3 lutego w stanie Iowa pierwsze prawybory w długim procesie nominacji kandydata Partii Demokratycznej na prezydenta. A za nami pierwsza w tym roku (a w sumie już siódma) debata kandydatów. Z oczywistych powodów było trochę więcej o polityce zagranicznej, ale poza tym każdy z uczestników mówił z grubsza to samo, co wcześniej. Na tym etapie najciekawsze są interakcje między politykami, zwłaszcza między Elizabeth Warren a Berniem Sandersem. Dwójka liderów lewego skrzydła partii utrzymywała dotychczas nieformalny pakt o nieagresji, ale im bliżej prawyborów, tym sytuacja robi się bardziej napięta, a pakt przestaje obowiązywać.

Bezpośrednim powodem spięcia stała się kurtuazyjna rozmowa, którą Bernie i Warren przeprowadzili ponad rok temu, w grudniu 2018 roku, jeszcze przed zgłoszeniem swoich kandydatur. Zdaniem Warren Sanders miał wówczas powiedzieć, że kobieta nie ma szans na wygraną – on sam zaprzecza. W trakcie debaty każde powtórzyło swoją wersję, wymienili się drobnymi złośliwościami, ale do prawdziwego starcia doszło już po debacie, przed kamerami: Warren nie przyjęła wyciągniętej ręki Berniego i powiedziała, że publicznie zarzucił jej kłamstwo , on odparł, że to ona nazwała go kłamcą, po czym rozeszli się, ewidentnie pogniewani.

Choć w sondażach niezmiennie prowadzi Joe Biden, tak Warren, jak i Sanders mają realną szansę na nominację. Oboje reprezentują to samo, progresywne skrzydło partii, różnice między ich programami są w gruncie rzeczy kosmetyczne, a nadrzędnym celem obydwojga jest to, żeby kandydatem demokratów w 2020 nie został Joe Biden. Wszyscy obawiający się Warren i Sandersa tylko czekają na to, żeby rzucili się sobie do gardeł – wtedy Biden (albo były burmistrz Nowego Jorku Mike Bloomberg czy Pete Buttigieg) mógłby wjechać na białym koniu jako ostoja spokoju, która pogodzi wszystkich. Lewica partyjna wciąż ma szansę na nominację, ale musi trzymać się razem.

Nie jest istotne, „kto zaczął” ten spór – zwolennicy Sandersa powiedzą, że to Warren zachowała się nieelegancko, upubliczniając prywatną rozmowę sprzed ponad roku, zwolennicy Warren powiedzą, że to sztab Sandersa pierwszy złamał pakt o nieagresji, rozpowiadając w Iowa, że Warren jest zbyt elitarna, by móc wygrać wybory, więc nie ma co na nią głosować. Nie jest też istotne, kto co powiedział w 2018 roku. Tamta rozmowa odbyła się w cztery oczy, więc nigdy nie dowiemy się, co dokładnie zostało powiedziane, ale paradoksalnie oboje mogą mieć rację – po prostu inaczej zinterpretowali swoje słowa, inaczej zapamiętali tamto spotkanie itd.. Tak działa ludzki mózg – i tyle.

Niestety, jak doskonale wiemy, lewica na całym świecie najbardziej lubi kłócić się sama ze sobą. Po debacie część najbardziej zajadłych fanów Sandersa zaczęła na Twitterze akcję #neverwarren, zapowiadając, że „nigdy w życiu” nie zagłosuje na tę „żmiję”, która ośmieliła się wystąpić przeciwko Berniemu; kwestionując jej postępowość itd. Niebezpiecznie przypomina to sytuację sprzed czterech lat, kiedy część zwolenników Sandersa, niezadowolonych z wygranej Hillary Clinton i obrażonych na partyjny establishment, który – istotnie – kopał dołki pod Sandersem, w listopadzie 2016 roku została w domu albo, co gorsza, zagłosowała na Trumpa. O ile jednak Hillary faktycznie plasowała się na przeciwległym skrzydle partii, co Bernie, Warren jest obok niego najbardziej postępową kandydatką w tym wyścigu. Znacznie więcej ich łączy, niż dzieli, każde z nich byłoby najbardziej lewicowym nominatem – i prezydentem – w dziejach. Podsycanie podziałów między nimi, zwłaszcza tak sztucznych, jest w interesie pozostałych kandydatów, a przede wszystkim w interesie Donalda Trumpa.

Tegoroczne wybory, tak jak te cztery lata temu, mogą się rozbić o kilkadziesiąt czy nawet kilkanaście tysięcy głosów w tym czy innym stanie, więc wszelkie akcje typu #neverktośtam, są de facto akcjami #trump2020. Dlatego właśnie mądrzejsi ludzie – tak sandersowcy, jak i warrenowcy – natychmiast potępili tę idiotyczną akcję, wzywając do zasypywania podziałów i wskazując, gdzie znajdują się prawdziwi przeciwnicy. Sami zainteresowani, Sanders i Warren, też próbują teraz bagatelizować konflikt, zgodnie też powtarzają, że bezwarunkowo poprą zwycięzcę prawyborów – kto by to nie był.

Pytanie tylko, czy posłuchają się tego ich zwolennicy, zwłaszcza że (o czym wszyscy wiedzą, ale czego nikt na razie głośno nie mówi) ostateczny program wyborczy demokratów i tak będzie musiał być kompromisem między obiema frakcjami. W przypadku wygranej Warren lub Sandersa wcale nie będzie aż tak lewicowy, jak życzyliby sobie tego progresiści; jeśli wygra Biden, pójdzie do wyborów z programem dużo bardziej na lewo niż Barack Obama przed dwunastu i ośmiu laty. Bez jedności partii nie uda się jednak pokonać Trumpa – jest to truizm, ale, jak widać, nigdy dość powtarzania rzeczy oczywistych.