Szanowni Państwo!
„Średni czas poświęcony na uchwalenie pojedynczych ustaw uległ skróceniu z 2 godzin 12 minut do 1 godziny 15 minut, a zatem prawie o 50 procent. […] Ulubiony trik [partii rządzącej], polegający na poddawaniu pod głosowanie projektów ustaw zgłaszanych na podstawie wniosków indywidualnych, bez wcześniejszych debat, pozwolił na przyspieszenie wszystkich procedur”. Pewną „nowelizację ustawy, od pierwszej propozycji aż po głosowanie końcowe, uchwalono w zaledwie 10 minut”.
Brzmi znajomo?
Wbrew pozorom powyższy opis nie dotyczy PiS-u i prac polskiego Sejmu w latach 2015–2019, ale Węgier i metod działania Viktora Orbána.
Autorem cytowanego fragmentu jest zaś Paul Lendvai, urodzony w Węgrzech, znakomity austriacki dziennikarz, wieloletni korespondent dziennika „Financial Times” w naszym regionie Europy. Jego polityczna biografia węgierskiego premiera „Orbán. Nowy model przywództwa w Europie” właśnie ukazuje się po polsku nakładem Wydawnictwa Kultury Liberalnej.
[promobox_publikacja link=”https://www.motyleksiazkowe.pl/nauki-polityczne/39563-orban-nowy-model-przywodztwa-w-europi-9788395321054.html” txt1=”Nowa książka Kultury Liberalnej” txt2=”<strong>Paul Lendvai</strong><br>Orbán. Nowy model <br>przywództwa w Europie<br>” txt3=”33,60 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/12/Paul_Lendvai_ORBAN-421×600.jpg”]
To fascynująca lektura, bo uderzające podobieństwo wydarzeń nad Dunajem do tego, co obserwujemy od czterech lat nad Wisłą, nie jest ani przypadkowe, ani jednostkowe. To raczej – mniej lub bardziej udolne – naśladownictwo.
Po kolei zatem: jak wiadomo, w Polsce PiS, tak i rządzący na Węgrzech Fidesz, przejął całkowitą kontrolę nad mediami publicznymi. Z kolei z opozycyjnych mediów prywatnych zniknęły reklamy spółek zarządzanych przez państwo. Wiek emerytalny węgierskich sędziów i prokuratorów obniżono do 62 lat – 8 lat mniej niż dotychczas – w ten sposób na emeryturę odesłano 274 sędziów. Dla niektórych jednak, wybranych przez władze, zrobiono wyjątek. Do Trybunału Konstytucyjnego wprowadzono byłych ministrów i posłów Fideszu, a przy okazji ograniczono też jego kompetencje. Rękawicę rzucono także Sądowi Najwyższemu. Jak? Zmieniając jego nazwę. Oczywiście, cel, który chciano dzięki temu osiągnąć, był zupełnie inny od deklarowanego.
„Krok ten miał ułatwić usunięcie Andrása Baki, niezależnego przewodniczącego sądu, a następnie umieszczenie na czele nowego organu sędziego lojalnego wobec Fideszu”, pisze Lendvai. Baka co prawda odwołał się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka i wygrał [sic!], ale poza odszkodowaniem nic nie uzyskał.
Przerażający jest też sensacyjny opis postępującej oligarchizacji państwa. Lendvai snuje dramatyczną opowieść o rosnących wpływach i majątkach koterii zaufanych współpracowników Orbána.
Z książki wyłania się wreszcie cała dwuznaczność sporów z Unią Europejską – przy jednoczesnym faszerowaniu unijnymi pieniędzmi… zaprzyjaźnionych z władzą spółek. Lendvai pisze o symbiozie banków oraz instytucji mających nadzorować publiczne finanse. Pisze o aferach korupcyjnych raz po raz ujawnianych przez resztkę niezależnych mediów. Wreszcie omawia próby buntu przeciwko Orbánowi nie tylko ze strony opozycji, ale także, sporadycznie, wewnątrz jego partii. Próby, jak dotychczas, zawsze kończące się klęską.
Nie ma wątpliwości, że dziś sytuacja polityczna na Węgrzech jest znacznie trudniejsza dla opozycji i znacznie korzystniejsza dla obozu rządzącego niż w Polsce. Orbán, dzięki większości konstytucyjnej uzyskanej po wyborach w roku 2010, zdołał – w sposób formalnie legalny – rozmontować mechanizmy politycznej kontroli i tak zmienić zasady gry, aby ryzyko utraty władzy było jak najmniejsze. I zrobił to skutecznie.
„Fidesz zdobył w 2014 mniej głosów (2,14 miliona) niż w 2002 (2,31 miliona) i 2006 roku (2,27 miliona). Choć przy dwóch poprzednich okazjach przegrał, za sprawą reform prawa wyborczego zdołał w 2014 roku odzyskać większość bezwzględną, mimo mniejszej liczby głosów”, czytamy w książce.
Czy za tymi wszystkimi krokami zmierzającymi do wzmocnienia władzy stoi jednak jakaś wizja państwa, jakaś węgierskie eldorado, jak czasami przekonują nas politycy zafascynowani Orbánem?
„Absolutnie nie. Chodzi wyłącznie o władzę i pieniądze. Nie ma mowy o żadnej wizji”, mówi Paul Lendvai w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim. Podkreśla jednak, że w zabezpieczeniu swoich interesów politycznych i finansowych jest bezwzględny. Trudno się temu dziwić. „Dla tych ludzi przegrane wybory nie oznaczają po prostu utraty władzy. Gdyby udało się odbudować państwo prawa i niezależne instytucje kontrolne, wielu z nich trafi nie do ław opozycji, ale do więzienia”, przekonuje Lendvai.
Dla nas oczywiście niezwykle ważna jest odpowiedź także na inne pytanie. Jak to się stało, że polityk, który w roku 1989 w wieku zaledwie 26 lat przebojem wszedł do węgierskiej polityki jako młody liberał, dziś otwarcie głosi konieczność budowania „demokracji nieliberalnej”?
„On potrafi się odnaleźć w bardzo różnych sytuacjach – na wielkim wiecu i w prywatnej rozmowie. Mało który polityk tak potrafi dostosowywać się do otoczenia. Widać to bardzo dobrze na przykładzie różnej retoryki, którą stosuje w Budapeszcie i w Brukseli”, mówi Igor Janke, były dziennikarz i autor biografii Orbána, w rozmowie z Jakubem Bodzionym. Zdaniem Igora Janke, Orbán to dziś jeden z najwybitniejszych polityków europejskich i gdyby był przywódcą nie małych Węgier, ale Francji czy Niemiec, to on „trząsłby Unią Europejską”.
Sam Lendvai kilkukrotnie powołuje się na książkę Jankego, ale jednocześnie twierdzi, że powstała ona pod pełną kontrolą zaufanej współpracowniczki Orbána, Márii Schmidt. W rozmowie z Bodzionym Janke zdecydowanie tym oskarżeniom zaprzecza.
Nie ulega wątpliwości, że pozycja premiera Węgier po 9 latach u władzy jest zdecydowanie mocniejsza niż Jarosława Kaczyńskiego w Polsce. Czy to jedynie wynik wprowadzonych zmian systemowych, które utrudniają jego konkurencji walkę o zwycięstwo, czy też wciąż jest tak popularny? Czy ludzie wciąż oczekują polityka, który sprawia wrażenie silnego przywódcy i postępuje tak, jakby nie miał żadnych wątpliwości, czy robi słusznie? Jeśli tak, czy to oznacza, że zmierzamy w kierunku rządów autorytarnych?
„Niewykluczone, że to koniec liberalnej demokracji. Liberalne demokracje upadały z hukiem już wcześniej, choćby w latach 30. XX wieku. Autorzy konstytucji Stanów Zjednoczonych także byli świadomi tego, że demokracje często w historii zawodziły”, mówi dziennikarka Anne Applebaum w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim i Jakubem Bodzionym. „Możliwe więc, że i tym razem demokracja upadnie, że rozpadnie się Unia Europejska i skończy się dominacja Zachodu”.
Takie tendencje są niebezpieczne i to z bardzo prostego powodu. „Przede wszystkim dlatego, że [populizm] jest zaprzeczeniem pluralizmu. W społeczeństwach demokratycznych opinii ludzi nie da się zredukować do jednolitej woli ludu”, mówi politolog zajmujący się analizą partii populistycznych Ben Stanley w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem. „Populizm jest zatem zawsze zagrożeniem dla mniejszości. Pojęcie ludu oznacza w populizmie większość, która wyklucza mniejszości. Niektórym wolno się identyfikować z ludem, ale inni nie mogą uważać się za przedstawicieli ludu, z powodu poglądów, pochodzenia albo przekonań”. Dokładnie taką samą retoryką posługują się zarówno Orbán, jak i Kaczyński, kiedy dzielą Polaków i Węgrów na lepszy i gorszy sort.
Obaj politycy pod wieloma względami bardzo się jednak od siebie różnią. „Orbán jest znacznie bardziej subtelny, ale jednocześnie bardziej bezwzględny niż Kaczyński”, przekonuje Paul Lendvai.
Jednakże, skoro prezes PiS-u zapowiedział nam przed laty zbudowanie „Budapesztu w Warszawie”, warto wiedzieć, ku czemu dokładnie ma nas ta droga prowadzić.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”