[Informacja dla czytelników: tekst zawiera spoilery]

Na „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” (swoją drogą, zarówno interpunkcja polskiej wersji tytułu, jak i tłumaczenie „rise” jako „odrodzenie” nieco kłują w oczy) można patrzeć z przynajmniej dwu perspektyw: historycznie jako na ostatnią część jednego z najważniejszych cykli współczesnej popkultury oraz jako na film sam w sobie.

Wielki cykl

W szerszej perspektywie, „Skywalker. Odrodzenie” to film symbolicznie zamykający pewną epokę. Po czterdziestu dwóch latach od debiutu „Gwiezdnych wojen: Nowej nadziei” zakończył się cykl dziewięciu pierwotnie zamierzonych przez George’a Lucasa filmów. I pomyśleć, że były całe lata, kiedy nie mieliśmy nawet nadziei na drugą, a potem na trzecią trylogię! Niektóre z „odcinków” „Gwiezdnych wojen” były bardziej udane niż inne. Indywidualne filmy rezonowały również odmiennie dla różnych grup demograficznych. Niezależnie jednak od akceptacji – lub jej braku – wcześniejszych części cyklu, dla osób, którym seria towarzyszyła od dzieciństwa „Skywalker. Odrodzenie” może być okazją do zadumy nad rolą, jaką odgrywają megaopowieści w dojrzewaniu, ale też w życiu w ogóle.

Dla krytyków filmowych i akademickich filmoznawców, cykl, który dopiero po jakimś czasie zaczęto nazywać „sagą Skywalkera”, to z kolei wyjątkowe w swojej rozpiętości w czasie studium przypadku. Pozwala ono na analizę przemian kina hollywoodzkiego jako instytucji pod niemal każdym względem: od coraz bardziej realistycznych technologii kinowych, poprzez ewolucję estetycznych i narracyjnych dominant, aż do strukturalnych zmian w systemie studiów filmowych i logiki rządzącej mediami u progu trzeciej dekady XXI wieku.

Samo uniwersum „Gwiezdnych wojen” oczywiście się nie kończy, tak samo jako jego filmowe inkarnacje – już teraz w planach jest kolejna trylogia, chociaż jej przyszłość nieco się zamgliła po tym, jak w październiku 2019 z projektu zrezygnowali mający wciąż wysokie notowania na produkcyjnej liście przebojów David Benioff i D.B. Weiss. Szereg aktorów z „Rogue One” i „Solo” ma w swoich kontraktach klauzule dostępności dla jeszcze jednego filmu franczyzy. Wiemy też o równoległych i bliższych w czasie planach serialowych. Niezależnie jednak od liczby medialnych inkarnacji, trzy trylogie zawsze będą zajmowały centralne miejsce w lucasowskim uniwersum.

Tego rodzaju konstrukcja znakomicie sprawdza się w filmach dla dzieci i młodszej młodzieży, natomiast jest po prostu infantylna w produkcjach o nieco większych ambicjach. Nie da się ukryć, że stwarza jednocześnie warunki do ciągłego popisywania się efektami specjalnymi. | Paweł Frelik

To perspektywa historyczna. Ale można też patrzeć na „Skywalkera” w oderwaniu od wielkiego cyklu, skupiając się na nim jako filmie samym w sobie oraz jako ostatniej części trzeciej trylogii. I z tej perspektywy jest to film koszmarny. Fatalny. Infantylny. I w dodatku źle rokujący.

Wielka porażka

Nie chcę specjalnie rozwodzić się nad felerami produkcyjnymi. Filmy hollywoodzkie rzadko pozbawione są wpadek, ale tutaj ich liczba i charakter zmuszają do refleksji nad całym procesem produkcji. Dialogi są drewniane i często brzmią, jakby bohaterowie rozmawiali nie ze sobą, a przemawiali do oglądającej ich publiczności. Zabrakło znanych z poprzednich części trudnych rozmów i niedopowiedzianych napięć – nawet czysto romantycznych. Większość scen z Carrie Fisher pozbawiona jest sensu narracyjnego. Wiemy, że ekipa pracowała przede wszystkim z niewykorzystanymi we wcześniejszych filmach wykrawkami z jej udziałem, ale być może warto było je jednak sensowniej rozpisać? Z narracyjnego punktu widzenia znajdziemy tu przynajmniej kilka istotnych rozmiarów dziur – na czele z efektem, jaki wywołuje informacja, że Palpatine jednak żyje: o ile powinna ona być bombą, zostaje przyjęta przez Rebeliantów z lekkim tylko zdziwieniem.

Logika głównej linii fabularnej jest niemal groteskowa – znakomita część filmu to bezustanne pościgi, starcia i konfrontacje według formuły „musimy znaleźć przedmiot, który zaprowadzi nas do statku człowieka, w którym jest wskazówka do mapy, która zaprowadzi nas na tajemniczą planetę”. Tego rodzaju konstrukcja znakomicie sprawdza się w filmach dla dzieci i młodszej młodzieży, natomiast jest po prostu infantylna w produkcjach o nieco większych ambicjach. Nie da się ukryć, że stwarza jednocześnie warunki do ciągłego popisywania się efektami specjalnymi. Jak na ironię jednak, kończąca film scena ostatecznej konfrontacji z Palpatine’em – w pewnym sensie fragment koronujący jedną z tajemnic trzeciej trylogii – jest wyjątkowo ciemna, zaś użyte w niej efekty wyraźnie odstają wizualnie od pozostałych sekwencji efektów specjalnych. Wizja podziemnej areny pełnej Sithów wygląda, jakby została wygenerowana przez studenta III roku grafiki komputerowej na domowym komputerze – zestawienie jej chociażby z areną w „Ataku klonów” sprzed niemal dwu dekad uwypukla amatorskość efektów ze „Skywalkera”.

To tylko wybrane „usterki”, ale są one niczym w porównaniu do światopoglądowej i narracyjnej miałkości „Skywalker. Odrodzenie”, która stoi w boleśnie widocznej kontrze do recenzowanego przeze mnie przed dwoma laty „Ostatniego Jedi”. Sugerowałem wtedy, że Rian Johnson „dał «Gwiezdnym wojnom» szansę na bycie czymś dużo więcej niż spektakularną, ale z każdą częścią bardziej wsobną ucieczką od problemów naszego świata”. Film Abramsa jednakże znowu od nich ucieka, nawiązując do radosnego optymizmu pierwszych części cyklu. Dlaczego tak się stało? Oczywiście decyzje dotyczące produkcji to w Hollywood proces wyjątkowo skomplikowany, w ramach którego często dochodzi do próby sił między osobami oraz instytucjami zaangażowanymi w projekt, więc trudno jednoznacznie wyrokować, kiedy i dlaczego film skręcił na mieliznę. Moim zdaniem, „Skywalker. Odrodzenie” to przede wszystkim bardzo świadoma próba wymazania z kolektywnej pamięci fanów wszystkiego, co zdarzyło się w dwu poprzednich filmach, a przede wszystkim w „Ostatnim Jedi”. Film Abramsa porzuca cały szereg sygnalizowanych wcześniej, a potencjalnie ciekawych wątków i motywów. W świecie fanów tego rodzaju zabiegi znane są jako retconning – wstawianie, modyfikowanie, ale też ignorowanie wydarzeń, postaci i historii, w taki sposób, aby wcześniejsze filmy czy seriale pasowały do rozwiązań proponowanych w najnowszej odsłonie. Retconning często służy otworzeniu domkniętych wcześniej wątków czy usprawiedliwieniu pewnych decyzji scenariuszowych, ale w ostatniej części cyklu jego motywacje wydają się dużo bardziej mroczne.

Jeśli w sferze symbolicznej dwa poprzednie filmy sugerowały, że siły światła i dobra mogą organizować się wokół pochodzącej znikąd „dziewczyny z nizin”, to końcówka trylogii przypomina nam o znaczeniu arystokratycznej – w rozumieniu uniwersum opowieści, rzecz jasna – krwi. | Paweł Frelik

Kosmiczna nostalgia

Jeszcze w kwietniu 2019 roku J.J. Abrams publicznie twierdził, że wybór Kelly Marie Tran do roli Rose Tico to „najwspanialsza rzecz”, jaką wniósł do franczyzy Rian Johnson. W rzeczy samej, jej ambitne wyzwanie z końcówki poprzedniej części trylogii, że Ruch Oporu może zwyciężyć, „ratując to, co kocha, a nie tylko niszcząc to, czego nienawidzi”, nie tylko skłaniało do poważniejszej refleksji nad modus operandi w nawet pozornie klarownych ideologicznie sporach, ale mogło też stać się pretekstem do prawdziwie frapujących zabiegów narracyjnych. Udział Tran w „Ostatnim Jedi”, ale też szeregu innych nie-białych aktorów i aktorek oraz kobiet w ogóle zarówno w tym filmie, jak i „Rogue One”, wydawał się też jasnym sygnałem, że „Gwiezdne wojny” dostrzegają, że ich publiczność to nie tylko młodzi biali mężczyźni z USA i Europy. Ten egalitaryzm rozpłynął się w powietrzu. Rose Tico ze „Skywalkera” została praktycznie całkowicie usunięta – według Violet Kim z magazynu „Slate” na ekranie pojawia się przez 76 sekund, nie wygłaszając ani jednej ważnej kwestii. Trudno w tym momencie nie przypomnieć sobie nagonki toksycznego segmentu fandomu na aktorkę, która zmusiła ją do zamknięcia swojego konta na Instagramie.

Innym niezrozumiałym zabiegiem, który podważa wymowę poprzednich filmów, jest oczywiście uczynienie z Rey wnuczki złowieszczego imperatora – jest to zwrot akcji godny najgorszych oper mydlanych, ale też politycznie konserwatywny. Jeśli w sferze symbolicznej dwa poprzednie filmy sugerowały, że siły światła i dobra mogą organizować się wokół pochodzącej znikąd „dziewczyny z nizin”, to końcówka trylogii przypomina nam o znaczeniu arystokratycznej – w rozumieniu uniwersum opowieści, rzecz jasna – krwi.

Disney i Lucasfilm posłuchali fanów niezadowolonych z otwartej polityczności i multietnicznej obsady „Ostatniego Jedi” i zrobili im bożenarodzeniowy prezent pod choinkę w postaci bezpiecznego i infantylnego filmu. | Paweł Frelik

Ta i inne retconowe ruchy skłaniają niestety do ponurej diagnozy. Disney i Lucasfilm posłuchali fanów niezadowolonych z otwartej polityczności i multietnicznej obsady „Ostatniego Jedi” i zrobili im bożenarodzeniowy prezent pod choinkę w postaci bezpiecznego i infantylnego filmu. Scenariusz „Skywalker. Odrodzenie” w wielu miejscach przypomina zlepek komentarzy z oldschoolowego Reddita, na którym wylały się fanowskie żale na „polityczną poprawność” i „lewaków”.

Oczywiście, uważni obserwatorzy hollywoodzkiej ekologii, a szczególnie polityki Disneya, nie powinni być zdziwieni zabiegami nastawionymi na wzbudzenie nostalgii widza. Podróż Rey na Tatooine, gdzie symbolicznie przyjmuje ona nazwisko rodziny przez pokolenia zwalczanej przez jej dziadka, da się jeszcze obronić pragnieniem domknięcia symbolicznej klamry łączącej film z „Nową nadzieją”, ale wklejenie do niego Ewoków to zabieg na poziomie przekupywania rozwydrzonego dziecka cukierkiem. Utrzymywanie fanów w stanie wiecznego dzieciństwa, w którym słodka nostalgia zastępuje gorzką wiedzę o złożoności świata, gdzie pod żadnym względem nie możemy sobie już pozwolić na rozmarzone oczka, jest problemem.

Ale problem ten staje się dużo większy, kiedy tego rodzaju zabiegów dopuszcza się producent o takiej pozycji jak Disney. Po tym, jak „Avengers: Endgame” zarobił w 2019 roku więcej w pierwszy weekend niż inne mniejsze franczyzy w całej swojej historii, nie sposób nie zadać pytania o symboliczny rząd dusz, jaki posiada firma, oraz o to, co z taką symboliczną władzą robi. „Skywalker. Odrodzenie” to nie tylko wstydliwy koniec wspaniałej – chociaż nie pozbawionej problemów – sagi. To sygnał, że w poszukiwaniu finansowego zysku i poklasku relatywnie małej, ale agresywnie wyszczekanej i poglądowo konserwatywnej części fandomu Disney jest w stanie wymazywać wymowę swoich własnych wcześniejszych produkcji, które nie spotkały się z radosną aprobatą wspomnianego segmentu widowni. Przyszłość zawsze pozostaje mroczna i nieprzenikniona, aż do momentu, kiedy staje się teraźniejszością, ale kiedy zaczynamy przepisywać na nowo historię – robi się dużo ciemniej.