„Akan” Pawła Goźlińskiego narodził się z wielkiej pasji, może nawet obsesji, w którą może pchnąć pisarza żywot niemożliwy. Bo przecież nie etnograficzne dokonania Piłsudskiego ani skomplikowana relacja z „wielkim” bratem Józefem czynią badacza Niwchów i Ajnów tak wyjątkowym; to raczej jego niemożliwe transgresje – własnej kultury, języka i kodów społecznych, konstytuujących funkcjonowanie człowieka w świecie. Ale też wejście w obcy wymiar czasu, który w kulturze Innego ma odmienną strukturę i reguły dostępne wyłącznie poprzez ryzyko doświadczania, bo jak mówi jeden z narratorów powieści: „Bronisław tłumaczył mi, że czas nie jest dla nich [Ajnów – przyp. MB] nicią, którą trzeba jak najprędzej nawinąć na szpulę. Był wielką kulą. Po jej powierzchni, w zmiennym tempie, przetaczało się życie bogów i ludzi. Czasami kręgi ich losów spotykały się, zmieniając wzajemnie swoje trajektorie” [s. 447].
„Akan” zbudowany jest w trzech strukturach wypowiedzi, które staram się poniżej omówić i zinterpretować. W mojej ocenie tylko jedna z nich, niestety skromna objętościowo na tle całej powieści, tj. głos tytułowego bohatera podany w formie apokryfów listów Piłsudskiego z zesłania, daje czytelnikowi szansę wejrzenia w tajemnicę losu człowieka w akcie porzucania własnego świata, w akcie owych niemożliwych transgresji, o których mowa wyżej. Pozostałe dwie ramy wypowiedzi koncentrują się na odmalowaniu i re-konstrukcji faktów z życia Piłsudskiego – w mojej ocenie, zarówno w swej funkcji (przedstawienie biografii postaci historycznej), jak i języku, dalece odstają od „listów”; są, by tak rzec, próbą podkolorowania nie-fikcji zabiegami z porządku literatury pięknej. W moim odczytaniu „Akan” nie jest powieścią kompletną – balansując między reportażem historycznym a fikcją, Pisarz niejako uchyla się od pytań, które unieść może wyłącznie fikcja literacka.
Jak więzienie, najstraszniejsze więzienie na Ziemi, może zmienić się w dom? Jak język obcy, w najskrajniejszym tego słowa znaczeniu, może zmienić się we własny? Jak kultura i reguły społeczne, niepodobne do niczego, co się zna choćby z książek, mogą stać się własne? Czym jest i skąd bierze się tak radykalny akt woli, jak porzucenie własnego świata, własnych granic, własnej mowy? I wreszcie – jak możliwe jest życie w świecie, w którym regułą przetrwania jest dokonanie totalnego gestu przekroczenia i jednocześnie zachowanie resztek tego, kim się było przed uwięzieniem?
To, jak powiedziałem, są oczywiście pytania o fikcję. Pytania moje, czytelnika, które rosły we mnie wraz z postępującą, powolną, niemal dwukrotną lekturą powieści. Mam świadomość tego, że stawiając je, odsłaniam arbitralne przed-założenia wobec tekstu i bardziej ogólnie – wobec fikcji literackiej. W tym sensie, przyznać wypada, krytyka powieści, którą staram się wyłożyć w niniejszym tekście, wyrasta z moich oczekiwań wobec literatury jako takiej. Bo najmniej interesuje mnie rekonstrukcja faktów czy walory historyczno-poznawcze, które ta powieść bez wątpienia oferuje. To na fikcji i jej strukturach skupiam się w swoich rozważaniach, a nie na niewątpliwych korzyściach poznawczych „Akana”.
Jest jednak tak, że owe pytania podsunęła mi właśnie lektura, a zwłaszcza najwspanialsze ustępy omawianej powieści (owe „listy” Piłsudskiego). Co więcej, co postaram się pokazać niżej, Autor zdaje się także stawał przed tymi pytaniami właśnie wtedy, gdy dopuszczał do głosu samego Piłsudskiego; to wtedy powieść nabierała absolutnie wyjątkowej formy (na tle reszty tekstu), operując językiem o olbrzymiej sile oddziaływania tu i teraz, w XXI wieku, grubo ponad sto lat od opisywanych wydarzeń. Z tych powodów wyżej postawione pytania i wypływająca z nich krytyka wydają mi się zasadne i możliwe do podniesienia.
1.
Pierwsza struktura powieściowa „Akana” to narracja pierwszoosobowa towarzysza Piłsudskiego z jego badań na Hokkaido. Prowadzona jest w czasie przeszłym (pisana z dalekiej przyszłości w stosunku do opisywanych wydarzeń) – otwiera i zamyka powieść. Są to wypowiedzi skrajnie nierówne. Mamy tu bowiem otwarcie – przegadane i momentami kiczowate (choćby Tołstojem chrzczona rozmowa narratora z kobietą w pociągu). W mojej ocenie, z punktu widzenia konstrukcji narracji, ale też samej fabuły, to partie zupełnie zbędne, przerośnięte i nużące. Ale jest też tu przejmujące zamknięcie, którego język i narracja operują w najwyższych rejestrach fikcji. To tu (i na szczęście nie tylko tu) paradoksalna moc zmyślenia – kreowanie nowych porządków, wymazywanie tych zastanych, powoływanie rzeczywistości siłami języka, odsłanianie tego, co fakty zasłaniają – odkrywa na chwilę Piłsudskiego-człowieka: w złamaniu, porażce, rozpadzie, właśnie wtedy, gdy narrator porzuca fakty.
Jednak słabość języka, jego niedostateczną fikcyjność w omawianej strukturze powieściowej widać niemal na każdym kroku, zwłaszcza w otwarciu. W tym ostatnim znajdziemy scenę, ukazującą, jak narrator wraz z ukochaną Zośką uciekają przed Kozakami rozganiającymi antycarską manifestację w Petersburgu. Widzimy szarżujące konie, strach, ucieczkę dwojga młodych ludzi, między którymi rośnie od niedawana rosnące napięcie miłosne i erotyczne:
„Jedni uciekali, inni próbowali kryć się po podwórzach. Nawet nie wiem, kiedy konie przedarły się do nas. Patrzyłem, jak z kłębów pary wynurza się jeździec, jak unosi nahajkę, ale nie mogłem ruszyć. To Zośka pociągnęła mnie za sobą. Ledwo zdążyliśmy uskoczyć. […] Próżno było uciekać. Kozak następował na nas, przypierał do ściany. Zośkę miałem za sobą, krzyczałem, żeby mnie bił, a ją oszczędził.
[…]
Schroniliśmy się w greckiej cerkwi. Zośka płakała, ja całkiem się posypałem. Przysięgłem Zośce, że nigdy nie pozwolę, żeby ktoś mi ją odebrał. I że nie pozwolę jej skrzywdzić. Da Bóg dotrzymać.” [s. 179]
Na kolejnych stronach narrator wylewa wiele słów, by opisać wspomniane napięcie kochanków, duszone pożądanie i jego spełnienie. Robi to, nazywając wszystko wprost, podając na tacy nie tylko chropowate obrazy, ale wektor ich odczytania. Proszę wybaczyć obcesowość, ale nie sposób nie powiedzieć, że opowiadający po prostu przynudza. To cecha dominująca i hipoteka obciążająca język dużych partii powieści – język obwieszczający, pokazujący palcem, niewierzący w czytelnika, ale też niewykorzystujący okazji, by stwarzać/przenosić na odbiorcę napięcie bohaterów. Ten język operuje tak, jakbyśmy mieli uwierzyć, że wypowiadanie słów ma moc sprawczą per se – ani życie, ani fikcja tak zdaje się nie działają.
W powieści Javiera Mariasa „Berta Isla” jest niemal dokładnie taka sama scena. Dwoje młodych ludzi ucieka przed konnym policjantem z oddziału pacyfikującego studenckie antyfrankistowskie demonstracje w Madrycie. Tylko że tu narrator kilkoma zdaniami buduje to, co nieuchronnie wydarzy się między dwojgiem młodych ludzi, szybuje językiem, odmalowuje obrazy i afekty, operuje detalem, zbliżeniem i zatrzymaniem. Popatrzmy:
„Chłopak w kapeluszu ścisnął rękę Berty, ale nie sprawiał wrażenia wystraszonego, tylko wyprostował się wyzywająco, z zimną krwią, gardząc niebezpieczeństwem albo nie zamierzając zdradzać lęku. Szary wciąż dzierżył długą pałkę, ale w jego geście nie było już groźby, opierał ją o nadgarstek ręki, którą trzymał lejce, jakby to była wędka lub trzcinowa łodyga, i kołysał ją. On także był bardzo młody, miał niebieskie oczy i ciemne gęste brwi, to było najbardziej widoczne pod wilgotnym kaskiem, sympatyczne rysy kojarzące się ze wsią, południowe, prawdopodobnie andaluzyjskie. Berta i staroświecki stali bez ruchu, patrząc na niego, nie odważyli się uciekać uliczką, z której może trudno byłoby wyjść, a może nie dałoby się wcale. Albo tak naprawdę od razu zrozumieli, że przed tym jeźdźcem nie muszą uciekać.
[…]
Berta podarła sobie rajstopy i krwawiło jej kolano […] Staroświecki młodzieniec, nie puszczając jej ręki, jakby była małą dziewczynką, wyprowadził ją szybkim krokiem z najbardziej zagrożonej strefy…” [Wydawnictwo Sonia Draga, 2018, przekład Tomasz Pindel, s. 32, 34]
2.
Druga struktura powieściowa „Akana”, największa objętościowo, to narracja trzecioosobowa prowadzona w czasie teraźniejszym. Mówi do nas narrator wszystkowiedzący, bombardujący skulonego czytelnika z powietrza i kosmosu. Raz jest obserwatorem, raz odpryskiem duszy Piłsudskiego. Ów narrator został powołany do życia po to, by pchać fabułę do przodu, kreślić ciemne i jasne stany duszy i umysłu tytułowego bohatera. Ale także po to, by wypełnić zmyśleniem to, czego źródła i dokumenty nie mówią o faktach z życia Piłsudskiego. Tę ostatnią funkcję fikcji Goźliński wskazywał w wywiadach i przy okazji spotkań autorskich jako fundamentalną dla jego pracy i motywacji napisania omawianej powieści, a nie – dajmy na to – historycznego reportażu. Prawo Pisarza. Moje powiedzieć, że taka funkcja fikcji – botoksowy wypełniacz faktów – wydaje mi się zbędna, zwłaszcza jeśli jej wykonanie jest puste i nieznaczące – to jest takie, które za cel i przedmiot bierze fakty z życia i próbę ich rekonstrukcji tam, gdzie źródła historyczne zawierają luki, w taki sposób, że język grzęźnie poza prawdą-w-fikcji.
Tu pęknięcia i ziejąca pustka nie-prawdy-w-fikcji są najjaskrawsze. Bardzo doceniam i szczerze podziwiam ogrom pracy badawczej wykonanej przez Pisarza, jednak w tej ramie powieściowej widać drgania między formami – między fikcją i nie-fikcją. W mojej ocenie prawda faktów (historycznych i tych zrekonstruowanych) wygrywa z prawdą fikcji, a jednocześnie daje się słyszeć wiele fałszywych tonów.
Posługując się pewnym skrótem i przerysowaniem – w wymiarze faktów biografia Piłsudskiego nie jest fascynująca ani specjalnie wyjątkowa. Zesłaniec, który jak wielu innych walczy z nudą i morderczą bezczynnością (wbrew stereotypom, które możemy mieć, ówcześni zesłańcy polityczni nie byli kierowani do najcięższych prac) – najpierw zaczyna uczyć, by ostatecznie zająć się pracą badawczą. Nudę i bezczynność jako motywy zajęcia się czymkolwiek potwierdza wiele biografii innych zesłańców, a także potwierdzają źródła dotyczące samego Piłsudskiego (vide: prawdziwy list B. Piłsudskiego do ojca z 23 marca 1888 roku). Tym, co czyni wyjątkową biografię B.P. w wymiarze faktów, są jego naukowe dokonania, ale to temat szeroko i głęboko już zbadany, zdaje się mało atrakcyjny do ujęcia w formie powieści. Chcę powiedzieć, że to potencjał fikcjonalny biografii Piłsudskiego jest najciekawszy, to przekroczenia, o których pisałem na początku tego tekstu i które Goźliński gdzie indziej, w innych formach wypowiedzi literackiej, potrafi wydobyć w sposób zapierający dech w piersi.
Posługując się myślą Jacques’a Lacana: tylko struktura fikcji ma moc odsłaniania prawdy. W „Akanie” (ściślej: w trzecioosobowych partiach powieści) prawdy nie otwierają struktury fikcjonalne: narracja i język, które są ich warunkami koniecznymi; mamy za to słowa, morze słów, które nazywają to, co Piłsudski czuje lub powinien czuć, relacje i obserwacje z badań, balansowanie między etnografią ówczesną a tym, jak chcielibyśmy ją widzieć po dokonaniach Ruth Benedict, Levi-Straussa i innych badaczy. Zrobione to jest tak, jak w biografiach non-fiction, w których zapis w czasie teraźniejszym ma budować u odbiorcy wiarygodność świata przeszłego. Język, przypuszczenia, domysły, które mógłby snuć reporter, narrator zamienia na twarde, starotestamentowe rozstrzygnięcia podlane czułostkowością i spojrzeniem wprost z XXI wieku.
Mamy też w „Akanie” politycznie poprawne ujęcia, satysfakcjonujące krytyczkę Paulinę Małochleb – zwrócenie światła na los kobiet, które podążały za zesłańcami, czy trudnej, koszmarnej wręcz z perspektywy naszej kultury, pozycji kobiet w społecznościach Niwchów i Ajnów. Rozumiem intencje Goźlińskiego, ale zbywam to obojętnością, bo na ciężki los kobiet wskazuje mi linijką nauczyciela; za to brakuje mi języka fikcji, który sprawiłby, że czytelniczka spojrzy w grozę rzeczywistości sprzed wielu lat równie wyraźnie, jak wtedy, gdy patrzy w brunatno-czarną rzeczywistość spod czarnej parasolki. Jak pisał Houellebecq w liście do Bernarda-Henriego Lévy’ego:
„[…] nasze społeczeństwa dotarły dziś do etapu końcowego, w którym odmawiają uświadomienia sobie własnego niedomagania, w którym żądają od fikcji literackiej niefrasobliwości, marzenia. Po prostu brakuje im odwagi, by spojrzeć w oczy własnej rzeczywistości.” [tłum. Marek J. Mosakowski]
Przywołuję tę myśl autora „Mapy i terytorium”, bo mamy w „Akanie” do czynienia głównie (na szczęście nie tylko) z marzeniem-o-Piłsudskim, które możemy sobie snuć na Żoliborzu czy Mokotowie w piątek po pracy przy kieliszku dobrego wina. Z jednej strony, tytułowy bohater broni kobiet, narażając życie, domaga się edukacji dla całej społeczności Ajnów bez względu na status i płeć, z drugiej – wystawia tych ostatnich w Londynie niczym małpy w cyrku. Gdy na wystawie pojawia się jakiś Brytyjczyk z uprzedmiatawiającymi i rasistowskimi komentarzami, właściwymi dla dominującego dyskursu tamtych czasów, narrator wpycha nam w głowę kuriozalną mowę obronną kultury Ajnów w wykonaniu Piłsudskiego. Więcej prawdy znajdziemy w tym kolonialnym białym typie niż w Piłsudskim, który zrobił z Ajnów eksponaty, by tłumaczyć nadętemu potęgą światu początku XX wieku ich kulturową wyjątkowość.
Entuzjastyczny recenzent Wojciech Szot napisał: „…«Akan» jest też opowieścią o świecie nam współczesnym – zarówno kwestie uchodźstwa, obcości czy etnocentrycznych opisów rzeczywistości zdają się być czytelnymi nawiązaniami do tego, co nas otacza”. Naprawdę? Co z tych „nawiązań” dziś dla nas wynika? Popatrzmy w tekst powieści, posłuchajmy samego Akana-Piłsudskiego:
„Tak, jak my potrafią zabijać, żeby przetrwać […] I kłamać, masz rację. Ale robią to przede wszystkim, żeby się nie powybijać nawzajem. Są ludźmi. Nikim więcej i nikim mniej.
[…]
Myślisz, że nas ocali kinematograf? Albo promieniowanie? Albo latające machiny? Patrz na nich, oni wcale nie są przeszłością człowieka. Oni są przyszłością.” [s. 462, 463]
Ujęć, które balansują między ówczesnym spojrzeniem na Innego, a oczekiwaniem entuzjastycznego recenzenta, które wyraża się w tym, żeby w Ajnach „Akana” dostrzec, dajmy na to, Kurdów, jest tu bardzo wiele – to one nadwątlają wiarygodność fabuły, usypiają czujność najuważniejszego nawet czytelnika. W mojej ocenie to swoisty fabularny kompromis, w którym pisarz składa prawdę-w-fikcji na ołtarzu, powiedzmy, politycznej zgodności z dzisiejszym dyskursem. Powieść w tym wymiarze nic nie wnosi, nie oświetla złożoności i płynności współczesnego świata na chwilę przed wielkim ruchem, na chwilę przed – być może – największą katastrofą w dziejach ludzkości.
Zajrzyjmy ponownie do tekstu. Iomante to ważne, a jednocześnie niezwykle brutalne i krwawe święto Ajnów. Akan bierze w nim udział na poły w roli obserwatora-badacza, na poły uczestnika (spożywa mięso zadręczonego przez społeczność niedźwiedzia, upija się razem z Ajnami). Narrator tnie bez pardonu tę ambiwalencję pointą, nazywając i ujednoznaczniając uczucia Piłsudskiego, które – przypominam – rozgrywają się tu i teraz, rzekłbym, na miejscu i na wynos:
„Nie powinieneś myśleć ani współczuć, ani nienawidzić. Masz być narzędziem, tak jak ołówek i notes. Zapisywać słowa i gesty, bez komentarza czy śladów własnych uczuć. Współczucie zakop głęboko. Ono nie pomaga rozumieć. Żal i złość też nie. Ani wstręt. Każde okrucieństwo ma być dla ciebie choreografią, w której trzeba znaleźć sens.
[…]
Nie potrafi. Naraz odczuwa miłość i wstręt. To jest jego wkład do nauki.” [s. 417]
Gdzie indziej narrator tak sobie poczyna z opisem jednego z bohaterów:
„Ale jego twarz poprzecinana przedwczesnymi zmarszczkami świadczącymi o głębokim poczuciu odpowiedzialności za losy świata i spojrzenie wypatrujące wokół śmiertelnej choroby zdradzają jego profesję. Jest lekarzem.” [podkreśl. – MB]
Tego języka pokazującego palcem, wydłubującego uczucia, konsekwencje, grzechy śmiertelne, a nawet to, co się będzie działo z bohaterami w wieczności, jest niestety bardzo dużo. Wszystko to buduje przykry paradoks czytelniczy: na ponad sześciuset stronach czytamy o człowieku, który jest niemal cały czas szczelnie zasłonięty wielkim potokiem słów i wartkim nurtem fabuły. Do tego stopnia, że gdy na początku akapitu ze strony 371. dowiadujemy się, że minęło już dziesięć lat katorgi, zaczynamy gorączkowo wracać do poprzednich fragmentów i szukać śladów tego czasu, jego piętna na bohaterze – to już? Szybko i lekko zleciało, pomyślałem sobie. Wszystkie te fabularne zabiegi Goźlińskiego zdają się służyć temu, by zmieścić żywot Piłsudskiego od kołyski po grób, co może się spodobać czytelniczce reportażu historycznego, ale dostaliśmy książkę, która o swej powieściowości mówi już w samym tytule. Nie znajduję jednak w „Akanie” nawet próby odpowiedzi na pytanie o motyw wejścia Piłsudskiego w obcą kulturę. Mamy za to dość naiwne i romantyczne u podstaw tłumaczenie jego pasji i działań: człowiek spraw beznadziejnych ratuje wszystkich i wszystko, co chyli się ku upadkowi.
Język tej struktury powieściowej jest, by tak rzec, skrajnie oznajmiający – owszem stara się odmalować bohatera i jego rzeczywistość, ale przede wszystkim oznajmia i wyręcza czytelnika w budowaniu i rozpoznawaniu świata przedstawionego, niejako grzebiąc możliwości oddziaływania fikcji. Staram się uparcie powiedzieć, że język i przyjęta rama wypowiedzi w omawianych partiach zacierają prawdę – nie tylko o owych przekroczeniach Akana-Piłsudskiego, ale, co za paradoks, o samych faktach z życia – dwadzieścia lat totalnej osobności jak z bicza strzelił, chciałoby się powiedzieć, a mówimy koniec końców o skrajnym ludzkim doświadczeniu, doświadczeniu człowieka, który po katordze dobrowolnie zostaje w świecie, który każdy zjadacz chleba wtedy i dziś uznałby za piekło. Sachalin nigdy nie kojarzył się z czymś innym.
3.
Jest na szczęście trzecia, olśniewająca rama powieściowa – to apokryfy listów Piłsudskiego. Tu Pisarz, a wraz nim czytelnik, patrzą wprost w otchłań, w pęknięcia między światami, w nadchodzący rozpad i siłę człowieczeństwa. W tych częściach powieści Autor „Dziadów” z wirtuozerią, czułością i niezwykłą siłą rozgrywa świat rozpięty między językami. Pokazuje rodzącą się mowę i odsłanianie się niedostępnej wcześniej rzeczywistości w zapisywanych przez Piłsudskiego, nieznanych światu, pieśniach Ajnów.
Daje się tu czuć pulsujące w języku „listów” napięcie przekraczania, które mają zarówno moc odrodzenia, co zgładzenia. Gdy tylko pisarz porzuca trzecioosobowego narratora posługującego się brutalnymi narzędziami reportera i zaczyna mówić samym Piłsudskim, fikcja na krótką chwilę odkrywa swoją wielką moc. Tak zbudowane teksty odsłaniają przed nami ciężar porzucania słów i rzeczy (z jakimi bohater przybył na wyspę), na rzecz świata i języka Innego. To w apokryficznych wypowiedziach tytułowego bohatera fikcja cudownie operowała zdolnościami wdarcia się w rzeczywistość, której istnienia nawet się nie domyślaliśmy, a której sekretny puls i sens może wydobyć wyłącznie próba zapisu podróży w nieznane. To tu Pisarz wydobył ów niemożliwy żywot, przestrzeń, powiedziałbym, najwyższego ludzkiego ryzyka: między światami, językami i konstytucjami.
„…skąd przybyli i gdzie szukać źródeł ich mowy, która, jak mi się zdaje, ciągle rodzi się na nowo i nie chce osiąść w żadnych sztywnych regułach. Czyż to nie wspaniałe być świadkiem trwających nieustannie narodzin nowego języka?” [podkreśl. – MB] [s. 349]
„Ale zrobię wszystko, by nie zostać sędzią ich życia, ono bowiem wciąż napawa mnie na przemian zachwytem, obrzydzeniem i litością. I jedno, i drugie, i trzecie wydaje mi się niewiele warte. Muszę nauczyć się być kimś innym. Obawiam się tylko, że ten ktoś będzie bardzo samotny, obcy dla siebie i obcy dla innych” [podkreśl. – MB] [s. 423–424]
W mojej ocenie „listy” to nie tylko największe dokonanie tej powieści, to literacki zapis, który wydobywa żywe i znaczące pola znaczeń – obnaża płynność i morderczą niepewność naszego świata. To tu znajduję siebie między językiem i światem, w którym operuję na co dzień, a językiem i światem, w który wchodzę z coraz większym wysiłkiem, coraz większym kosztem – świat fikcji literackiej, która ma moc przetworzenia i ustanawiania nowych porządków. I wreszcie to tu padają wspaniałe, piękne i porażająco ponure zdania tej powieści, w których prawda o człowieku i jego tragicznym losie rozpina się ponad czasem:
„Więc znajdziesz w tych pieśniach, z większą pewnością niż wspinając się na święte szczyty, relikty ich dawnego życia. Ale mnie one bolą, bo są jękiem kobiet, które sprzedaje się jak psy, a czasami wyrzuca z domu jak pęknięty garnek. Dlatego choć kocham tych ludzi, nie potrafię porzucić goryczy, którą czuję, patrząc na ich życie.
[…]
Boli mnie to, że najpiękniejsze pieśni to pożegnania samobójczyń.” [s. 350]
Książka:
Paweł Goźliński, „Akan. Powieść o Bronisławie Piłsudskim”, redakcja Paweł Sajewicz, korekta Danuta Sabała, Wydawnictwo Agora, 2019, s. 661.