Jakub Bodziony: Co jest nie tak z tak zwaną „ustawą kagańcową”?

Sylwia Gregorczyk-Abram: Jest fundamentalnie niezgodna z Konstytucją, prawem Unii Europejskiej, a także demokracją jako taką. Zmierza wyłącznie do tego, żeby zamknąć sędziom usta i żeby ich zastraszyć.

Czego mają się bać?

Mają się bać tego, że jeśli zaczną orzekać zgodnie z wyrokiem Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z 19 listopada 2019 roku, to spotkają ich za to konsekwencje dyscyplinarne, z wydaleniem z zawodu włącznie.

To samo może ich spotkać za jakąkolwiek formę krytyki czy sprzeciwu wobec tak zwanej reformy sądownictwa realizowanej przez partię rządzącą. Ta ustawa zmierza więc de facto do eliminacji sędziów z debaty publicznej. Wbrew pozorom nie jest ona jednak wymierzona wyłącznie w sędziów, ale także – a może przede wszystkim – w obywateli.

Dlaczego w obywateli?

Eliminuje konstytucyjnie zagwarantowane prawo obywatela do sądu oraz sprawiedliwego procesu. Sąd musi być niezależny, a sędzia niezawisły. Sędzia, któremu ustawowo zabrania się wykonywania wyroku Sądu Najwyższego czy Trybunału Sprawiedliwości UE oraz odwoływania się do Konstytucji, czyli stosowania rozproszonej kontroli konstytucyjnej, taki nie jest.

„Rozproszonej kontroli konstytucyjnej”?

Jest to badanie, czy przepisy są zgodne z zasadami i wolnościami konstytucyjnymi. Sąd Najwyższy wielokrotnie wypowiadał się, czy sąd może samodzielnie zdecydować, czy przepis jest zgodny z Konstytucją. Sądy nie tylko mają obowiązek stosowania prokonstytucyjnej wykładni, ale mogą też nie zastosować normy ze względu na oczywistą niekonstytucyjność. Sąd może też odmówić zastosowania ustawy w razie niezgodności ustawy ze standardami międzynarodowymi. Podstawy do takiego twierdzenia dają przepisy artykułu 8, artykułu 178 Konstytucji i przepisy mówiące o związaniu sędziów ustawą zasadniczą. W dobie kryzysu konstytucyjnego tak zwana rozproszona kontrola konstytucyjności jest zabezpieczeniem Konstytucji.

Ta ustawa zmierza de facto do eliminacji sędziów z debaty publicznej. Wbrew pozorom, nie jest ona jednak wymierzona wyłącznie w sędziów, ale także – a może przede wszystkim – w obywateli. | Sylwia Gregorczyk-Abram

W trakcie prac zmieniono jednak pewne szczegóły projektu ustawy. Między innymi wykreślono z niego zapis o karaniu sędziego za odmowę stosowania przepisu ustawy, jeżeli jego niezgodność z Konstytucją nie została wcześniej stwierdzona przez Trybunał Konstytucyjny. Zagrożenie zostało wyeliminowane?

Tak, ale nadal istnieje sankcja za podważanie statusu Krajowej Rady Sądownictwa powołanej – jak orzekł Sąd Najwyższy – z naruszeniem prawa. A w związku z tym podważanie statusu sędziów wskazanych przez nową KRS także jest karane. Sędziom zabrania się również stosowania „testu europejskiego” i pytania o legalność przepisów, jeśli uznają, że są one niezgodne z prawem Unii Europejskiej.

Przewidziano kary dyscyplinarne za „działania kwestionujące istnienie stosunku służbowego sędziego, skuteczność powołania sędziego lub umocowanie konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Polskiej”. Tego ustawa zabrania im wprost, bo właśnie pytań o zgodność z prawem europejskim i kwestionowania legalności wyboru sędziów przez „neo-KRS” rząd przestraszył się najbardziej. „Ustawa kagańcowa” jest odpowiedzią na te obawy władzy i ma pokazać sędziom siłę aparatu państwa.

Politycy PiS-u przekonują, że obecnie sędziowie są poza jakąkolwiek kontrolą. Wprowadzenie pewnych środków dyscyplinujących nie jest więc niczym niezwykłym.

Problem w tym, że katalog tych środków jest ujęty niezwykle szeroko. Także zachowania, za które grożą środki dyscyplinarne, są sformułowane w sposób wyjątkowo ogólny. Karane ma być na przykład „zakłócanie funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości”.

Przy takim ujęciu sędzia może być pociągnięty do odpowiedzialności za każde działanie, które jest nie po myśli władzy. Już założenie jakiejś koszulki może być uznane za aktywność polityczną, a domaganie się ujawnienia list poparcia dla członków nowej KRS może być uznane za „zakłócanie działań wymiaru sprawiedliwości”. Niebezpieczeństwo polega właśnie na tym, że te przepisy można wyciągnąć z rękawa w każdej sytuacji, kiedy chce się danego sędziego ukarać.

Bo to, że sędziowie powinni podlegać odpowiedzialności dyscyplinarnej, nie ulega wątpliwości. I podlegają jej także dziś, podobnie jak adwokaci czy każdy inny zawód prawniczy. Problemem jest takie sformułowanie przepisów, które pozwala karać sędziego za absolutnie wszystko, co się władzy nie spodoba.

Na czym polega obecnie odpowiedzialność dyscyplinarna sędziów? Za co można jej podlegać i jakie są jej konsekwencje?

Sędziowie w Polsce nie są bezkarni, tak jak przedstawiają to rządzący. Sędzia odpowiada za przewinienia służbowe, w tym za oczywistą i rażącą obrazę przepisów prawa i uchybienia godności urzędu.

Fot. Pixinio.com

To także bardzo ogólny zapis. Na czym ma polegać to uchybienie?

Sędzia będzie odpowiadał na przykład za opóźnienia w sporządzeniu uzasadnień czy rażące błędy popełnione podczas postępowania. Uchybieniem godności urzędu może być na przykład prowadzenie pojazdu po spożyciu alkoholu. W tak zwanym kodeksie etyki sędziowskiej wskazano, że z pełnieniem urzędu sędziego wiążą się szczególne obowiązki oraz ograniczenia osobiste, a każdy sędzia powinien zawsze kierować się zasadami uczciwości, godności i honoru, nie nadużywać immunitetu ani wykorzystywać swego statusu i prestiżu sprawowanego urzędu w celu wspierania interesu własnego lub innych osób. Powinien dbać o autorytet swojego urzędu, o dobro sądu, w którym pracuje, i dobro wymiaru sprawiedliwości. Katalog kar jest różny: od nagany, przez obniżenie uposażenia, po usunięcie z urzędu.

W Niemczech, po tym jak sędzia zostanie już powołany na urząd, minister sprawiedliwości traci nad nim wszelką kontrolę. W Polsce zakres kontroli nad sędziami ze strony ministra sprawiedliwości jest ogromny. | Sylwia Gregorczyk-Abram

Kolejny argument, którym posługują się politycy PiS-u, mówi, że w innych krajach europejskich, w tym w Niemczech i Francji, obowiązują niemal bliźniacze przepisy. A nikt nie kwestionuje stanu praworządności w tych krajach.

W moim przekonaniu to kolejny przykład strategii rządu polegającej na wybieraniu poszczególnych fragmentów ustaw z różnych krajów i przytaczanie ich bez żadnego kontekstu historycznego oraz systemowego. W Niemczech na przykład te przepisy wprowadzono po to, by mieć możliwość dyscyplinowania sędziów, którzy intencjonalnie łamią jakieś obowiązujące przepisy. W naszym przypadku sytuacja jest diametralnie inna – ustawa PiS-u zakłada karanie sędziów za stosowanie wprost wyroku Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej, a więc za stosowanie obowiązujących przepisów.

Politycy PiS-u dla uzasadnienia swoich propozycji lubią czytać rozmaite regulacje bardzo wyrywkowo. Tak samo jest z artykułem 180 Konstytucji, gdzie mówi się o nieusuwalności sędziów, ale w kolejnych punktach wymienia warunki, pod jakimi przeniesienie w stan spoczynku, złożenie z urzędu czy zawieszenie w urzędowaniu jest możliwe, dzięki zmianom ustawowym. Rządzący wybiórczo skupiają się na ustępie 5 tego artykułu, ignorując zasadę ogólną.

I co w tym złego?

To, że celem systemu jest zapewnienie sędziom niezależności, a tu stosuje się przepisy szczegółowe po to, by tę ogólną zasadę podważyć. Podobnie jest z przywoływanym przez PiS argumentem, że w takich krajach jak Niemcy czy Hiszpania sędziowie są powoływani przez polityków.

Bo są.

Zgoda, ale znów pomija się cały szereg „bezpieczników” wpisanych w te systemy prawne. Na przykład w Niemczech, po tym jak sędzia zostanie już powołany na urząd, minister sprawiedliwości traci nad nim wszelką kontrolę. W Polsce zakres kontroli nad sędziami ze strony ministra sprawiedliwości jest ogromny.

Nie jest też tak, że w innych krajach – nawet jeśli to politycy ostatecznie powołują nowych sędziów – środowisko sędziowskie jest z tego procesu całkowicie wykluczone. W naszym nowym systemie sędziowie mają być z tego procesu wykluczeni całkowicie. To są z pozoru drobne różnice, które jednak mają fundamentalne znaczenie. A politycy partii rządzącej całkowicie je w debacie pomijają, tworząc mylące analogie na potrzeby walki politycznej.

Wątpliwości – zdaniem polityków PiS-u – dotyczą także kwestii prymatu prawa europejskiego nad prawem krajowym. Mateusz Morawiecki także w tym przypadku powołał się na przykład Niemiec, twierdząc, że tam „Federalny Trybunał Konstytucyjny w całej serii wyroków stwierdził, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie ma nieograniczonej władzy, a w niektórych wypadkach wydawane przez niego wyroki mogą wykraczać poza jego kompetencje”.

Niemiecki sąd konstytucyjny powiedział, że w przypadku rażącego naruszenia prawa polegającego na działaniu TSUE poza zakresem jego kompetencji (ultra vires) orzeczenie może nie być wiążące dla państwa członkowskiego. Znowu, nie można odnieść do wyroku z dnia 19 listopada 2019 roku. Nie mamy tu do czynienia z rażącym naruszeniem prawa i przekroczeniem kompetencji TSUE. To, że TSUE może oceniać, czy funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości w państwie członkowskim narusza standard unijny, zostało potwierdzone w tak zwanym wyroku sędziów portugalskich, a także innych wyrokach TSUE przeciwko Polsce, chociażby tych dotyczących sądownictwa powszechnego czy zmian w ustawie o Sądzie Najwyższym.

Ludzie wychodzący na ulicę w proteście nie są głupi – wiedzą, kto ma jaką większość. Chodzi jednak o to, że „Yes, we can”, że potrafimy się zmobilizować i walczyć o to, o czym publicznie mówimy. Posłowie powinni pokazać obywatelom, że są w Sejmie dla nich, że będą walczyć i łatwo tego kawałka praworządności nie oddadzą. | Sylwia Gregorczyk-Abram

Mówimy, jak sama pani twierdzi, o bardzo poważnych sprawach, fundamentalnych zagrożeniach dla całego ustroju polityczno-prawnego. A tymczasem, kiedy w Sejmie pojawiła się możliwość usunięcia „ustawy kagańcowej” z porządku obrad, opozycja – na skutek niewyjaśnionych licznych nieobecności swoich posłów – to głosowanie przegrała.

To wielki wstyd. Jako przedstawicielka ruchu obywatelskiego, jakim są Wolne Sądy, sądzę, że taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. To wyraz braku szacunku dla obywatela i demokracji. Jestem tym bardzo zaniepokojona, bo z pewnością w ostatnim czasie nie działo się w Sejmie nic ważniejszego, a wszelkie próby tłumaczenia swoich nieobecności są kuriozalne. Wiemy, że w parlamencie odbywa się ze strony rządowej swego rodzaju gra, która ma na celu przechytrzenie przeciwnika – jak choćby wyznaczanie posiedzeń komisji sejmowych na środek nocy. Ale w konkretnym przypadku tego głosowania trudno mi znaleźć jakiekolwiek usprawiedliwienie. Tym bardziej, że dosłownie dzień wcześniej obywatele masowo wyszli na ulice w proteście przeciwko tej ustawie.

Niektórzy posłowie opozycji – na przykład Maciej Gdula z Lewicy – twierdzili, że waga tego głosowania była przeceniania, ponieważ strona rządowa, nawet jeśli jakąś potyczkę przegra, może natychmiast swój błąd naprawić i przegłosować, co tylko chce.

Jeśli ktoś ma takie podejście do sprawy, to warto rozważyć, czy nie lepiej zrezygnować z mandatu, żeby na to miejsce wszedł ktoś, kto rozumie wagę nawet takich „małych zwycięstw”. Przecież ludzie wychodzący na ulicę w proteście nie są głupi – wiedzą, kto ma jaką większość. Chodzi jednak o to, że Yes, we can, że potrafimy się zmobilizować i walczyć o to, o czym publicznie mówimy. Posłowie powinni pokazać obywatelom, że są w Sejmie dla nich, że będą walczyć i łatwo tego kawałka praworządności nie oddadzą. A twierdzenie, że i tak nie da się niczego przegłosować, jest nie na miejscu, bo w takim razie po co w ogóle do Sejmu przychodzić?