trochę lepiej. Okazuje się, że jednak poza Warszawą istnieje życie. Goście ze stolicy zresztą musieli wracać wcześniej.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wikimedia Commons