Anda Rottenberg, historyczka sztuki i kuratorka, opublikowała niedawno nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej dziennik pisany między 26 stycznia a 30 maja 2005 roku, któremu nadała tytuł „Lista” i uzupełniła go o treść „Zaświadczenia nr 3529/05”, datowanego na 20 czerwca 2005 roku, a wystawionego przez posługującego się nieczytelnym podpisem Kierownika Sekcji Udostępniania Akt Osobom Pokrzywdzonym.

Skoro już i tak zaczęłam od końca, to zacytuję szybko, że „na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w zasobie archiwalnym” Anda Rottenberg została uznana za „pokrzywdzoną w rozumieniu art. 6 […] Ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowy Polskiemu”. I nawet jeśli przedrukowane zaświadczenie może stanowić coś w rodzaju happy endu, to nie należy zapominać, że istotą tego dzienniczka było sprawozdanie z odroczonych w czasie skutków stricte przemocowego działania, jakiemu poddana została – zmuszona do bronienia własnego imienia – diarystka. Co nieco mówi nam o tym zresztą sama okładka, na której znajduje się grafika Patryka Mogilnickiego przedstawiająca szarą twarz kuratorki wydobywającą się z matowej czerni. Nawiasem mówiąc, to ta sama praca, która widnieje na opublikowanej przez Rottenberg rok wcześniej „Berlińskiej depresji” – z tym że tam był to portret w kolorze, na bardzo twarzowym (musztardowym) tle.

Wbrew tytułowi, w dzienniku Rottenberg z 2005 roku są co najmniej dwie listy. Nim przejdę do tej, która puentuje sprawę, zajmę się tą, która ją otwiera i warunkuje, a którą jest wyniesiony przez Bronisława Wildsteina z IPN i pod koniec stycznia 2005 roku upubliczniony w internecie spis kilkudziesięciu tysięcy nazwisk uważany powszechnie za wykaz pracowników i współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Dość przypomnieć, że na tak zwanej „Liście Wildsteina” funkcjonariusze figurowali obok cywili, czyli tajnych współpracowników (TW), i kandydatów na TW, którzy nierzadko nie posiadali nawet świadomości, że podlegają takiej czy innej formie inwigilacji. Było to oczywiste nadużycie ze strony Wildsteina, on jednakowoż przekonywał, że tylko w ten sposób mógł sprowokować zakrojone na szeroką skalę – trochę już, owszem, niewczesne, acz nieodmiennie konieczne – działania lustracyjne. Wówczas, piętnaście lat po transformacji ustrojowej, która także nie miała wiele wspólnego z grą fair play, Wildstein w oczach niektórych urastał do rangi bohatera tragicznego. Dziś wiemy już, że ewentualne pożytki z najbardziej nawet bezwzględnej lustracji nierzadko obracają się we własną karykaturę. W sytuacji, kiedy okazuje się, że i „nasz” człowiek był pracownikiem lub współpracownikiem aparatu władzy, trzeba naprawdę niewąskich argumentów, by w oczach opinii publicznej zrobić z niego Wallenroda, który swą działalnością raczej szkodził służbom, niż je wspierał. Porzućmy jednak tę niewczesną ironię i zwróćmy się ku czasom względnie naiwnym.

Świat „po liście” i przed postprawdą

1 lutego 2005 roku Rottenberg w swoich dzienniczku zanotowała: „Lista krąży po Internecie. Jak Lokis. Strzeż się ciąży, Lokis krąży. Lokis, dyżurny wilkołak Peerelu, romantyczny, blady, nie chce, ale musi czasem wpić się w aortę przy pełni księżyca”.

I dalej: „Jacek Żakowski napada na profesor Staniszkis, która figuruje. Ona jednak listę niezłomnie popiera, bo to przyśpieszy wyjaśnienie sytuacji wielu osób”.

Świat „po Liście” bezsprzecznie przestał być czarno-biały. Nasamprzód środowiskowe li tylko plotki urosły do rzucanych publicznie oskarżeń. Jedni mówili o szambie i błocie, drudzy – o oczyszczeniu. Niewątpliwie jednak mgła, która okryła rzeczywistość tamtych dni, uniemożliwiała zdezorientowanym bohaterom i antybohaterom rozpoznanie własnego położenia: „Wieczorem dowiaduję się z mediów, że jeśli nie jestem ubekiem i nie jestem TW, to jestem figurantem. Super! O to właśnie chodziło. Figurant! Brak podmiotowości, brak odpowiedzialności, narzędzie, paradoks o wolności niewolnika, pamiętam jeden z ostatnich wykładów Baczki. Wreszcie jakiś moralny luksus” – ironizowała Rottenberg w sobotę, 5 lutego, a więc dzień po tym, jak odnalazła swoje nazwisko na osławionej liście.

Z dzisiejszej perspektywy nie sposób pojąć, jak temat tamtej listy mógł angażować opinię publiczną aż tyle tygodni, więcej nawet – miesięcy. Tak jednakowoż było! Co ciekawe, również dla mnie, badaczki literatury, dziennikarz i pisarz Bronisław Wildstein już na zawsze pozostanie li tylko panem „od tamtej listy”. Dlaczego?

Ano dlatego, że w odróżnieniu od wszechobecnej dzisiaj cyberprzemocy, 2005 rok był jeszcze czasem informatycznej niewinności. Treści dostępne w sieci angażowały wówczas wybranych, a informacji na temat rzeczywistości szukano przede wszystkim w papierowych gazetach. Nic więc dziwnego, że istotnymi podmiotami rzeczonej sprawy natychmiast stały się „Rzeczypospolita” oraz „Gazeta Wyborcza” i związane z tymi dziennikami środowiska (sam Wildstein pracował wówczas w pierwszym z wymienionych tytułów), zaś (co)dzienny (a zatem bardzo powolny) rytm publikacji znacząco wpłynął na czas reakcji wszystkich zainteresowanych. I jeśli dziś afera wokół listy Wildsteina trwałaby mniej więcej tyle, ile uwagi mogło nam skraść powołanie i zaprzysiężenie Stanisława Piotrowicza na członka Trybunału Konstytucyjnego, to kilkanaście lat temu społeczno-polityczne trzęsienia ziemi nie dawały się tak łatwo zneutralizować przez kolejne skandale, sensacje i awantury. Cóż, w tamtej rzeczywistości czas działał jeszcze na korzyść rozumu, stanowił bowiem warunek sine qua non krytycyzmu oraz dystansu, gdy tymczasem dziś wspiera już tylko tych, których celem jest generowanie zamętu, niejednoznaczności, półprawd, postprawd i ogólnej dezinformacji. Zresztą, podobnie ma się sprawa ze słowem. Niegdyś znaczącym o wiele więcej niźli współcześnie. I z dobrym imieniem – z nim także stało się coś złego. Nie mówiąc już o „obyczaju politycznym”, „etosie” oraz „kulturze osobistej”. Jeśli mnie pamięć nie myli, kilkanaście lat temu wiara w te wartości oraz pojęcia nie świadczyła jeszcze o skrajnej naiwności.

Cień roku ’68

Wszystkie te okoliczności sprawiają, że maleńki dzienniczek Andy Rottenberg urasta, w moim przekonaniu, do znaku czasu. Opowiada bowiem o ostatnich chwilach, kiedy informacja nie poddawała się tak łatwo obróbce i wirówce medialnej, a fakt nie deformował się błyskawicznie do „przekazu dnia” oraz „opinii”. Lektura „Listy” uświadomiła mi, że z nostalgią myślę o czasach, kiedy wypadki oraz zdarzenia miały szansę przeistoczyć się w społeczno-historyczny – a czasem wręcz egzystencjalny – konkret.

Owszem, zimą Rottenberg wiele uwagi poświęca dzikiej lustracji, której została przecież poddana, ale wraz ze zbliżaniem się wiosny jej uwaga przenosi się na sprawy ważne dla niej samej: kuratorka na powrót pogrąża się w pracy, odbywa liczne spotkania, podróże, angażuje się w sprawy rodzinne. Już nie wspomina, nie rozpamiętuje, lecz coraz częściej irytuje się z powodu przepisowo jeżdżących kierowców. Już nie przeszłość, ale niedoczas oraz niewczesność drażnią Rottenberg, a ostatnie z tych zjawisk staje się pod jej piórem (ostrym) narzędziem diagnostycznym oraz komentatorskim: „A w polityce następny krok do wyborczego sukcesu, świetnie koordynowanego przez telewizję. Polonia nadaje film o dramacie ukrywającej się Żydówki na tle płonącego getta – dla tych, co za morzem. W Wiadomościach natomiast okazały reportaż z przekazania pliku papierów dla Muzeum Powstania Warszawskiego. Z rąk wiceministra spraw zagranicznych na ręce pana prezydenta [Lecha Kaczyńskiego – przyp. KF], na razie Warszawy. Nie mogli poczekać. Musieli nałożyć jedno powstanie na drugie. I w rocznicę powstania w getcie koniecznie mówić o powstaniu warszawskim. Taki mały rewanż za komunizm od roku 1945 do 1968. Dwadzieścia trzy lata tamtej pamięci wystarczy. Teraz kolej na tę pamięć. Nie można bowiem pamiętać wszystkiego naraz. To zbyt zawiłe i ktoś znów mógłby się pomylić. Wziąłby jedno powstanie za drugie, zmieszał fakty, a nawet, Boże uchowaj, pomyślał, że powstanie warszawskie zrobili Żydzi. To by dopiero było!” – notuje Rottenberg pod datą 20 kwietnia.

Ów link do 1968 roku, choć publicystyczną, niewąską więc nitką tu szyty, w przypadku Andy Rottenberg, urodzonej w 1944 roku, córki Rosjanki oraz polskiego Żyda, stanowi pewną wskazówkę, a może szerzej – aluzję. Dla niej bowiem i sporej części jej środowiska lustracja, zwłaszcza ta dzika, oraz towarzysząca jej gorączka musiały się kojarzyć z przełomem lat 60. i 70., kiedy od słowa do słowa rozkręcona została spirala antysemityzmu. Anda Rottenberg nie sili się zresztą na żadne w tej sprawie analogie, raczej problematyzuje sam mechanizm stygmatyzacji, pedagogiki wstydu i czysto afektywnych technik zarządzania ludźmi. Sama się jednakowoż łatwo nie poddaje – ani histerii, ani niemocy. Działa. Składa wniosek do IPN-u. Otwarcie rozmawia z ludźmi. Wraca do dawnych czasów, ale nie po to, by budować analogie, karmić się resentymentem, szukać usprawiedliwień. Przeciwnie. Rekonstruuje rozmaite wydarzenia sprzed lat – od rodzenia się i dojrzewania opozycji demokratycznej, przez traumatyzujący cały naród stan wojenny i pierwsze dla niej samej wyjazdy na Zachód, przez czas przełomu i nieoczywistości wynikających z kolejnych etapów transformacji, po niedawny akces Polski do Unii Europejskiej. Czytelnikowi te wspominki oświetlają i fortunnie dopełniają zapiski dzienne, a umieszczonej na liście Wildsteina piszącej pomagają zdystansować się do własnej sytuacji.

Szanować czas i emocje

I w końcu zdarza się coś, co ostatecznie przenosi rzeczoną listę do lamusa historii: „Wszystko odwołane. Wszystko zamiera. Ulga, że mogę nie jechać do Gdańska. I do Moskwy. Przepraszam, ale wyłoniły się inne okoliczności. Życzę owocnych obrad. Na chwilę nie muszę uczestniczyć w codziennym kontredansie. Na chwilę mogę się wyłączyć. Zwolnić tempo. Jechać sześćdziesiąt na godzinę wśród innych, którzy też przestali się spieszyć i zaczęli ustępować pierwszeństwa. Patrzeć na zawiązki tulipanów i nabrzmiewające pąki na drzewach w moim ogrodzie. Jechać z kotem do lekarza, żeby mu wyleczyć skaleczenie dowodzące jego wzmożonej wiosennej waleczności. Mogę wejść do kościoła. Wolę pusty, o co trudno w tych dniach. Wolę ciszę. Jak w dniu kremacji mamy, w Poznaniu” – notuje diarystka 4 kwietnia, dwa dni po odejściu Jana Pawła II.

W pisarstwie autobiograficznym Andy Rottenberg najbardziej cenię to, że jest adekwatne – trafia w punkt, szanuje czas i emocje. Podobnie zresztą jak bohaterka tych zapisków, która śpieszy się, kiedy trzeba, a zwalnia, kiedy codzienność karleje w obliczu sił bezwzględnych i ostatecznych. Rottenberg nie sili się na kabotyńskie gesty. Wyraża stany i emocje (w tym także religijne) tak, by ich forma nie wyparła przypadkiem treści – by nie przedobrzyć, nie wylać dziecka z kąpielą.

Pod datą 9 kwietnia znawczyni sztuki notuje tylko dwa słowa:

„Koniec.
Początek”.

Ile jest w tym geście świadomej własnych mocy (i niemocy) performerki? Wiele i jednocześnie niewiele. Wszystkie bowiem istotne porządki – i jawa, i marzenia senne – nakazują wówczas diarystce zawierzenie rytmowi natury. W połowie kwietnia Rottenberg na całego już pielęgnuje swój ogród. Aż po ból w plecach i nogach. Decyduje wtenczas, że jeszcze przez jakiś czas nie sprzeda domu, który otaczają te „wszystkie rośliny przyniesione przez przyjaciół i sadzone w ulewnym deszczu, wiosną 2001”. Diarystka nazywa te budzące się właśnie do życia istnienia „symbolami sympatii ze strony bliźnich” i na czterech kolejnych stronach wymienia je skrupulatnie. I to jest właśnie ten drugi spis – katalog, wobec którego lista Wildsteina znaczy już bardzo niewiele i z całą pewnością nie wydaje się niczym ostatecznym ani wartym nadmiernej uwagi.

 

Książka:

Anda Rottenberg, „Lista. Dziennik 2005”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019.