„Gazeta Wyborcza” opisała ostatnio kolejną alarmującą historię, która ujawnia naciski obozu rządzącego na wymiar sprawiedliwości. Sędzia Andrzej Żuk z Jeleniej Góry wysłał do Sądu Najwyższego pytanie w sprawie interpretacji polskiego prawa w związku z wątpliwościami co do statusu obecnej Krajowej Rady Sądownictwa, które wynikają ze wspomnianego wyroku TSUE, a także ze związanego z nim wyroku polskiego Sądu Najwyższego.

Niewiele później zastępca rzecznika dyscyplinarnego sędziów sądów powszechnych Przemysław Radzik postanowił o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego wobec sędziego Żuka. „Gazeta Wyborcza” przypomina, że to już trzeci taki przypadek w ostatnim czasie, a podobne postępowania dyscyplinarne zostały wszczęte wobec sędziów w Katowicach i Krakowie.

Co to oznacza? Wygląda na to, że Radzik w praktyce wymaga od sędziego, żeby zignorował niewygodne wyroki TSUE oraz SN – działania rzecznika dyscyplinarnego mają zatem wymusić na sędziach, aby orzekali tak, jak chce partia rządząca.

O tym, że rząd zamierza zignorować wyrok TSUE powiedział wprost premier Mateusz Morawiecki w rozmowie z „Die Welt” (polska wersja – tutaj). Jak stwierdził Morawiecki, „tamtejsi sędziowie zajmują się tym tematem tylko powierzchownie”. Odnosząc się do wyroku SN w sprawie Izby Dyscyplinarnej oraz KRS, Morawiecki powiedział: „Nie możemy w ten sposób zaakceptować tego wyroku, ponieważ reforma nominacji sędziów jest kluczowa dla obiecanych usprawnień”. Morawiecki nie mówi prawdy, ponieważ zmiany w KRS nie wiązały się z żadnymi usprawnieniami dla sądownictwa – zwiększały tylko władzę partii rządzącej.

Wypowiedź premiera jest nie tylko skandaliczna, ale i nieodpowiedzialna. Jak stwierdził ostatnio podczas debaty na Uniwersytecie Warszawskim prezes TSUE Koen Lenaerts, „nie można być członkiem Unii Europejskiej, jeżeli nie ma się niezależnych, bezstronnych sądów, które działają w zgodzie z zasadami uczciwego procesu i uznają prawo UE”.

Jak na ironię, słowa Morawieckiego oraz postępowanie rzecznika dyscyplinarnego wzmacniają tylko argument, zgodnie z którym instytucje ustanowione przez PiS nie dają gwarancji niezależności władzy sądowniczej. Także nowa KRS nie występuje przecież w obronie niezależności sądownictwa – trudno zresztą stwierdzić, jaki jest obecnie jej ustrojowy sens. Gdyby skończyć z tym teatrzykiem, odpowiednie decyzje mogłoby wydać Ministerstwo Sprawiedliwości.

W tym kontekście warto docenić postawę sędziów, którzy wzięli udział w sobotnim „Marszu Tysiąca Tóg” w Warszawie, będącym wyrazem sprzeciwu wobec ustawy kagańcowej, nad którą trwają obecnie prace w parlamencie. Po pierwsze, wystąpili w interesie polskiego państwa. Po drugie, wykazali odwagę, ponieważ narażają się na realne konsekwencje dyscyplinarne. Stowarzyszenie Sędziów Polskich „IUSTITIA” podało, że w akcie solidarności udział w marszu wzięli przedstawiciele sędziów z 22 krajów UE. Ten wyraz solidarności europejskich sędziów to znaczący sukces Polski.

Oczywiście, marsz spotkał się z krytycznymi głosami ze strony obozu władzy. Partia rządząca nie może dziś jednak powiedzieć, że sędziowie krytykujący zmiany w sądownictwie bronią własnych przywilejów, ponieważ właśnie ukręciła na nich bat – to nie protestujący sędziowie, lecz posłuszni wykonawcy poleceń partii rządzącej, dostaną za obecnej władzy awanse i nagrody.

W sprawie sytuacji w wymiarze sprawiedliwości nie brakuje i innych zdumiewających głosów. Jeszcze przed marszem zadziwiający pogląd w tej sprawie wyraził Jan Rokita. Były polityk stwierdził, że państwo polskie „stanęło wobec faktycznego aktu konfederacji sędziowskiej”. Pomijając naciągane analogie historyczne, trudno zrozumieć, dlaczego Rokita pisze w taki sposób, jakby władza sądownicza nie była częścią państwa.

W praktyce sytuacja jest dramatyczna i skomplikowana. Jest dramatyczna, ponieważ Lenaerts ma rację – trudno być członkiem UE, kiedy odmawia się przestrzegania prawa UE. Do tego PiS trwa w głupim uporze i nie chce cofnąć się ani o krok. To przybliża ustrój naszego państwa do autorytaryzmu. Niezależnie od tego, co myślą zwolennicy PiS-u oraz Jan Rokita, trudno inaczej nazwać ustrój, w którym partia rządząca bezprawnie i systemowo zmusza sędziów do wydawania wyroków określonej treści.

Sprawa jest zaś skomplikowana z kilku powodów. Po pierwsze, nie widać obecnie realistycznej drogi wyjścia z kryzysu – innej niż wyborcze zwycięstwo opozycji. Zachowanie PiS-u w sprawie sądów jest coraz bardziej kuriozalne – nie było dotąd realnych reform wymiaru sprawiedliwości, a tylko wzmacnianie władzy partii nad sądami. A mimo to żaden z posłów rządzącej koalicji nie powiedział „stop”. Jarosław Gowin chciał pójść na okrągły stół w sprawie wymiaru sprawiedliwości, który zorganizowano w Sejmie, ale najwyraźniej został spacyfikowany przez Jarosława Kaczyńskiego, ponieważ w ostatniej chwili odwołał swoją wizytę.

Po drugie, nie warto nadmiernie romantyzować postawy środowiska prawniczego. W komentarzach na temat marszu podkreślano, że prawnicy wystąpili w togach, co miało szczególne znaczenie. Można było przeczytać o tym, że toga to dla prawnika świętość, symbolizująca najwyższe wartości. Nie wiem, czy tego rodzaju postawienie sprawy sprzyja protestowi. W mediach nie brakuje przecież historii, które pokazują, że środowiska prawnicze wciąż muszą mierzyć się z patologiami, a często także z arogancją swoich przedstawicieli. Dzisiaj potrzebujemy solidarności z przedstawicielami trzeciej władzy, ponieważ jest to w interesie Polski. Jeśli jednak protest ma zyskać szersze poparcie, trzeba wiarygodnie przypominać o tym, że obrona praworządności nie oznacza tolerancji dla jakichkolwiek nieprawidłowości w wymiarze sprawiedliwości.

Wreszcie, trudno wyobrazić sobie, że Polska zostanie tak po prostu wyrzucona z UE – że nastąpi „wypierpol”, jak sugerował Donald Tusk. Warto pamiętać o tym, że partia Viktora Orbána wciąż nie została nawet wyrzucona z Europejskiej Partii Ludowej, którą kieruje obecnie właśnie Tusk. To prawda, że prawo nie lubi bałaganu, ale porządki prawny i polityczny to dwa różne porządki.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Prawo i Sprawiedliwość.