25 listopada Rada Języka Polskiego (RJP) przy Prezydium Polskiej Akademii Nauk wydała głośne oświadczenie w sprawie żeńskich form nazw zawodów i tytułów. Spokojne w tonie i ostrożnie formułujące zalecenia, wskazywało jasno, że feminatywy nie są, jak chciałaby tego prawica, czymś, co stoi w sprzeczności z tradycją: „Sporu o nazwy żeńskie nie rozstrzygnie ani odwołanie się do tradycji (różnorodnej pod tym względem), ani do reguł systemu. Dążenie do symetrii systemu rodzajowego ma podstawy społeczne; językoznawcy mogą je wyłącznie komentować”. RJP, siłą rzeczy konserwatywna z racji swoich zadań ochrony języka polskiego, zdecydowała się pójść nawet dalej i zaleciła większą otwartość na eksperymenty z końcówkami: „Rada Języka Polskiego przy Prezydium PAN uznaje, że w polszczyźnie potrzebna jest większa, możliwie pełna symetria nazw osobowych męskich i żeńskich w zasobie słownictwa”, napisano.
Język kształtowany oddolnie?
Zwolennicy stosowania feminatywów mogli odetchnąć z ulgą. Dzięki stanowisku Rady dostali do ręki broń w postaci tezy podpartej naukowym autorytetem. Po pierwsze, wytrącona została i przejęta główna broń prawicy – argument z tradycji. Tradycji językowych nie tylko było bowiem wiele, ale na początku XX wieku w polszczyźnie, jak podkreślała RJP, „zwyciężyła tendencja do regularnego tworzenia feminatywów”. Słowa „posłanka”, „doktorka” czy przytoczone choćby przez Orzeszkową „gościa” nie są więc żadnym nowym wynalazkiem. Ich stosowanie jest raczej powrotem do chlubnego zwyczaju niż niszczącym język zabiegiem.
Po drugie, Rada Języka Polskiego pokazała, do jakiego stopnia polszczyzna jest elastyczna i chłonna. Coś, co dziś wydaje się kuriozum, może przecież jutro łatwo stać się obowiązującą normą. Ten dobrze pojęty relatywizm historyczny najlepiej poprzeć przykładami. Do moich ulubionych należą te zaczerpnięte z niewielkiej książeczki „Dziwolągi i barbaryzmy językowe” autorstwa niejakiego Józefa Blizińskiego. Dziełko, wydane w Krakowie w 1888 roku, aż kipi od złości na galicyjskich urzędników i dziennikarzy, którzy zamiast użyć czysto polskiego, tradycyjnego słownictwa, stosują nagminnie obce wyrazy. I tak, pisze Bliziński, „niuansować” to „barbaryzm, a raczej formalny bzik językowy”, który można przecież zastąpić słowem „cieniować”. Słowo „masakra” jest używane zupełnie niepotrzebnie. Mamy przecież swojskie: „mordowanie, rzeź, ubijatykę, zabijatykę”. „Ingerencja” to „wyraz będący jedną z tzw. ozdób stylu urzędowo-dziennikarskiego”, a po co wprowadzono do polszczyzny francuski wyraz „elita” – „Bóg raczy wiedzieć”. Istnieją przecież słowa: „kwiat czego”, albo bardziej żartobliwie „śmietanka”.
Dziś użycie tych wyrazów nie wzbudza żadnych kontrowersji i wiemy dobrze, że ich wprowadzenie nie było żadnym gwałtem na naturze. Co więcej, można śmiało powiedzieć, że był to gest wręcz konserwatywny, jeśli za taki zgodzimy się uznać wzbogacanie polskiego dziedzictwa językowego, poszerzanie zasobów polszczyzny.
Rada Języka Polskiego pokazała, do jakiego stopnia polszczyzna jest elastyczna i chłonna. Coś, co dziś wydaje się kuriozum, może przecież jutro łatwo stać się obowiązującą normą. | Piotr Kieżun
Z tego punktu widzenia słabną zresztą (choć nie znikają) wszystkie językoznawcze zastrzeżenia odnośnie nieprawidłowych form feminatywów, proponowanych dziś przez lewicowe działaczki. Właśnie dlatego, że język jest tworem żywym, organicznym można sobie wyobrazić, że nawet tak obcy polszczyźnie anglosaski przyrostek „-ing” może stać się w przyszłości naturalnym dla Polaków formantem słowotwórczym. Jeśli Polacy uprą się, żeby używać słów z polskim rdzeniem, tworzonych na wzór angielskich wyrazów „shopping” czy „jogging” (jak w żartobliwym słowie „plażing”), to nie będzie na to mocnych. Nawet profesor Bralczyk z całym swoim konserwatyzmem językowym będzie bezradny. Podobnie jest ze słowami „posłanka” (Bralczyk: powinno być „poślica”), „gościni” (powinno być „gościa”) czy „ministra” (powinno być „ministerka”), utworzonymi ponoć nie do końca zgodnie z prawidłami polszczyzny. Mogą one zasilić język polski bez szkody dla niego.
Język narzucony z góry?
Dobrze, powiedzą niektórzy, załóżmy, że rzeczywiście Polacy zaczną konsekwentnie stosować słownictwo z żeńskimi końcówkami. Wtedy nie ma na to rady. Czemuż jednak nakłaniać ich dzisiaj do mówienia, dajmy na to, „gościni”, skoro naturalną formą dla większości Polaków jest męski rzeczownik „gość”? Czy nie jest to językowy konstruktywizm? Sztuczne, z góry narzucone, a przez to przemocowe kształtowanie języka?
Paradoksalnie na taki zarzut również można odpowiedzieć argumentem z tradycji. Wizja czysto organicznego, niezależnego od konkretnych ludzkich decyzji kształtowania się języków narodowych jest pobożnym życzeniem prawicy. Oczywiście języki te nie są tworem w pełni sztucznym jak esperanto, ale nie brakuje przykładów, że to, jak mówią lub piszą dzisiaj ludzie w różnych częściach Europy, w dużej części zależało od konkretnych wysiłków elit intelektualnych danego kraju.
To nie z naturalnej miłości do słowiańszczyzny Czesi używają słów „divadlo” (teatr), „zeměpis” (geografia), „dějepis” (historia) czy „počítač” (komputer), których odpowiedniki w większości państw europejskich pochodzą z języków greckiego czy łacińskiego, lecz w wyniku upartych działań purystów językowych, pragnących oczyścić czeski z obcych, głównie niemieckich, naleciałości, które w tamtym momencie były niekiedy bardziej naturalne dla Czechów niż nowe słowiańskie „konstrukty”. To nie dlatego współcześni Litwini używają z czeska wyglądających znaków diakrytycznych w literach takich, jak „č”, „š” czy „ž”, że jest to dla tego języka najbardziej naturalna forma zapisu, lecz dlatego, żeby odróżniały się one od zapisu używanego przez Polaków – sąsiadów i jednocześnie zaborców w mniemaniu dużej części ojców litewskiej państwowości (do końca XIX wieku spółgłoski czytane jak polskie „cz”, „sz”, „ż” zapisywano jak po polsku).
Podobne przykłady świetnie pokazują, że nowoczesne języki są ze swej natury tworami dialektycznymi: z jednej strony rządzi nimi uzus językowy, który tworzy się w długim okresie i w sposób ewolucyjny, z drugiej – częstym impulsem dla wytworzenia się tego uzusu jest konkretne działanie określonej grupy osób, posiadających takie, a nie inne przekonania. Innymi słowy, język nigdy nie jest neutralny i zawsze odzwierciedla pewną wizję świata.
W tym sensie prawicowcy mają rację, zarzucając liberalnej lewicy, że walka o żeńskie końcówki jest tak naprawdę, jak to określiła Małgorzata Gosiewska w cytowanym już radiowym wystąpieniu, „kolejnym krokiem dla rozpychania się ze swoim światopoglądem”. Z tym że liberalno-lewicowa strona nie próbuje tego ukrywać. Jak zaznaczała publicystka OKO.press Agata Szczęśniak w telewizyjnej polemice z profesorem Bralczykiem, w sporze o feminatywy „nie chodzi tylko o język”. „Tu chodzi o władzę, pieniądze, prestiż”, do których równy dostęp powinni mieć zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Prawica więc się nie myli. Popełnia tylko podstawowy błąd, sądząc, że sama jest nieskalana grzechem konstruktywizmu. Za nią też stoi pewien światopogląd, który jest konstruktem – z tą różnicą, że o innym wektorze ideowym.
Prawicowcy mają rację, zarzucając liberalnej lewicy, że walka o żeńskie końcówki jest tak naprawdę, jak to określiła Małgorzata Gosiewska, „kolejnym krokiem dla rozpychania się ze swoim światopoglądem”. Z tym że liberalno-lewicowa strona nie próbuje tego ukrywać. | Piotr Kieżun
Różnorodność zamiast moralnego szantażu
W tej bitwie na idee moje sympatie stoją po stronie zwolenników wprowadzania żeńskich końcówek, zwłaszcza w odniesieniu do nazw zawodów i oficjalnych tytułów. Szukanie odpowiedników takich słów, jak „poseł”, „minister”, „marszałek”, „prezydent” jest nie tylko uprawnione, ale jest również zjawiskiem pozytywnym. W ten sposób poszerzamy zarówno zasoby polszczyzny, jak i społeczną wyobraźnię.
Jest jednak jedno „ale”. Otóż feministki i feminiści nie powinni wpaść w pułapkę pakietowego myślenia, które jest charakterystyczne dla radykalnych, zero-jedynkowych światopoglądów. Nie każdy, kto nie używa słów „prezydentka” czy „posłanka”, jest zwolennikiem patriarchatu i teokracji. Już parę razy zdarzyło mi się, że zostałem poprawiony, gdy nie użyłem przemiennie rzeczowników żeńskiego i męskiego (np. Polacy i Polki), i skarcony za to, że wzmacniam patriarchalny system, choć słowo „Polacy” w pewnych kontekstach powszechnie oznacza zbiór mężczyzn i kobiet polskiej narodowości. I nikogo nie interesowały moje intencje. Subiektywnie mogłem sobie myśleć, co chciałem. Obiektywnie – byłem po stronie prawicowych twardogłowych.
Wprowadzanie feminatywów za pomocą moralnego szantażu nie wydaje się dobrą drogą. Prawicy i tak się w ten sposób nie przekona, można za to łatwo zniechęcić nieco mniej rewolucyjnie nastawionych zwolenników wprowadzania żeńskich końcówek do języka.
Jest w takiej strategii jeszcze inny mankament. Znacznie poważniejszy niż tylko liczba szabel, które można stracić. Polega on na zmniejszeniu przestrzeni dla pluralizmu i różnorodności, zawężaniu pola politycznego sporu do starcia dwóch radykalnie nastawionych obozów, pomiędzy którymi rozpościera się tylko ziemia jałowa. Na tym polityka się jednak nie kończy. I na szczęście nie wszyscy tak widzą świat. Ja chciałbym żyć w kraju, w którym w oficjalnych dokumentach znajdą się tytuły takie jak „posłanka” i „prezydentka”, chciałbym też jednak, bym mógł bez zarzutu o brak poszanowania dla kobiet użyć w publicznej rozmowie znanych mi od dawna wyrażeń „pani poseł”, „pani prezydent”. To naprawdę nie jest niemożliwe.