Płoną kosze na śmieci, wejścia do stacji metra, barykady z samochodów. Dawne miasto-cacuszko, czyste, eleganckie, pełne luksusowych sklepów i pachnące pieniędzmi zmieniło się nie do poznania. Zdjęcia z protestów wysyłane przez reporterów z całego świata wyglądają jak ujęcia ze strefy wojny. Szokuje wygląd zdemolowanych ulic i zniszczonych stacji metra, ale także zachowanie służb, których celem powinno być dbanie o ludzi i porządek. Uzbrojeni po zęby policjanci nie zadają pytań i nie uznają wyjątków — gaz pieprzowy „przypadkiem” trafia prosto w grupę dziennikarzy, armatka wodna „przez pomyłkę” oblewa barwiącą na niebiesko wodą grupkę ludzi stojących przed meczetem. Wściekli Hongkończycy publikują dziesiątki nagrań z policjantami wybijającymi okna w samochodach i wyciągających ze środka kierowców, podrzucających młotki do plecaków aresztowanych, bijących kobiety i dla zabawy pałujących ludzi na ruchomych schodach w centrum handlowym czy wrzucających puszki z gazem łzawiącym do wnętrza sklepu. W ciągu kilku miesięcy dawny szacunek do policji praktycznie zniknął. I tak jak policjanci najczęściej nazywają protestujących „karaluchami” (określenie również bardzo powszechne w chińskich mediach), już nawet zwykli przechodnie na ulicy na widok oddziału mundurowych zaczynają zgodnie skandować „psy” i „mordercy”. Trwająca od poniedziałku eskalacja związana jest ze śmiercią jednego z demonstrantów, spadł z budynku w niejasnych okolicznościach, a gdy przyjechała do niego karetka, policjanci nie przepuścili sanitariuszy, którzy musieli długo szukać innej drogi dotarcia do rannego. Młody chłopak postrzelony z bliska w brzuch, starszy mężczyzna podpalony przez demonstrantów, inny trafiony cegłą w głowę… poszkodowanych i ofiar z pewnością będzie więcej. Co zatem ma zrobić społeczeństwo, któremu zabrano prawo do pokojowego wyrażania swej niezgody na zachowanie władz?
Trwająca od poniedziałku eskalacja związana jest ze śmiercią jednego z demonstrantów, spadł z budynku w niejasnych okolicznościach, a gdy przyjechała do niego karetka, policjanci nie przepuścili sanitariuszy, którzy musieli długo szukać innej drogi do rannego. | Katarzyna Sarek
Bardzo łatwo potępiać młodych gniewnych. Piętnować ich agresję, zacietrzewienie i bezkompromisowość, łatwo ich oskarżać o niszczenie miasta i eskalowanie konfliktu. „To wy nas nauczyliście, że pokojowe demonstracje nie działają” — jedno z haseł ubranych na czarno dzieciaków częściowo wyjaśnia źródło furii. Od wielu miesięcy praktyczni, pracowici i pragmatyczni Hongkończycy pokazują, że nie są zadowoleni z zachowania lokalnych władz. Najpierw milionowymi marszami, po których przejściu ulice zostawały czyste i nietknięte, potem weekendowymi protestami, demonstracjami, okupacjami budynków. Protesty przeradzają się w bunt i wojnę miejską, zaczynają ginąć ludzie, miasto pogrąża się w chaosie, zamykane są szkoły i uniwersytety, nie działa komunikacja publiczna. To wszystko wina demonstrantów, „garstki egoistów, którzy zatapiają własne miasto” — zgodnie z retoryką władz Hongkongu i Pekinu, dla których miesiące milionowych protestów wciąż nie są warte kroku w tył i zniżenia się do rozmów z własnymi obywatelami.
Eskalacja w Hongkongu to nie tylko problem w jednym z wielu chińskich miast. Specjalny status Hongkongu, perły w koronie odzyskiwanej godności Chin po stuleciu upokorzenia, od początku był rozwiązaniem czasowym, tylko do 2047 roku. W chwili podpisywania dokumentu pomiędzy Wielką Brytanią a Chinami atmosfera sprzyjała optymizmowi. Chiny otwierały się na świat, nawiązywały współpracę, reformowały się i wielu uważało, że Hongkong przyczyni się do demokratyzacji wielkiej macierzy, wystarczy poczekać. Trzydzieści lat minęło równie szybko jak początkowy entuzjazm. Obecni dwudziestolatkowie w 2047 roku będą w okolicach pięćdziesiątki i nie mają najbledszego pojęcia, co wtedy czeka nich samych i ich rodziny.
Bardzo łatwo potępiać młodych gniewnych. Piętnować ich agresję, zacietrzewienie i bezkompromisowość, łatwo ich oskarżać o niszczenie miasta i eskalowanie konfliktu. „To wy nas nauczyliście, że pokojowe demonstracje nie działają” — jedno z haseł ubranych na czarno dzieciaków częściowo wyjaśnia źródło furii. | Katarzyna Sarek
Bunt Hongkończyków to również olbrzymi cios w budowany od dekad wizerunek Chin. Państwa może i surowego wobec własnych obywateli, ale jednak troszczącego się o ich gospodarcze interesy. Państwa sprawnego i rządzonego przez mądrych ludzi (przypomnijmy te kaskady peanów o chińskiej merytokracji!), a nie przez populistów wybieranych przez ciemny lud. Nie zapominajmy też o „długoterminowej polityce”. Bo przecież Chiny mają pięć tysięcy lat historii i planują na dekady w przyszłość, nie to co na Zachodzie, gdzie władza co pięć lat inna i nie troszczy się o nic, poza własną kadencją. Cała ta kunsztowna wieża prawd, półprawd, kłamstw i kreacji trzeszczy w posadach.
W całej swojej mądrości i przenikliwości władze Chin nie przewidziały, że nowelizacja prawa o ekstradycji to zły projekt? Nie doszły do wniosku, że lepiej byłoby ustąpić, nie eskalować i pokazać się jako troskliwy rodzic? Nie przewidziały, że polityka siły i arogancji nie zadziała w Hongkongu?
Najwidoczniej nie i dalej nie mieści im się w głowach, że ludzie poza potrzebami ciała i portfela mają również inne – potrzebę godności, szacunku, sprawczości.