Ostatnie lata w Polsce z pewnością przyniosły znaczące przesunięcie akcentów w debacie politycznej. Po długim, trwającym ponad 20 lat, okresie fascynacji neoliberalizmem elity intelektualne i polityczne zaczęły orientować się, że aktywność państwa w dziedzinie polityki społecznej nie musi równać się komunistycznej dyktaturze. Transfery socjalne rządu PiS dobitnie pokazały, że państwo może odzyskać swoją podmiotowość, a polityka „ciepłej wody w kranie” nie jest jedyną dostępną alternatywą.
Program 500+ nie przyniósł wieszczonego przez liberałów upadku finansów publicznych czy demoralizacji klasy ludowej, której (co może się niektórym wydać zaskakujące) dalej chce się pracować. Co więcej, dzięki wsparciu państwa wielu jej przedstawicieli mogło po raz pierwszy pozwolić sobie na (tylko i aż) prawdziwe wakacje. Dzięki obietnicom socjalnym i rozmontowywaniu porządku konstytucyjnego rządowi PiS udało się przebrnąć przez pierwszą kadencję. Jednak nawet tak rozpędzona machina musi w którymś momencie zwolnić i potrzebuje nowego napędu. Dlatego premier Morawiecki sięgnął w swoim expose po koncepcję państwa dobrobytu. Do tej samej koncepcji odwołuje się Piotr Kaszczyszyn w tekście otwierającym tę odsłonę „Spięcia”. Jednak o co tak naprawdę chodzi w idei „konserwatywnego państwa dobrobytu”?
Oczywiście, mechanizmy polityki społecznej, takie jak gwarantowany dochód podstawowy, emerytura obywatelska czy reforma systemu podatkowego (mam nadzieję, że w stronę większej progresji, chociaż Kaszczyszyn nie precyzuje tego w swoim tekście) są pomysłami jak najbardziej godnymi pochwały. Jednocześnie, nie dajmy sobie wmówić, że przynależą do grona postulatów konserwatywnych. To przecież z gruntu lewicowa, socjaldemokratyczna wizja wspólnoty państwowej! Jedyne, co odróżniać ma znacząco „konserwatywne państwo dobrobytu” od jego oryginalnej wersji, jest postawienie na większą rolę rodziny, kosztem silnych instytucji państwowych. Warto więc zastanowić się przez chwilę nad znaczeniem tego przesunięcia.
Warto więc powiedzieć jasno: bezpośrednie transfery dla rodzin nie zastąpią nigdy dobrze działających instytucji publicznych. | Anna Dobrowolska
Państwo dobrobytu kosztem kobiet?
Zamiast idei pełnego zatrudnienia – charakterystycznej dla oryginalnego projektu państwa dobrobytu – Kaszczyszyn proponuje pełne zatrudnienie, owszem, ale tyko mężczyzn. Bo jak inaczej nazwać propozycję wprowadzenia pensji rodzicielskiej, likwidację innych zasiłków, świadczeń i państwowego pośrednictwa pracy (a pewnie i innych mechanizmów kontroli rynku pracy)? Na papierze wyglądać to może atrakcyjnie – przecież usprawnienie skomplikowanego biurokratycznego systemu leży w interesie wszystkich, a przede wszystkim tych o najniższym kapitale kulturowym i finansowym. Wprowadzenie takich rozwiązań stwarza jednak nieproporcjonalnie duże ryzyko wypchnięcia z rynku pracy kobiet, szczególnie tych o niższych kwalifikacjach zawodowych. Już teraz to głównie one decydują się na przerwy w pracy związane z wychowywaniem dzieci (pisaliśmy o tym w jednej z poprzednich odsłon „Spięcia”). W „konserwatywnym państwie dobrobytu”, zamiast wsparcia w powrocie na rynek pracy i zasiłków umożliwiających łączenie różnych ról społecznych, kobiety otrzymają „pensję rodzicielską” i zapewnienie, że ich rola jako „matek Polek” jest jedyną, którą interesuje się rząd.
Warto więc powiedzieć jasno: bezpośrednie transfery dla rodzin nie zastąpią nigdy dobrze działających instytucji publicznych. Chociażby dlatego, że rodzina, w jej konserwatywnym sensie, traci w Polsce na znaczeniu (jak ciekawie pokazała ostatnio analiza OKO.press), a zatem budowanie polityk publicznych w oparciu o nią byłoby błędem. Coraz mniejsza jest liczba rodzin wielodzietnych czy wielopokoleniowych, coraz częstsze nietradycyjne modele – rodziny patchworkowe, niepełne, przyjacielskie, rośnie też liczba ludzi (zarówno młodych, jak i starszych) żyjących samotnie. Wobec tych cywilizacyjnych przemian rosnąć (a nie maleć) musi rola państwa i samorządów, które efektywniej koordynować mogą wsparcie obywateli i redystrybucję dochodów.
Silne państwo, godnie opłacani urzędnicy
Z drugiej strony, jak słusznie punktował premiera Morawieckiego Adrian Zandberg, państwa dobrobytu nie można budować w oparciu o degradację publicznych instytucji. Wręcz przeciwnie – o jego sile świadczy jakość usług publicznych, które zapewnia swoim obywatelom. A z tym nie jest w Polsce dobrze – przykładem może być chociażby katastrofalna sytuacja w służbie zdrowia czy nawracający kryzys szkolnictwa. Oczywiście, można próbować reformować system, usprawniać procedury oraz inwestować w nowe technologie. Jakość usług publicznych nie poprawi się jednak tak długo, jak długo osoby zatrudnione w tym sektorze zarabiać będą na poziomie urągającym ich godności, kompetencjom i niepozwalającym na utrzymanie rodziny – a przecież właśnie taka sytuacja dotyka wielu urzędników i urzędniczek, listonoszy i listonoszki, nauczycieli i nauczycielek, młodych naukowców i naukowczyń, pielęgniarek i pielęgniarzy, lekarzy i lekarek (listę te można by oczywiście ciągnąć dłużej). Państwo dobrobytu nie może być silne słabością zatrudnianych przez siebie pracowników.
Jedyne doświadczenie państwa dążącego do pełnego zatrudnienia, oferującego szeroki zakres usług publicznych, jakie w swojej historii miała Polska, to właśnie okres państwowego socjalizmu! | Anna Dobrowolska
Zgadzam się z Piotrem Kaczyszczynem, że powinniśmy redefiniować pojęcie dobrobytu i zastanawiać się, co znaczyć może ono wobec współczesnych wyzwań. Takiej refleksji nie przeprowadzimy jednak bez mądrych i godnie opłacanych ludzi – pracowników sektora publicznego. To właśnie sprawne instytucje publiczne mogą być w stanie realnie odpowiedzieć na wyzwania, jakie stawia przed nami kryzys klimatyczny, odpowiedzialność za który przerzucana jest obecnie na pojedynczych konsumentów (poprzez wyższe ceny energii, wywozu śmieci czy z pozoru niewinne kampanie uświadamiające), podczas gdy głównymi winnymi są wielkie transnarodowe korporacje i najbogatsi obywatele.
Zerwijmy z historyczną amnezją
Lata 90. w Polsce były naznaczone nie tylko fascynacją neoliberalnymi modelami „rozwoju”, ale też historyczną amnezją. Wszystko, co związane z PRL-em uznane zostało w Polsce za niebyłe, niegodne refleksji, do jak najszybszego rozmontowania (o czym świetnie na przykładzie transportu kolejowego pisał ostatnio Karol Tramer). Ten pierwszy, neoliberalny, fenomen został już skrytykowany i intelektualnie przepracowany. Jednak z tym drugim zjawiskiem zmagamy się cały czas. Nawet otwierając dyskusję na temat państwa dobrobytu Kaszczyszyn chce abstrahować od pytania „na ile Polska Ludowa była komunistycznym wariantem kapitalistycznego welfare state”. Wydaje mi się to intelektualną pułapką. W końcu jedyne doświadczenie państwa dążącego do pełnego zatrudnienia, oferującego szeroki zakres usług publicznych, jakie w swojej historii miała Polska, to właśnie okres państwowego socjalizmu! Co więcej, do dzisiaj wiele propozycji bardziej aktywnych polityk socjalnych spotyka się w Polsce z argumentem „o powrocie do komunistycznych, totalitarnych praktyk”. Dlatego nie można od tego kontekstu abstrahować, a raczej zastanowić się, w jaki sposób wpłynął na rozumienie w Polsce dobrobytu i roli państwa w jego zapewnianiu.
Jaka były zatem osiągnięcia Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej w budowaniu w Polsce „państwa dobrobytu”? Wśród najważniejszych warto z pewnością wymienić ostateczną likwidację analfabetyzmu, znaczącą aktywizację zawodową kobiet, wprowadzenie bezpłatnej opieki przedszkolnej i żłobkowej oraz powszechnego systemu ochrony zdrowia. Nie do pominięcia jest również rola polityki państwowej w zapewnieniu możliwości awansu edukacyjnego grupom wcześniej wykluczonych z systemu szkolnictwa wyższego (czyli młodzieży z rodzin robotniczych i chłopskich). Zgodnie z ideologicznymi deklaracjami PRL ogłosił również likwidację bezrobocia – choć dyskusyjne pozostaje to, na ile deklaracja ta, szczególnie w przypadku kobiet, wprowadzona została w życie. Jak wskazują krytycy systemu, teoretyczne wyeliminowanie tego problemu możliwe było dzięki przerostom zatrudnienia w wielu sektorach gospodarki. W latach 90. stało się to przyczynkiem do masowych zwolnień i pauperyzacji całych grup społecznych, a także na pewien czas do kompromitacji idei pełnego zatrudnienia zapewnianego przez państwowe polityki.
Prześmiewczo politykę tę określano hasłem „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Jednak, jeśli odłożymy na chwilę na bok ironię, w haśle tym dostrzeżemy logikę, stojącą współcześnie z ideą gwarantowanego dochodu podstawowego. Przekonanie, że każdy obywatel powinien posiadać środki do życia, niezależnie od wartości rynkowej jego pracy, mierzonej kategoriami kapitalistycznego zysku, kiedyś mogło wydawać się rewolucyjne. Dziś postulat ten trafia do głównego nurtu debaty publicznej, znajdując swoje miejsce również w zaproponowanej przez Kaszczyszyna idei „konserwatywnego państwa dobrobytu”. To tylko jeden z przykładów tego, w jaki refleksja nad PRL-owską wersją welfare state pomóc nam może w budowaniu współczesnego polskiego dobrobytu. Przełamanie historycznej amnezji może sprzyjać poszukiwaniu pomysłów na polityki społeczne, ale też uczeniu się na ówczesnych błędach. Obydwu tych komponentów będziemy potrzebować, jeśli chcemy, aby nowe państwo dobrobytu przetrwało dłużej niż jedną perspektywę budżetową.