Kandydat niewybieralny?
„Właśnie zameldowałem Pani Marszałek pełną gotowość bojową!”, oświadczył na Twitterze Donald Tusk. Wpis opatrzył hashtagiem #Kidawa2020. Widząc taką deklarację, niejeden obserwator życia politycznego – niezależnie od poglądów i sympatii politycznych – mógł przecierać oczy ze zdziwienia. Przecież ten sam Tusk ledwie kilka miesięcy temu zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę, przekonując, że ma zbyt duży negatywny elektorat i może być „kandydatem niewybieralnym”. Zapytany w Białymstoku o to, czy wspieranie przez niego Kidawy-Błońskiej nie jest przypadkiem pocałunkiem śmierci, odpowiedział, że „aż tak potworny nie jest ”.
Żarty żartami, ale pytanie nie wzięło się przecież znikąd. Przypomnijmy fakty.
„Po głębokim namyśle podjąłem decyzję, że nie będę kandydował w zbliżających się wyborach prezydenckich”, zapowiedział Tusk 5 listopada 2019 roku, na miesiąc przed końcem swojej kadencji na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Powodem decyzji miała być… dobra pamięć wyborców oraz ich niechęć do niektórych decyzji podejmowanych przez Tuska w roli premiera.
„Uważam, że możemy te wybory wygrać, ale do tego potrzebna jest kandydatura, która nie jest obciążona bagażem trudnych, niepopularnych decyzji, a ja takim bagażem jestem obciążony od czasów, kiedy byłem premierem. Tym bardziej że nie zamierzam się tych trudnych decyzji wypierać”, mówił w listopadzie Tusk.
Decyzja była zaskoczeniem dla wielu, chociaż – jak przekonuje sam Tusk w książce „Szczerze” – podjął ją już wiele miesięcy wcześniej. Relacjonując spotkanie w Brukseli z Grzegorzem Schetyną w marcu 2019 roku, pisał: „O wyborach prezydenckich nie rozmawiamy. Ale już pół roku temu mówiłem Grzegorzowi, że powinien szukać innego kandydata, bo ja mogę okazać się kandydatem niewybieralnym”. To znaczy, że decyzję o rezygnacji ze startu Tusk podjął już we wrześniu 2018 roku.
Nie wiem, czy te wyjaśnienia są zgodne z prawdą. Tuż po tym, jak były premier ogłosił rezygnację ze startu, pisałem, że wiara, iż na 7 miesięcy przed wyborami, przed rozpoczęciem jakiejkolwiek kampanii, Tusk wie z pewnością, że z Andrzejem Dudą nie wygra, to skrajna naiwność. Nikt poważny z takim wyprzedzeniem nie może przekonująco wyrokować, że polityk tak rozpoznawalny i tak doświadczony jak Tusk nie ma szans na sukces. Podobnego zdania była najwyraźniej także Małgorzata Kidawa-Błońska. W listopadzie 2018 roku – a zatem po tym, jak Tusk rzekomo zdał sobie sprawę ze swojej „niewybieralności” – była marszałek Sejmu przekonywała czytelników „Polski. Times”, że „Polska bardzo potrzebuje takiego prezydenta jak Tusk”.
Pomińmy jednak kwestię prawdziwości tłumaczeń byłego premiera. Dość powiedzieć, że to on sam przekonywał opinię publiczną, że jest politykiem przez zbyt wielu wyborców zbyt nielubianym, aby marzyć o prezydenturze. I chyba z tego powodu Adam Bielan, rzecznik prasowy kampanii Andrzeja Dudy, informację o zaangażowaniu Tuska w kampanię Kidawy-Błońskiej podsumował jednym słowem: „Dziękujemy ”.
Po co Tusk?
Entuzjazm Bielana jest w pewnym sensie uzasadniony. Sztabowcy Andrzeja Dudy z pewnością wykorzystają okazję i spróbują „skleić” kandydatkę Platformy Obywatelskiej z byłym premierem i z kontrowersyjnymi decyzjami podjętymi za rządów PO–PSL – przede wszystkim podwyższeniem wieku emerytalnego oraz wprowadzeniem obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Z drugiej jednak strony, współpracownicy prezydenta Dudy robiliby to niezależnie od tego, czy były premier zdecydowałby się aktywnie włączyć w kampanię. Trudno zresztą tego uniknąć – Kidawa-Błońska była przecież rzeczniczką rządu Tuska w jego ostatnich, najtrudniejszych miesiącach, w tym już po wybuchu tak zwanej afery podsłuchowej.
Sztab kampanii Kidawy-Błońskiej najwyraźniej uznał, że oficjalne zaangażowanie byłego premiera nie niesie dodatkowych zagrożeń dla kandydatki. Rodzi się jednak pytanie o to, czy dostrzeżono jakiekolwiek korzyści z takiego wsparcia. Jeśli bowiem wsparcie Tuska nie okaże się „pocałunkiem śmierci”, to na chłodno można wskazać trzy następujące atuty tej kooperacji.
Po pierwsze, mobilizacja. Wysyłany na spotkania ze zwolennikami Platformy w terenie, Tusk może skutecznie zachęcać do wzięcia udziału w wyborach. Spotkanie z byłym premierem nadal budzi zainteresowanie mediów oraz emocje obywateli. Oczywiście, jednocześnie może zatem mobilizować przeciwników PO. Wszystko jednak zależy od tego, jak Tusk zostanie w kampanii „wykorzystany”. Przypomina to toutes proportions gardées sytuację z udanych kampanii Prawa i Sprawiedliwości w 2015 roku. Chociaż jej twarzami byli odpowiednio Andrzej Duda (w kampanii prezydenckiej) i Beata Szydło (w kampanii parlamentarnej), to przecież Jarosław Kaczyński nie spędzał kampanijnych miesięcy w domu na Żoliborzu. Regularnie uczestniczył w spotkaniach z oddanymi, lokalnymi sympatykami PiS-u, uwiarygadniając tym samym w ich oczach Szydło i Dudę. Dokładnie to samo może robić Donald Tusk dla Kidawy-Błońskiej.
„Wydaje się, że niektórzy mnie lubią i cenią, niektórzy mnie nie lubią i nie cenią, jak w życiu. Będę starał się przekonać tych wszystkich, dla których moje argumenty mogą coś znaczyć”, w swoim stylu mówił Tusk o roli w kampanii, dodając, że „podporządkuje się oczekiwaniom i potrzebom pani marszałek”.
Po drugie, polityka zagraniczna. „Jest osobą, która na arenie międzynarodowej jest wiarygodna. I nawet w kontekście pokazania, że Polska potrzebuje prawdziwej prezydent, osoby, która patrzy w przyszłość, która może być bardzo dobrym reprezentantem Polski na arenie międzynarodowej, Donald Tusk jest potrzebny”, mówił Budka pytany o rolę Tuska w kampanii.
Trudno polemizować. Mimo dekad spędzonych w polityce Małgorzata Kidawa-Błońska wciąż musi przekonywać, że ma odpowiednie doświadczenie, w tym doświadczenie w polityce zagranicznej. Wsparcie ze strony byłego szefa Rady Europejskiej powinno „dociążyć” wizerunek Kidawy-Błońskiej w tej dziedzinie. Niebezpieczeństwo takiego „dociążenia” jest jednak oczywiste: u wyborców może powstać wrażenie niesamodzielności kandydatki na tym polu.
Po trzecie, narzucanie opowieści. „Zwycięscy kandydaci na prezydenta to twórcy mitów. Nie opowiadają po prostu jakieś historii. Opowiadają historię, która pozwala ludziom nadać sens czasom, w których żyją; która dzieli ludzi na bohaterów i złoczyńców; która wskazuje najważniejsze wyzwanie i wyjaśnia, dlaczego to właśnie ten kandydat jest najlepszą osobą do tego, by sobie z nimi poradzić”.
Tekst felietonisty „New York Times’a” Davida Brooksa, z którego pochodzi powyższy cytat, odnosi się do amerykańskich wyborów prezydenckich. Równie dobrze można go jednak odnieść do innych udanych kampanii, także tych w Polsce. Przed pięcioma laty to sztab Andrzeja Dudy stworzył opowieść, która trafiła do największej grupy wyborców. Bez skrępowania zassano modne w 2015 roku hasła tak z prawa, jak i z lewa. W efekcie w narodowej tonacji opowiadano o nierównościach społecznych, o samozadowoleniu elit politycznych, o potrzebie solidarności i pomocy zwykłym ludziom, o poczuciu niesprawiedliwości i konieczności dokonania radykalnej zmiany na szczytach władzy. Nie miało znaczenia, że opowieści o „Polsce w ruinie” w niewielkim stopniu przystawały do ówczesnych wskaźników ekonomicznych, pokazujących spadające bezrobocie, wzrost płac i wzrost gospodarczy. Ważne, że dobrze trafiano w emocje i pomagano ludziom znaleźć dla tych emocji polityczne ujście.
W obecnej kampanii analogicznej opowieści nikt jeszcze nie przedstawił. Sztabowcy Andrzeja Dudy przedstawiają go po prostu jako kandydata spokoju, stabilizacji i kontynuowania „dobrej zmiany” zapowiedzianej przez PiS pięć lat temu. Emocje społeczne niekoniecznie są dziś jednak takie jak w 2015 roku. Nieustanne doniesienia o czekających na nas zagrożeniach – z powodu zmian klimatycznych, podupadającego systemu ochrony zdrowia, rozprzestrzeniających się na świecie wirusów, uderzającej w Polskę Rosji czy konfliktów w ramach Unii Europejskiej – sprawiają, że obietnica spokoju i kontynuacji może zabrzmieć fałszywie wobec problemów, których rozwiązanie w pojedynkę przerasta nasz kraj.
Umiejętności retoryczne Tuska i doświadczenie zdobyte w Brukseli może pomóc sztabowcom Platformy w narzuceniu opowieści alternatywnej, uwzględniającej wyżej wymienione zagrożenia i lęki, jakie wywołują. To może być chociażby propozycja rozwiązywania problemów w ramach europejskiej współpracy.
Wreszcie, nie jest tajemnicą, że publiczne wystąpienia przed większą publicznością to słaba strona Kidawy-Błońskiej, a jednocześnie bodaj największy atut kampanijny Tuska. Odpowiednio wykorzystany, były premier jest w stanie „wrzucić” do debaty publicznej tematy kłopotliwe dla ekipy Andrzeja Dudy i wygodne dla kandydatów opozycji, na czele z Kidawą-Błońską. Ważne jednak, podkreślmy raz jeszcze, by niedoszły kandydat swoją obecnością nie przyćmił faktycznej kandydatki. Czy się powściągnie? Wątpliwości mają chyba sami sztabowcy PO. Być może dlatego – jak powiedziała Kidawa-Błońska – były premier nie pojawi się na konwencji wyborczej 29 lutego. To wydarzenie będzie w końcu najpoważniejszym jak dotychczas testem nie tylko dla kandydatki PO, ale i dla nowych władz partii. Obecnie poparcie dla byłej marszałek Sejmu waha się w granicach 22–27 procent, czyli wciąż jest niższe niż poparcie dla samej partii, dziś bliższe granicy 30 procent.
Udana medialnie konwencja może jeśli nie dodać kandydatce PO kilka punktów procentowych, to przynajmniej pomóc w zaakcentowaniu wybranych elementów jej wizerunku. Zła organizacja, słabe i źle wygłoszone przemówienie z pewnością pociągną ją w dół. W przypadku Andrzeja Dudy przecież do dziś krąży opinia, że lutowa konwencja PiS-u nie była szczególnie interesująca. Publicysta Piotr Zaremba pisał nawet mocniej o „zepsutym starcie kampanii ”.
Krótko mówiąc, nowe władze PO poniosą odpowiedzialność za ewentualną klapę konwencji. Obecność lub brak obecności Tuska nie będzie miała w tym wypadku większego znaczenia.