Z okazji stulecia serii wydawniczej „Biblioteka Narodowa” Ossolineum wydało obszerną „Księgę jubileuszową”, w której potok miodu zaprawiony jest tylko paroma kroplami dziegciu. Sprawa nie jest błaha. Niewiele serii wydawniczych – i to nie w Polsce, lecz na całym świecie – przetrwało dłużej niż sto lat, czyli dwie wojny światowe, przynajmniej kilka zmian scenerii cywilizacyjnej, a wreszcie rewolucję cyfrową i odejście od jednoznacznie pozytywnego wartościowania pamięci kulturowej utrwalonej w „Great Books”, czy w ogóle w przekazie piśmienniczym mającym postać drukowanej książki.
Dłużej niż BN-ka istnieją na przykład Loeb Classical Library i Bibliotheca Teubneriana, ale to są serie poświęcone wyłącznie piśmiennictwu antycznemu, a druga z nich, publikująca naukowe, krytyczne edycje tekstów w językach oryginalnych i ze skomplikowanymi aparatami krytycznymi, jest interesująca jedynie dla specjalistów i tylko dla nich zrozumiała. Znamieniem jej ścisłej elitarności jest choćby fakt, że po dziś dzień wstępy do jej kolejnych tomów pisane są przez uczonych edytorów po łacinie. Loeb zaś (który zresztą wystartował raptem siedem lat przed BN) służył przez długie lata jako symbol statusowy dla ambitniejszych intelektualnie Anglosasów. Tomy tej serii zawierają teksty starożytnych Greków i Rzymian w wersjach dwujęzycznych, oryginałom towarzyszą angielskie przekłady, a całość sytuuje się w pół drogi między ekskluzywnością filologicznych edycji Teubnera a popularnymi wydaniami klasyków zapoczątkowanymi przez Penguina.
Tak więc antyk jak zawsze w awangardzie. Ale już na przykład prestiżowa Bibliothèque de la Pléiade, której grzbiety tłoczone są złotem, a włączenie do niej stanowi dla autorów francuskojęzycznych coś w rodzaju kanonizacji, powstała później niż seria BN. Doprawdy, stuletnie trwanie serii wydającej klasyków literatury, trwanie jej akurat w Polsce, kraju, przez który przetoczyły się wszystkie katastrofy historyczne dwudziestego wieku, kraju o położeniu geopolitycznym najgorszym z możliwych dla konserwowania substancji kultury narodowej – jest niepowszednim fenomenem. Szacunek już choćby za to.
Zasadą tej serii od początku jej istnienia do dziś jest publikowanie „wzorcowych wydań najcelniejszych utworów literatury polskiej i obcej”. Tak napisano w prospekcie wydawniczym z 1919 roku, cytowanym na frontyspisie każdego z sześciuset wydanych dotąd tomów Biblioteki Narodowej. Czym jest „wzorcowe wydanie”, to wiadomo dość dobrze, ponieważ warsztat edytorski jest instytucją niezależną od mód i trendów, a każdy w branży wie, na czym polega solidne opracowanie tekstu. No, prawie każdy. Trudności zaczynają się, kiedy zapytujemy, co to znaczy „najcelniejszy utwór”?
Kto i na jakich zasadach określa mianowicie tę „celność”? W przypadku obu serii BN odpowiedź jest względnie prosta, ale tylko na pierwszą część pytania. Doborem tytułów do serii zajmuje się Rada Naukowa złożona z uczonych literaturoznawców, którzy po ustaleniu kolejnych propozycji zwracają się z prośbą o ich opracowanie do uznanych w środowisku akademickim specjalistów od twórczości wybranego autora. „Zasadą” natomiast jest mniej lub bardziej wyraźnie sprecyzowane przeświadczenie osób biorących udział w tej procedurze o szczególnej wartości tego lub innego (ale zawsze nieżyjącego – stąd złośliwe rozwinięcie skrótu BN jako „Biblioteka Nieboszczyków”, spotykane w kręgach polonistycznych) autora dla zbiorowej świadomości kulturowej Polaków. Innymi słowy, procedura toczy się głównie w kręgu profesorskim. Krąg ten z pozaprofesorskiego punktu widzenia bywa zaś błędnym kołem.
Samopotwierdzanie się systemu reprodukcji wartości kulturowych zostało zdiagnozowane i przeanalizowane już dawno temu, w czasach Horkheimera i Adorna, a potem Bourdieu i innych przedstawicieli teorii krytycznych. O tym, czym jest „kanon” (w naszym przypadku – „najcelniejsze utwory”), decydują osoby w tymże kanonie uformowane mentalnie. Mają one silny atut – niedoścignione znawstwo tematu. Lecz mają też słabiznę – niechęć do wychodzenia poza strefę swojego intelektualnego komfortu. Niekiedy przejawiają też lekki lęk przed utratą konserwującej kontroli nad strzeżonym przez siebie dziedzictwem. Dobrym przykładem tego ostatniego były krytyki towarzyszące pojawieniu się pierwszych kieszonkowych, tanich serii klasyków na początku ubiegłego stulecia. Pionierem takich wydań na Zachodzie była firma Penguin, na ziemiach polskich zaś był nim przedsiębiorca nazwiskiem Wilhelm Zuckerkandl, na którego groszowych edycjach wychował się niejeden luminarz rodzimej humanistyki – we wspomnieniach szacownych profesorów, którzy dziećmi byli jeszcze za cara albo za cesarza, nazwisko Zuckerkandla pojawia się nader regularnie. Nasi pozytywiści nie mieli za co gromić takich przedsięwzięć. Ale kiedy w Anglii do działania przystąpił Penguin, spotkał się z bardzo konkretnym odporem elity intelektualnej. Groźba powalania bezcennych stronic Shakespeare’a czy Sofoklesa brudnymi paluchami wyrobników, którzy dzięki Penguinowi mogli je kupić za parę pensów, przerażała wielu wytwornych intelektualistów tak bardzo, że do języka angielskiego weszło wówczas nowe słowo „penguinization”, oznaczające wulgarne uproszczenie niedostępnej z założenia, „wielkiej” literatury poprzez jej uprzystępnienie „zwykłym” ludziom w tanich edycjach. Szeregi luksusowo oprawionych foliałów na mahoniowych regałach przestały wtedy być szańcami kulturowych elit.
Pingwinizacja w realiach naszej części Europy była jednak bardziej dobrodziejstwem niż zagrożeniem, nawet z punktu widzenia elit wyniszczanego ustawicznie narodu. Dlatego twórcy BN-ki już na starcie założyli, że ma ona właśnie być jak najbardziej dostępna dla odbiorców. Sobie zastrzegli prawo doboru „najcelniejszych utworów”, lecz nie tylko dla siebie chcieli je wydawać. Zaletę takiego układu widzieli w konserwacji substancji duchowej narodu dzięki propagowaniu w jego masach ważnych dzieł literackich. Ale tej zalecie można postawić kontrę, przynajmniej w XXI wieku. Bo – znów wraca ten motyw – co to obecnie znaczy, że jakiś utwór literacki jest „najcelniejszy”? Kiedyś prestiżowe serie wydawnicze były śladem pamięci zbiorowej i emblematem wartości dorobku literackiego, ale nasze czasy nie dowierzają już kanonom.
Nie chodzi nawet w tym niedowierzaniu o możliwość „alternatywnej kanonizacji”, której szybko zgasłym z przyczyn merkantylnych zwiastunem była wymyślona przez Jana Błońskiego „trzecia seria” BN z literaturą dziecięcą. BN-ka jest dzieckiem profesorów i nim pozostanie. Inne grupy mogą tworzyć własne kanony i chętnie to dziś czynią. Ale nawet w ramach „kanonu profesorskiego” w skali stulecia dają się dostrzec pewne przesunięcia lub wątpliwe posunięcia. Weźmy drugą serię BN, z autorami obcymi. Znajdziemy tam dziesiątki nazwisk oczywistych w takim zestawie, od Homera po Tomasza Manna. Ale znajdziemy też Niemcową, Nikitina i Radiszczewa, Vrchlickiego i Kollara, Longfellowa i Czernyszewskiego, Deleddę i Štúra, Rainisa i Multatuliego, a wreszcie Barta-Ćišinskiego i Mažuranicia – autorów, których trudno uznać za pierwszorzędnych dla współczesnej europejskiej świadomości kulturowej. W serii pierwszej, poświęconej literaturze polskiej, także widnieje grupa nazwisk raczej dziś u nas zapomnianych. Rzecz nie w tym, aby z pozycji „później urodzonego” wytykać palcem rzekome błędne decyzje poprzedników. Problem tkwi w płynności wszelkich rzekomo „wiecznych” kanonów kulturowych. Nawet Homer i Szekspir, o których od setek lat myślimy w Europie jako o największych gigantach sztuki słowa, nie zawsze byli za takich uznawani.
Ale to są akademickie deliberacje. Rzeczywistym problemem twórców i redaktorów „Biblioteki Narodowej” było od początku pytanie o to, jak sprofilować tę serię? Kto jest jej najbardziej oczekiwanym odbiorcą? Obecnie osoby odpowiedzialne za jej prowadzenie zlecają sondaże wśród różnych grup, zwłaszcza młodych czytelników, a wyniki tych sond są jednym z czynników decyzji w sprawie doboru kolejnych tytułów do serii. To istotne wzbogacenie „optyki profesorskiej”. Innym, jeszcze trudniejszym problemem pozostaje natomiast opracowanie tekstu, a w szczególności – opatrzenie go wstępem krytycznym i przypisami objaśniającymi.
Poziom opracowań wstępów do tekstów w BN jest zróżnicowany. Obok ujęć rzetelnych i klarownych zdarzają się powierzchowne i niespójne. Obok prezentacji nowatorskich badań przeprowadzonych specjalnie na potrzeby edycji trafiają się wstępy napisane jak gdyby na odczepnego. Kwestia przypisów jest bodaj jeszcze delikatniejsza. Nigdy nie wiadomo, co i komu wypada objaśnić. Że archaizmy, neologizmy i terminy specjalistyczne albo nazwiska nieznanych ogółowi indywiduów – to jasne, nawet w czasach Wikipedii. Ale gdzie przebiega granica między „nieznanym” a „znanym”? Nie wiedzą tego chyba uczeni opatrujący wydawane przez siebie teksty przypisami objaśniającymi, kto to był Napoleon Bonaparte (1769–1821, cesarz Francuzów) albo co znaczy słowo „flet” (instrument dęty drewniany). Co więcej, niestety, przypisy w BN nie zawsze są godne zaufania, ponieważ nawet wybitnemu literaturoznawcy zdarzyło się napisać w jednym z nich, że Altair to planeta.
O kłopotach z BN-ką, teoretycznych i praktycznych, można by jeszcze wiele pisać. Ale nie trzeba. Lepiej cieszyć się, że seria, po poważnych problemach, które trapiły ją w ostatnich latach, zdołała wyjść na prostą i ma się, jak na nasze czasy, zupełnie dobrze. I oby tak było jak najdłużej.
Książka:
„Biblioteka Narodowa 1919–2019. Księga jubileuszowa serii” pod redakcją Stanisława Beresia, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2019.