Czy władze chińskie wyciągnęły naukę z epidemii SARS sprzed siedemnastu lat? I tak, i nie.
W 2003 roku miałam okazję na własnej skórze przekonać się, czym jest kwarantanna i jak władze chińskie różnego stopnia radzą sobie z sytuacją kryzysową. Muszę przyznać, że jako niefrasobliwa studentka nie zdawałam sobie sprawy z wagi sytuacji, ale okres SARS wspominam bardzo dobrze – kilkutygodniowe zamknięcie kampusu nankińskiej uczelni spędziłam na oglądaniu filmów, czytaniu książek i grze w badmintona i siatkówkę z równie jak ja znudzonymi chińskimi studentami. Zajęcia zostały odwołane, większość kolegów i koleżanek, głównie z Korei i Japonii, wróciła do domów, ciepła wiosna nastrajała pozytywnie, a nadmiar wolnego czasu był miłą odmianą w porównaniu z wcześniejszą intensywną nauką. Kojarzący przebieg SARS, mogą się zdziwić „ciepłą wiosną”, ale dopiero wtedy władze zajęły się tłumieniem epidemii, która zaczęła się już w listopadzie. Same środki zaradcze również pamiętam, jako mało dotkliwe – po kilkudniowym wyjeździe do Szanghaju, administracja akademika wysłała mnie jedynie na prześwietlenie klatki piersiowej, podobne odczucia mieli znajomi podróżujący w tym okresie po Chinach. Ot, zakaz wychodzenia z terenu uczelni i sporadyczne badania lekarskie, nic wielkiego, nie mieliśmy poczucia zagrożenia i wyjątkowości sytuacji, wszystko toczyło się swoim normalnym trybem. Najgorsze było uspokajanie wydzwaniających rodziców, którzy nie mogli uwierzyć, że nic nam nie grozi i że nie panikujemy tak jak oni.
Teraz, kilkanaście lat później, reakcje i działania chińskich władz zdumiewają mnie swoją skalą. Kwarantanna, która ma uniemożliwić rozprzestrzenianie się wirusa, objęła całą prowincję Hubei, czyli prawie 60 milionów ludzi i kolejne miliony w wielkich miastach w prowincji Zhejiang. Z jednej strony widać, że Chiny wyciągnęły lekcję z poprzedniej epidemii, z drugiej zaś — że powielają stare błędy. Ich przyczyną, w największym stopniu, wydaje się ustrój polityczny. Tak, tym razem Chiny nie czekały aż pięciu miesięcy z poinformowaniem własnych obywateli o epidemii. Tym razem nie były potrzebne alarmujące artykuły o tajemniczej chorobie opublikowane wiosną 2003 roku w „Wall Street Journal” i „Time”, które zmusiły Chiny do wyjawienia informacji, krążących miesiącami po kolegiach decyzyjnych wszelkich stopni administracji i o których Chińczycy szeptali z zaniepokojeniem. Tym razem Chiny działają tak szybko i zdecydowanie, że aż trudno uniknąć myśli – co tak naprawdę się tam dzieje? Czy jest aż tak źle?
Bagatelizowanie i ukrywanie tym razem trwało „zaledwie” miesiąc, ale to wystarczyło — był to okres, w którym wszyscy Chińczycy rozpoczynają świąteczne wyjazdy. WHO chwali Chiny za szybkość reakcji i bezprecedensowe środki – kwarantanna na taką skalę to precedens i naukowcy obecnie nie potrafią ocenić jej efektów. Sami Chińczycy w większości zachowują spokój i ze zrozumieniem przyjmują kolejne wyrzeczenia. Stosują się do zaleceń, zostają w domach – coraz częściej nie mają też innej opcji. W bardzo wielu miejscach lokalne władze zamknęły wszystkie placówki publiczne, wstrzymały transport i nakazały pozostanie w domach, wydając przepustki na wyjście do sklepu po jedzenie. Rośnie jednak frustracja, bo mieszkańcy wiedzą, że gdyby władze prowincji Hubei w odpowiednim czasie poinformowały publicznie o sytuacji i wdrożyły środki zapobiegawcze, koronawirus nie rozprzestrzeniłby się tak szybko. Złość obywateli powinna jednak być skierowana jeszcze wyżej – otóż gubernator Hubeiu w wywiadzie telewizyjnym powiedział, że poczuwa się do odpowiedzialności, ale tylko częściowej, ponieważ do 20 stycznia nie miał zgody władz centralnych na podjęcie walki z wirusem. Takie wyznanie to ewenement w chińskiej polityce, zazwyczaj niżsi urzędnicy w przypadku problemów biorą całą winę na siebie i nie ośmielają się wyznać, że mieli związane ręce. Nie wiadomo, jak długo obywatele zachowają spokój i wiarę w skuteczność działań rządu.
Z jednej strony Chiny wyciągnęły lekcję z poprzedniej epidemii, z drugiej zaś — powielają stare błędy, których przyczyną, w największym stopniu, wydaje się ustrój polityczny. | Katarzyna Sarek
Niektórzy już rozpoczęli polowanie na czarownice. Wiele wsi i społeczności samorzutnie organizuje dwutygodniową kwarantannę wszelkim przybyszom z zewnątrz, nie tylko tym z Wuhanu czy Hubeiu, którzy zostali pariasami we własnym kraju. Są namierzani przez administrację przez numery telefonów i dowodów osobistych, które w Chinach są niezbędne do zakupu biletów lotniczych i kolejowych. Niekiedy, nawet mimo braku objawów, czy nieodwiedzania rodzinnych stron przez miesiące, zostają poddani kwarantannie. Hotele odmawiają im obsługi, a sąsiedzi ograniczają wszelkie kontakty. Potrafią nawet założyć im na drzwiach sztaby i traktować jak zadżumionych, którym jedzenie dostarcza się na sznurkach przez balkon. Zdarzają się nawet pobicia i samosądy wobec ludzi, którzy nie zgłosili miejscowej administracji, że odwiedzili Hubei albo po prostu stamtąd pochodzą. W Shenzhenie jedno osiedle odcięło wodę mieszkaniom, których właścicielami są Hubeiczycy. W pewnym powiecie wyznaczono nawet nagrodę pieniężną dla zgłaszających osoby, które niedawno przebywały z zarażonej prowincji.
Obecna epidemia w ciągu dwóch tygodni przyniosła więcej zachorowań (w chwili pisania tekstu ponad 24 tysiące) niż SARS przez kilka miesięcy. Sam wirus teoretycznie nie stanowi wielkiego zagrożenia dla życia chorych – śmiertelność wynosi „tylko” około 2 procent. Jednak gdy uświadomimy sobie, że w Chinach mieszka 1 miliard 400 milionów ludzi, a choroba rozprzestrzenia się błyskawicznie, to drastyczne metody władz i medialna panika stają się bardziej zrozumiałe. Co gorsza, dane o śmiertelności mogą być zarówno zawyżone, jak i zaniżone. Nie wszyscy chorzy mają postawioną diagnozę (na przykład w Wuhanie dostanie się do szpitala i zdobycie testu to wyzwanie), a gdy zdrowieją, nie wlicza się ich do statystyk — ale ten sam mechanizm stosuje się wobec zmarłych, u których nie przeprowadzono testów na obecność koronowirusa. Bagatelizowanie obecnej epidemii poprzez przytaczanie corocznych statystyk zgonów okołogrypowych to kiepski sposób na uspokajanie nastrojów. Wśród chorych na zwykła grypę śmiertelność wynosi jedynie 0,01 procent, nawet przy niesławnej epidemii hiszpanki wyniosła ona tylko (!) 2—3 procent, ale to wystarczyło do kilkunastu milionów zgonów z ponad 500 milionów zarażonych.
W chwilach kryzysu okazuje się, że reputacja to bezcenna rzecz. Chiny niestety nie słyną z przejrzystości działania czy wiarygodnych danych, które udostępniają organizacjom międzynarodowym. Władze innych państw, świadome, że Pekin może przekazywać wybiórcze informacje, zareagowały błyskawicznie i na pozór histerycznie. Codziennie dowiadujemy się o zamykaniu granic kolejnych państw przed podróżnymi z Chin, kasowaniu połączeń lotniczych, ewakuacjach cudzoziemców z Wuhanu, a nawet zaleceniach o opuszczeniu Chin. Czy to wyłącznie reakcja na samą epidemię? A może strach, że skoro władze Chin wprowadzają tak niespotykane środki zapobiegawcze, skala problemu jest o wiele większa, niż wszyscy myślą? Chiny ustami rzecznika prasowego czy ambasadorów nawołują do spokoju i bagatelizują epidemię. Domagają się również zaprzestania dyskryminacji Chińczyków za granicą, ale patrząc na zdumiewającą skalę działań w samych Chinach, trudno traktować te zarzuty poważnie.
Niestety, wiarygodności nie da się zbudować w tydzień czy miesiąc. Przyczyny obecnej histerii w dużej mierze biorą się z nieufności świata wobec Chin. I nawet jeśli teraz Pekin jest kryształowo uczciwy i przekazuje światu uczciwe dane (chociaż według symulacji wirusologów z Wielkiej Brytanii czy Hongkongu liczba zachorowań i zgonów powinna być kilkukrotnie wyższa), reszta nie zaryzykuje – lepiej dmuchać na zimne i założyć, że chińskie władze nie mówią prawdy.
Ale o to Chiny mogą mieć pretensję wyłącznie do siebie.
Fot. Wikimedia Commons.