W tym roku wracałem przez Powiśle na praską stronę Wisły ulicą, która biegnie pod mostem Poniatowskiego. Na moście petardy, race, strzały, ryki i wrzaski dresiarstwa: że Polska, że niepodległa i miej w opiece cały naród. Naprawdę cały? Nie, oczywiście, tylko ten prawdziwy: katolicko-narodowy. Innego prawdziwego przecież nie ma.

Może to banał, ale wart powtarzania: marsz, który obserwowałem, to marsz ewidentnie szukający wroga (wewnętrznego przede wszystkim), skarlały, zalękniony, zakompleksiony, z ograniczonym polem widzenia i myślenia. Żadne święto, raczej pokaz maksymalnie negatywnych emocji, skierowanych nie gdzie indziej, tylko na własnych sąsiadów. Atmosferę starcia można było zresztą poczuć nie tylko na trasie marszu. Na uliczkach Powiśla grupki osób z polskimi flagami wracały do domu. Każda taksowała ostrożnie inną, bo a nuż to nie swój cię mija. Wyglądało to ponuro. Pięknie dziękuję za takie święto. I would prefer not to.

Marsz, który obserwowałem, to marsz ewidentnie szukający wroga (wewnętrznego przede wszystkim), skarlały, zalękniony, zakompleksiony, z ograniczonym polem widzenia i myślenia. Żadne święto, raczej pokaz maksymalnie negatywnych emocji, skierowanych nie gdzie indziej, tylko na własnych sąsiadów. | Piotr Kieżun

Oto Polska właśnie?

Krytyka marszu i udziału w nim spotyka się od razu z kilkoma reakcjami z prawej strony. Jedną z nich jest opowieść o tym, że na marsz, w którym uczestniczyło według jego organizatorów 150 tysięcy osób (według Ratusza trzy razy mniej), przychodzą przecież tak zwani zwykli ludzie, którzy po prostu chcą świętować ten wyjątkowy dzień w inny sposób, niż robi to tęczowy plac Zbawiciela, a ordynarne okrzyki, race i ksenofobiczne hasła przypisać należy kilku czarnym owcom, które zawsze znajdą się w takim tłumie.

Kontrargument jest jednak dość prosty i nie trzeba tu budować jakichś wyrafinowanych sylogizmów. Wystarczy przyjrzeć się, kto organizuje marsz, jakie wartości mu przyświecają i jak się zachowuje szpica marszu, czyli wizytówka całego przedsięwzięcia. Tych „czarnych owiec” okazuje się nieco za dużo. Najlepiej ujął to zresztą w „Rzeczpospolitej” Michał Szułdrzyński w tekście „Dlaczego nie wybieram się na Marsz Niepodległości i innym to też odradzam”: „Choć wiele osób uważa, że w ten sposób jedynie daje wyraz swemu patriotyzmowi, że robi na złość nienawidzącym patriotyzmu lewakom, to idąc w marszu wspiera skrajną prawicę i opowiada się po stronie patriotyzmu w wydaniu nacjonalistycznym”. Nic dodać, nic ująć. Trzeba wiedzieć, z kim się zadawać.

Oprócz argumentu z normalności Marszu Niepodległości na prawicy pojawia się jednak często inny, znacznie bardziej wyrafinowany. Jego autorzy krytykują co prawda radykalnych narodowców, ale ze zrozumieniem pochylają się nad wspomnianymi już „zwykłymi ludźmi”, kredytującymi swoją obecnością na marszu nacjonalistyczne wartości. Polski lud nie ma bowiem wyjścia. Musi maszerować ramię w ramię z Młodzieżą Wszechpolską, ONR-em i innymi ultraprawicowymi ugrupowaniami, bo wpycha go w ich objęcia liberalno-lewicowa polityka pogardy. Innymi słowy, Marsz Niepodległości to w istocie wina liberałów i lewaków, którzy nie rozumieją Polski, nie rozumieją polskiego ludu, nie rozumieją polskiej historii, tradycji i kultury, najchętniej zamieniliby Polskę w zabór niemiecki, Polaków w wielkomiejskich ateuszy, a sami wyemigrowali do Berlinów, Paryżów i Nowych Jorków. Obolały naród chroni więc jak może swoje wartości.

Jak każda generalizacja, jest to niezwykle wygodna konstrukcja, która pozwala poczuć się dobrze i po raz kolejny ustawić się w roli jednocześnie ofiary i walecznego obrońcy szarego, uciśnionego Polaka. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana niż chciałaby tego prawica.

Po pierwsze, prawicowej elicie polski lud (wymiennie: naród, wspólnota) najzwyczajniej w świecie myli się z Marszem Niepodległości. Polski lud jest na szczęście o wiele bardziej różnorodny, choć, przyznam, że trudny do kochania, oj, trudny. Na południu Polski jest co prawda w swojej większości katolicko-narodowy, ale już na północy niekoniecznie. Dziś skłania się ku PiS-owi, lecz w latach 90. głosował na Aleksandra Kwaśniewskiego (jedyny prezydent, który wygrał w pierwszej turze) i SLD, a potem dzielnie na PO. Zresztą, jeśli dobrze poskrobać, w całym kraju podziały światopoglądowe idą meandrycznie przez różne stratyfikacje społecznie. Innymi słowy, polski lud – użyjmy tego wyrażenia po raz ostatni – który byłby jednoznacznie katolicki, przywiązany do tradycyjnych wartości, zakorzeniony w polskości, to nic innego jak prawicowy konstrukt. Istnieją za to Polacy. Bardzo różni i, niestety, bardzo dziś poróżnieni, nie tylko w wyniku działań lewicowo-liberalnej elity, jak chciałaby tego prawica.

Po drugie, mylą się ci, którzy całą liberalno-lewicową bańkę oskarżają o brak miłości ojczyzny i nienawiść do Polski. Owszem, nie lubi ona niektórych zachowań sporej części Polaków, nie ceni niektórych zestawów wartości, uważa za chore niektóre wypowiedzi. Ale w znakomitej większości nie wyjeżdża na stałe, nie emigruje (albo emigruje w skali, w jakiej emigruje również prawa strona), jest zakorzeniona w polskich kulturze, krajobrazie, języku, historii. Z tym że zachowuje sobie prawo wyboru tradycji, za którą podąża, bo tak, liberałowie i lewicowcy też ma swój kawałek polskiej historii, który cenią i na który się oglądają. A że jest tego mało? Cóż, jak mawiał poeta: „Rów w którym płynie mętna rzeka / nazywam Wisłą. Ciężko wyznać: / na taką miłość nas skazali / taką przebodli nas ojczyzną”.

Po trzecie, prawicy po prostu wygodnie jest nazwać pogardą zwykłą chęć zmiany, naprawy, modernizacji polskich nawyków i zachowań. Można się zastanawiać, czy ta chęć nie jest przejawem paternalizmu, ale w tym miejscu niech posypują głowy popiołem również prawicowcy. Kościół katolicki jest paternalistyczny do bólu. Konserwatyści również. Chęć modernizacji Polski i Polaków na modłę prawicową nie schodzi z ust konserwatywnych publicystów od początków III RP. Prawicowa elita zapomina, że sama jest elitą, narzucającą Polakom pewien punkt widzenia. Trudno więc powiedzieć, że po jednej stronie mamy pogardę, a po drugiej miłość do prostego człowieka. Dość wspomnieć, że kiedy ulubiony przez prawicę prosty człowiek, czytaj katolicko nastrojony Polak, zagłosował w latach 90. na Kwaśniewskiego, prawica natychmiast zajęła się prostowaniem jego schorowanej duszy homo sovieticus. Empatia gdzieś wyparowała.

Warto zresztą zadać sobie pytanie, gdzie miałaby się ta pogarda wyrażać w sposób tak raniący uczucia przeciętnego Polaka? Na portalach lub w mediach społecznościowych, w których ze swoją pogardą bryluje również prawica? W telewizji? W której? Bo chyba nie w państwowej? Na ulicach powiatowych miasteczek i wsi, gdzie króluje katolickie decorum? W szkołach? Szukam i nie mogę znaleźć. Czy Polacy są aż tak bardzo straumatyzowani, obolali, jak chce tego prawicowa elita? A może w tej opowieści opisuje ona tak naprawdę samą siebie? Własne traumy, niepowodzenia i niespełnione aspiracje, które próbuje potem ekstrapolować na ogół Polaków.

Po minięciu Marszu Niepodległości wsiadłem do metra. Obok mnie w wagonie stanął postawny dresiarz. Na jego bluzie widniał napis „Polska” złożony gotykiem. „Dlaczego gotykiem – pomyślałem wtedy – na widok którego mojej babci, wywiezionej w czasie wojny na roboty do Niemiec, do dziś cierpnie skóra na plecach?”. To prawda, powtarzam sobie dziś, dlaczego na przykład nie groteskiem polskim zaprojektowanym w latach 30. przez Adama Półtawskiego? Zresztą nazwa tego kroju świetnie oddawałaby pojęciowe pomieszanie z poplątaniem, jakie serwuje nam dziś prawica. Grotesk polski. Szkoda, że w nieco ponurych barwach.