Trudno sobie wyobrazić świat bez ludzi mieszkańcom rzeczywistości tak dalece zaburzonej (celowo lub mimowolnie) przez samą obecność człowieka, do czego dochodzi stworzenie cywilizacji obejmujących całą Ziemię. Ingerencja w istniejące ekosystemy może i ma na celu zaspokojenie potrzeb ludzi, ale niekoniecznie bierze pod uwagę inne żywe istoty. To właśnie im głos oddaje Millie Marotta w zbiorze „Znikające królestwo”. Mimo że opisuje wybrane przez siebie gatunki zwierząt zagrożone wyginięciem i stara się nie podkreślać roli odgrywanej przez człowieka w ich życiu, podczas lektury nie sposób uniknąć uczucia smutku. Niezależnie od tego, czy mowa o mieszkańcach spalonej słońcem pustyni, bezdennych jezior czy gęstej dżungli, wszystkich łączy jedno – na przyszłość każdego z nich w jakiś sposób wpłynął rozwój naszych cywilizacji.
Marotta nie skupia się jednak tylko na tych najlepiej się prezentujących gatunkach, które dobrze wyglądają na afiszach organizacji proekologicznych. Na pierwszy plan wysuwa te mniej znane, bardziej niecodzienne, ukazując tym samym całą różnorodność świata zwierząt zagrożonego zniknięciem. Widzimy zatem niepozornego karpieńca diablego, który żyje w zabójczo gorącej wodzie, odmieńca jaskiniowego o wyglądzie smoka z baśni, stworzenia mieszkające w skałach czy skalinka czarnego, cudem ocalonego w ostatniej chwili przed wyginięciem. W zbiorze Marotty znajdziemy także zwierzęta majestatyczne i urocze, ale celem autorki nie jest przyciągnięcie uwagi ich wizerunkami; ważne, by podkreślić to, co czyni je niepowtarzalnymi, wyróżnia na tle innych, wykracza poza walory estetyczne, które często decydują o przebiciu się kwestii zagrożenia któregoś gatunku do głównego nurtu.
Środek ciężkości zbioru zostaje przeniesiony na stworzenie portretów zwierząt, ukazanie ich wyjątkowości, a nie ich relacji ze światem człowieka. Jego istnienie zostaje jedynie zasygnalizowane jako źródło zmiany czy zagrożenia, ale autorce udaje się uniknąć pułapki antropocentryzmu. „Znikające królestwo” odbiera ludziom przywilej prowadzenia narracji na temat środowiska i, mimo że Marotta sama jest człowiekiem, oddaje głos przedstawianym przez siebie zwierzętom. Udaje się jej dzięki temu oddać sieć zależności pozbawioną centralnego punktu. Stosunki między gatunkami w „Znikającym królestwie” zostały ukazane nie jako hierarchiczne – nie człowiek decyduje tu o tym, jak powinna wyglądać rzeczywistość – ale współrzędne; wszystkie elementy są ze sobą ściśle powiązane i każda podjęta decyzja może wpłynąć na inny, pozornie niezwiązany z nią fragment całości.
Autorka portretuje zwierzęta z lekkością i humorem, czasem nawet z czułością. Nie znajdziemy tu encyklopedycznych opisów, danych statystycznych czy naukowego języka – zamiast tego Marotta zdaje się podkreślać to, co w jej opinii czyni dany gatunek wyjątkowym. Stąd nieodparte wrażenie, że autorka oprowadza po tym, co dostępne jedynie nielicznym. Czytelnicy zostają wprowadzeni poza kulisy oficjalnej dyskusji o ekologii czy poza barierę, którą mogą stanowić suche liczby i statystyki. Marotta przekształca je w zbiór anegdot składających się na jedną opowieść o tym, jak niesamowicie różnorodne jest królestwo zwierząt. Nie poucza przy tym i nie straszy, nie stawia na moralizowanie i grzmienie, jak ważne są natychmiastowe działania, nie poucza i nie straszy; zamiast tego pokazuje czytelnikom, jak wyciągać własne wnioski i podejmować samodzielne decyzje na temat tego, co warto zrobić, żeby je ochronić. Nie narzuca, ale wskazuje, zadaje między wierszami pytanie: „chcesz coś z tym zrobić?” i zachęca do znalezienia odpowiedzi na własną rękę. Wspomniany przeze mnie smutek, który pojawia się podczas lektury, nie jest poczuciem winy zniechęcającym do jakiegokolwiek działania, ale impulsem do zmiany myślenia o tym, jak podejmowane przez nas decyzje wpływają na otoczenie. Między wierszami można przeczytać, że jest źle, ale może być lepiej.
Ogromną rolę we wzmocnieniu przekazu odgrywa warstwa wizualna „Znikającego królestwa”, która jest grą między minimalizmem a dążeniem do jak największej szczegółowości. Autorka ilustruje kolejne pozycje w swoim zbiorze za pomocą oszczędnej palety środków – prostych figur geometrycznych, kresek, krzywych, jednolitych kolorów pozbawionych cieniowania. Używa ich jednak w zaskakujący i nieoczywisty sposób, sprawiając, że każdy z gatunków zostaje zobrazowany w wyjątkowy sposób. Rybki z pustyni Mojave płyną przez jednolicie granatową wodę, która oddaje głębię jeziora, w którym żyją, a zębacza znajdziemy w pieczołowicie oddanej koronie drzewa. Każda ilustracja jest utrzymana w stylu, który nie powtarza się zazwyczaj w reszcie zbioru, co sprawia, że kolejne strony zaskakują i zachęcają do pozostania na nich przez dłuższy czas.
Na końcu „Znikającego królestwa” znajduje się garść wskazówek dla czytelników, którzy chcieliby zaangażować się w ochronę zagrożonych gatunków. Znajdziemy tam zarówno przykłady drobnych codziennych gestów, jak i zachętę do angażowania się na większą skalę, jak na przykład poprzez udział w młodzieżowych strajkach klimatycznych. Autorka idzie tym samym pod prąd coraz popularniejszej narracji twierdzącej, że pojedyncze działania nie mają znaczenia, bo liczą się jedynie decyzje podejmowane przez rządy i międzynarodowe korporacje. Słusznie podkreśla, że dla tego, czy przedstawione w zbiorze gatunki przetrwają, równie wielkie znaczenie – o ile nie większe – ma również zmiana sposobu myślenia o pozycji człowieka w świecie, dokonująca się właśnie za pomocą małych, świadomych kroków. Ludzie, mimo że sami mogliby znaleźć się na liście zagrożonych gatunków, trafili do książki Marotty jedynie na prawach wzmianki, a ich rola ogranicza się do niszczenia. Sugestia płynąca z książki jest jednak jasna – jesteśmy częścią tego samego świata, co wszystkie wyjątkowe zwierzęta, a nie jego właścicielami, ale na własną wyjątkowość musimy sobie zapracować.
Książka:
Millie Marotta, „Znikające królestwo. Przewodnik po świecie zagrożonych zwierząt”, przeł. Joanna Wajs, Nasza Księgarnia, Warszawa 2019.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.