Zaczęło się od zagrania ręką

Załóżmy, że po strzeleniu kilku goli rękoma, drużyna odmawia zejścia z boiska. Zamiast tego… zaczyna pytać, kto stoi za tym, że w piłce nożnej nie wolno używać rąk. Przecież są od tego wyjątki – chociażby przy wyrzucie z autu, nie mówiąc już o prawach bramkarza. Czy inni zawodnicy mają być traktowani gorzej niż bramkarze? Czy to nie jest dyskryminacja? Możemy tłumaczyć oczywistości, że owszem, bramkarz może łapać piłkę w ręce, ale tylko w wyznaczonym polu i pod pewnymi warunkami. Takie są zasady futbolu, które obowiązują wszystkich.

W odpowiedzi moglibyśmy usłyszeć, że to absurd, bo przecież w Stanach Zjednoczonych również gra się w „football”, czyli „piłkę nożną”, a mimo to przez większość meczu zawodnicy trzymają piłkę w rękach. I znów, moglibyśmy wyjaśniać, że choć nazwa jest ta sama, to w Europie i Stanach Zjednoczonych oznacza zupełnie inną grę, o całkowicie odmiennych regułach. Czy to oznacza, że amerykańska wersja jest gorsza, mniej „futbolowa”? – zapytaliby nasi przeciwnicy. – Ależ skąd – odpowiedzielibyśmy – nie jest gorsza, ale po prostu inna. Pozwolenie na łapanie piłki rękoma ma w niej sens w kontekście wszystkich innych reguł, które w niej obowiązują, które są powszechnie znane, które są akceptowane przez obie [!] drużyny w trakcie meczu.

Dyskusje moglibyśmy toczyć dalej, ale w międzyczasie drużyna łamiąca przepisy na miejsce dwóch sędziów liniowych wprowadziłaby dwóch swoich zawodników. Nowi sędziowie zakwestionowaliby decyzję głównego arbitra i uznaliby, że gole strzelone rękoma liczą się, bo przecież w przeszłości uznawano już takie bramki – jak choćby w słynnym ćwierćfinale mistrzostw świata w roku 1986, kiedy Diego Maradona strzelił gola ręką przeciwko Anglii. – To był błąd sędziego! – powiedzielibyśmy nieświadomi, że oto wpadamy w zastawioną na nas pułapkę. – A może wynik przekupstwa? – padłoby pytanie. Tego nie wiemy, ale nie możemy zaprzeczyć, że sędziowie bywają przekupni, że korupcja – nie tylko sędziów, ale i działaczy – to poważny problem piłki nożnej. – A zatem – powiedzieliby sprawcy całego zamieszania – skąd wiadomo, że i ten arbiter, który właśnie wyrzucił z boiska całą drużynę, nie jest przekupiony?

Tak właśnie – od jawnego oszustwa, jakim było posługiwanie się rękoma w meczu piłki nożnej – przeszlibyśmy płynnie do dyskusji o problemach futbolu w ogóle i nieuczciwości niektórych sędziów oraz działaczy. W międzyczasie zgubilibyśmy z pola widzenia dwie fundamentalne sprawy. Po pierwsze, punktem wyjścia sporu było ewidentne złamanie reguł przez jedną z drużyn. Po drugie, do tego złamania reguł doszło nie po to, by uzdrowić piłkę nożną, ale by wygrać ten mecz, a dzięki zmianie składu sędziowskiego także kolejne. Tylko to się liczyło.

Czy doktor prawa Jarosław Kaczyński zna się na prawie lepiej niż magister Jerzy Stępień? Idąc tym tropem, można jednak powiedzieć, że profesor Gersdorf to lepszy ekspert niż doktor Kaczyński i magister Przyłębska. Z drugiej strony, PiS też ma „swoich” profesorów. Dyskusja ustawiona w ten sposób do niczego nas nie doprowadzi, a przeciwnicy zmian dokonywanych przez PiS w ogóle nie powinni dać się w nią wciągać! | Łukasz Pawłowski

Doktor Kaczyński lepszy od magistra Stępnia?

Bardzo podobnie jest w przypadku „reform” sądownictwa dokonywanych przez PiS. Po kilku miesiącach sporu mało kto – nawet jeśli ma wiedzę prawniczą – rozumie, jaki jest obecnie stan prawny, kto ma jakie kompetencje i kto może zakończyć to całe zamieszanie. W mediach toczą się więc niekończące się spory o to, czy Sąd Najwyższy mógł podjąć jakąś uchwałę, czy też powinien był poczekać, aż stanowisko zajmie Trybunał Konstytucyjny, który jednak – twierdzi wielu ekspertów – został obsadzony z naruszeniem prawa. Obok sporów o kompetencje poszczególnych instytucji toczą się zażarte kłótnie o kompetencje intelektualne poszczególnych osób aktorów tego dramatu.

Czy doktor prawa Jarosław Kaczyński zna się na prawie lepiej niż magister Jerzy Stępień? Idąc tym tropem można jednak powiedzieć, że profesor Gersdorf to lepszy ekspert niż doktor Kaczyński i magister Przyłębska. Z drugiej strony, PiS też ma „swoich” profesorów na czele z Krystyną Pawłowicz. Dyskusja ustawiona w ten sposób do niczego nas nie doprowadzi i przeciwnicy zmian dokonywanych przez PiS w ogóle nie powinni dać się w nią wciągać!

Powrót do źródeł

Zamiast tego warto przypominać dwie podstawowe sprawy.

Po pierwsze cały spór o sądownictwo zaczął się od „zagrania ręką” przez PiS, czyli zaprzysiężenia w Trybunale Konstytucyjnym sędziów, którzy zasiadać w nim nie powinni. Drugim nieprzepisowym zagraniem były zmiany ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, dzięki której wprowadzono do tego organu ludzi posłusznych władzy. Przyznał to zresztą niedawno minister Zbigniew Ziobro, mówiąc w Senacie, że „myśmy zgłosili takich sędziów [do KRS – przyp. ŁP], którzy naszym zdaniem byli gotowi współdziałać w ramach reformy sądownictwa”. Zgłoszenie, dodajmy, było równoznaczne z wyborem, ponieważ po zmianach, 15 członków KRS było wybieranych przez Sejm, gdzie Zjednoczona Prawica miała absolutną większość.

Po pierwsze, cały spór o sądownictwo zaczął się od „zagrania ręką” przez PiS, czyli zaprzysiężenia w Trybunale Konstytucyjnym sędziów, którzy zasiadać w nim nie powinni. Drugim nieprzepisowym zagraniem były zmiany ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa, dzięki której wprowadzono do tego organu ludzi posłusznych władzy. Po drugie, uzasadnienie zmian wprowadzonych przez PiS nie ma pokrycia w rzeczywistości. | Łukasz Pawłowski

Po drugie, uzasadnienie zmian wprowadzonych przez PiS nie ma pokrycia w rzeczywistości. Jeśli celem było usprawnienie działania polskich sądów i odbudowa zaufania do nich, to na obu polach partia rządząca ponosi spektakularną klęskę. W tym miejscu stronnicy PiS-u mogą jednak powiedzieć, że ta porażka to wina dawnych „elit”, które bronią swoich przywilejów.

Na początek warto zwrócić uwagę, że dokładnie takimi samymi argumentami posługują się wszyscy politycy, którzy, dążąc do poszerzenia swojej władzy, atakują niezależne sądownictwo. A atakują je wszyscy, których uwierają ograniczenia narzucane przez prawo – Donald Trump w Stanach Zjednoczonych, radykalni zwolennicy brexitu w Wielkiej Brytanii, prezydent Brazylii Jair Bolsonaro czy Viktor Orbán na Węgrzech. Ten ostatni przypadek, powinien nas interesować szczególnie, bo PiS kopiuje wiele kroków podejmowanych przez lidera Fideszu. Jak pisze Paul Lendvai w politycznej biografii premiera Węgier, natychmiast po uzyskaniu większości konstytucyjnej Orbán zmienił sposób wyboru kandydatów na sędziów do Trybunału Konstytucyjnego, tak aby dokonywała tego parlamentarna większość. Jednocześnie powiększono skład Trybunału, a nowym sędziom wydłużono kadencje.

Na Węgrzech części sędziów sądów powszechnych i prokuratorów władza postanowiła się pozbyć… obniżając wiek emerytalny o 8 lat (obniżka nie dotyczyła nikogo innego poza sędziami i prokuratorami). Zmieniono też nazwę Sądu Najwyższego na Kurię, co miało uzasadnić konieczność zmiany przewodniczącego tej instytucji [1]. Brzmi znajomo? Okazuje się, że do polityki Orbána – wielkiego fana piłki nożnej – także pasują metafory piłkarskie. „Jak to kiedyś ujął jeden z jego zagorzałych wrogów, przewodniczący Fideszu stara się być jednocześnie arbitrem, sędzią liniowym, środkowym napastnikiem i bramkarzem”, pisze Lendvai [2].

Na koniec zostaje jeszcze kwestia elit, czy jak powiada niekiedy Jarosław Kaczyński czy premier Morawiecki: „postkomunistów”, którzy rzekomo bronią swoich przywilejów. Chyba najdalej poszedł w tej retoryce Michał Karnowski z prorządowego tygodnika „Sieci”, kiedy napisał, że dziś opozycja chce dokonać zemsty na „na pisowcach za to, że śmieli odebrać władzę ludziom czującym się właścicielami Polski od 1944 r.”! [„Sieci”, nr 4 (373)/2020]. Elity jak widać trzymają się mocno.

Cóż jednak można odpowiedzieć na tak niedorzeczne słowa? Nic. Zamiast reagować, lepiej zapytać, czemu to nieustanne obrażanie ma służyć. Od czego odwrócić uwagę? Odpowiedź jest prosta – od skoku na władzę, który przeprowadza PiS, uzasadniając go troską o zwykłych Polaków i sprawiedliwość historyczną. Dokładnie tak samo, jak robił to Orbán.

 

Przypisy:

[1] Paul Lendvai, „Orbán. Nowy model przywództwa w Europie”, przeł. Maria Zawadzka, Wydawnictwo Kultury Liberalnej, 2019, s. 125–126.

[2] Paul Lendvai, dz. cyt., s. 53.