Wydawało się, że po wyborach parlamentarnych partie lewicy znalazły się na fali. Świeżość nowych posłów i posłanek, otwarte stawianie postulatów obyczajowych, dotychczas nieobecnych lub co najwyżej wypowiadanych półgębkiem, wreszcie krytyka polityki PiS-u z perspektywy ideałów solidarności i sprawiedliwości społecznej. To wszystko mocne atuty nowego ugrupowania, które mogą i powinny nadal procentować. Nowy klub ma jednak także poważne słabości. Kłopoty ze wskazaniem kandydata lub kandydatki na prezydenta doskonale je ilustrują. Prawdę mówiąc, Lewica w ogóle nie ma dziś świetnego kandydata na urząd głowy państwa, mimo że jeszcze niedawno wydawał się oczywisty i był nim…

Adrian Zandberg

Po słynnym „kontrexposé”, w którym lider Razem punktował słabości polityki socjalnej rządu PiS-u, krytykował fatalny stan usług publicznych i wyśmiewał uległość wobec amerykańskich korporacji – wydawało się, że to właśnie lider Razem będzie „naturalnym” kandydatem Lewicy na prezydenta. Relatywnie młody, nowy w Sejmie, dobry mówca, wiarygodny i spójny w swoich przekonaniach, a jednocześnie nieco inteligencko ugrzeczniony – jak cała partia Razem – przez serię porażek wyborczych, które jego ugrupowanie ponosiło w ostatnich latach. To wszystko cechy pozwalające – przy dobrej kampanii – co najmniej powtórzyć w wyborach prezydenckich wynik, jaki Lewica uzyskała w wyborach parlamentarnych, czyli 12,5 procent głosów.

Jak twierdziła część komentatorów, Zandberg do startu w wyborach prezydenckich się nie palił. To jednak nie jedyny problem. Po połączeniu SLD i Wiosny jego kandydatura jest jeszcze bardziej wątpliwa. Jak bowiem przekonać działaczy i zwolenników dwóch partii, które właśnie łączą się w jeden organizm, że mają poświęcić ogromne wysiłki i ogromne pieniądze na kampanię kogoś, kto łączyć się nie chce? | Łukasz Pawłowski

Mimo to, jak twierdziła część komentatorów, sam Zandberg do startu się nie palił. To jednak nie jedyny problem. Po połączeniu SLD i Wiosny jego kandydatura jest jeszcze bardziej wątpliwa. Jak bowiem przekonać działaczy i zwolenników dwóch partii, które właśnie łączą się w jeden organizm, że mają poświęcić ogromne wysiłki i ogromne pieniądze na kampanię kogoś, kto łączyć się nie chce? Trudno mi sobie w tej sytuacji wyobrazić entuzjastyczne zaangażowanie działaczy SLD, czy nawet Wiosny. I to nawet jeśli kandydatura Zandberga daje Lewicy jako całości szanse na dobry wynik. Może więc lepiej wybrać kogoś z nowo powstałej Nowej Lewicy, czyli przedstawiciela Wiosny lub SLD? Jeśli przyjmiemy tę perspektywę, kandydat wydaje się oczywisty i jest nim…

Robert Biedroń

Kłopot z Biedroniem nie polega – podobnie jak z Zandbergiem – jedynie na tym, że rzekomo kandydować nie chce. Załóżmy bowiem, że Biedronia udaje się przekonać i już jako współprzewodniczący Nowej Lewicy z pełnym zapałem rusza w teren. W tym miejscu weźmy także w nawias wszelkie wątpliwości dotyczące wiarygodności europosła po rozlicznych zwrotach akcji w kwestii jego politycznej przyszłości. Załóżmy życzliwie, że wyborcy o wszelkich niespełnionych obietnicach zapomnieli i z nadzieją dają się porwać entuzjazmowi Biedronia po raz kolejny.

Mimo wszystko musimy realistycznie przyjąć, że szanse na awans do drugiej tury europarlamentarzysta ma znikome – co do tego zgodzi się chyba większość obserwatorów sceny politycznej. Gra toczy się więc nie o wygraną, ale o uzyskanie jak najlepszego wyniku i pokazanie Lewicy jako okrzepłej, poważnej siły. I tu przyjmijmy optymistycznie, że Biedroń poradzi sobie z tym zadaniem znacznie powyżej oczekiwań i zamiast 12,5 procenta – czyli wyrównania wyniku Lewicy z wyborów parlamentarnych – uzyska 20-procentowe poparcie. Wynik świetny, a zwolennicy Biedronia staną się łakomym kąskiem dla każdego z dwójki kandydatów, którzy znajdą się w drugiej turze. Pozycja Lewicy i samego Biedronia rośnie. Tylko… co z tego? Chwilę po zakończonej kampanii nasz bohater wraca do Brukseli i – siłą rzeczy – jego gwiazda na krajowej scenie politycznej po raz kolejny przygasa. Po co więc wkładać ogromny wysiłek i środki w promowanie polityka, który, nawet jeśli odniesie sukces, to swojej rozbudzonej na nowo popularności nie skapitalizuje? Postawienie na Biedronia to z tego punktu widzenia pieniądze wyrzucone w błoto. Zostaje więc trzeci z tenorów, czyli…

Włodzimierz Czarzasty

Tu kłopot jest oczywisty. Mimo niewątpliwego sukcesu, jakim były dla Czarzastego wybory parlamentarne, mimo odświeżenia klubu, a nawet pozbycia się szyldu SLD, trudno byłoby przedstawić tę kandydaturę jako dowód odnowy lewicy. Część młodszych wyborców, która z radością przyjęła zjednoczenie ugrupowań lewicowych i ciepło patrzyła na trio Biedroń–Zandberg–Czarzasty, na Czarzastego solo już tak życzliwie nie spojrzy. I nie chodzi o to, że w związku z tym masowo ruszą oddać głos na Szymona Hołownię czy Małgorzatę Kidawę-Błońską. Istnieje jednak prawdopodobieństwo, że zwyczajnie, przynajmniej w pierwszej turze, zostaną w domach.

Opór z pewnością pojawi także w szeregach partii Razem. Po zjednoczeniu SLD i Wiosny kandydatura szefa Sojuszu mogłaby być odbierana jako dodatkowe wzmocnienie właśnie tego, najsilniejszego w całej trójcy ugrupowania.

Po zjednoczeniu SLD i Wiosny kandydatura szefa Sojuszu mogłaby być odbierana jako dodatkowe wzmocnienie właśnie tego najsilniejszego w całej trójcy ugrupowania. | Łukasz Pawłowski

Skoro więc kandydatura każdego z liderów budzi uzasadnione wątpliwości, może Lewica zdecyduje się sięgnąć do drugiego szeregu i miejsce kandydata zajmie…

…„jakaś” kandydatka

Niestety i taki wybór nie jest pozbawiony wad. Nowe polityczki Lewicy – mimo niekiedy dużej rozpoznawalności w środowiskach lewicowych i wysokiego poparcia w swoich okręgach – są w Polsce szerzej nieznane. A te, które są znane – mam tu na myśli przede wszystkim Joannę Senyszyn – raczej nie będą w stanie powalczyć o kilkunastoprocentowy wynik, czyli wykonać planu minimum. Do tego dochodzi jeszcze jedna kwestia: politycy SLD, którzy przed kilkoma laty postawili na kandydatkę z zewnątrz, z pewnością nie będą chcieli popełnić tego samego błędu.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Anna-Maria Żukowska, Gabriela Morawska-Stanecka, Magdalena Biejat czy Agnieszka Dziemianowicz-Bąk to polityczki ulepione z tej samej gliny, co nieszczęsna Magdalena Ogórek. Na pewno nie. Jeśli jednak któraś z nich miałaby starać się o głosy Polaków, to powinna mieć też za sobą głosy członków wszystkich lewicowych partii.

Kandydatura Biejat – posłanki Razem – może wywoływać ten sam opór co ewentualna nominacja dla Zandberga. Anna-Maria Żukowska to z kolei wiceszefowa mazowieckiego SLD, postać bliska Czarzastemu.

Gabriela Morawska-Stanecka, mimo ogromnego sukcesu, którym była wygrana w wyborach do Senatu, jest poza swoim regionem praktycznie nieznana. Ponadto, na co również zwracano uwagę, bardzo przypomina Małgorzatę Kidawę-Błońską. Mówiąc brutalnie: istnieje obawa, że ta kandydatura „zleje się” w oczach wyborców z kandydatką PO.

Zostaje więc…

Agnieszka Dziemianowicz-Bąk

To również kandydatura mająca wiele słabości. Przede wszystkim na lewicy Dziemianowicz-Bąk jest w partyjnym sensie polityczką „niczyją”. Po wielu latach w Razem ostatecznie odeszła z partii, a do wyborów parlamentarnych startowała z nominacji Wiosny. Jak jednak usłyszałem od jednego z najważniejszych polityków tej partii – i tu nie jest postrzegana jako „swoja”.

Taki stan rzeczy można uznać za zaletę – jako polityczka wolna od mocnych partyjnych skojarzeń może być kandydatką akceptowalną dla każdego z trzech ugrupowań. Co więcej, jako naprawdę nowa i młoda posłanka (w styczniu skończy 36 lat) zdecydowanie wyróżniałaby się na tle innych kandydatów. Tym bardziej, że już kilkukrotnie dała się poznać jako osoba sprawna retorycznie, względnie dobrze wychodząca ze słownych potyczek z politykami PiS-u.

Zasadniczy kłopot polega jednak na tym, że każdy dzień zwłoki w wyborze osłabia jej szanse. Podkreślmy raz jeszcze: jako osoba kompletnie nieznana – poza dość wąską grupą odbiorców na bieżąco śledzących wydarzenia polityczne – potrzebuje o wiele więcej czasu, by przebić się do świadomości wyborców w kraju.

Czy zatem politycy Lewicy zdecydują się na tak ryzykowny krok jak wybór mało znanej posłanki? I to za pięć dwunasta – tuż przed samymi wyborami?

Dziś niewiele na to wskazuje. A potężny kłopot, jaki ma Lewica z wyborem swojego reprezentanta w wyborach prezydenckich, pokazuje, jak kruche – póki co – są fundamenty tego ugrupowania. Lewica gwałtownie potrzebuje pomysłu na siebie przed kolejnymi wyborami, tym bardziej, że w dobie mediów dwudziestoczterogodzinnych urok nowości blednie z każdym kolejnym dniem. Póki co, jedno jest pewne: lewica nie ma dobrego kandydata na stanowisko głowy państwa.