Tydzień temu strona rządowa zachwycała się konwencją Andrzeja Dudy i fotografią z wydarzenia, na której polityka PiS-u upozorowano na Jamesa Bonda. Konwencja miała doskonałą oprawę wizualną, była jednak pozbawiona treści. Jarosław Kaczyński miał trudność z wymienieniem zalet Andrzeja Dudy, więc ostatecznie wymienił głównie członków jego rodziny. Sytuacja ta pokazywała, na czym polega dla PiS-u prawdziwa wartość Andrzeja Dudy: mieć własnego prezydenta.
W ostatni weekend strona opozycyjna chwaliła konwencję Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Można powiedzieć, że konwencja wypadła lepiej niż wcześniejsze wydarzenia organizowane przez Platformę. Dobrym pomysłem było zaproszenie do głosu osób, które zostały w taki czy inny sposób poszkodowane przez politykę rządu, w tym Sebastiana Kościelnika, kierowcę seicento, uczestnika zderzenia z kolumną pojazdów, w której jechała Beata Szydło. W ostatnich tygodniach partia lepiej radzi sobie z przekazem medialnym, co daje działaczom Platformy nadzieję na przyszłość. Ale naprawdę nie było się czym zachwycać. Podczas konwencji nie wydarzyło się nic ważnego ani przełomowego, a wystąpienie kandydatki było po prostu w porządku.
Wszyscy muszą udawać, że interesuje ich to, co powie na wiecu wyborczym Andrzej Duda albo Małgorzata Kidawa-Błońska, ale sensie politycznym w kampanii prezydenckiej nie wydarzyło się dotąd nic ciekawego. W obecnych wyborach prezydenckich istnieje tylko jeden fundamentalny spór, który dotyczy tego, czy Polska w ogóle powinna być państwem prawa, czy państwem jednej partii, czyli w praktyce: czy w kluczowych momentach prezydent będzie podpisywać, czy wetować. W tej kwestii wszystko wiadomo: po jednej stronie jest Andrzej Duda, a po drugiej – politycy opozycji, z wyjątkiem kandydata skrajnej prawicy.
Nie możemy liczyć w kampanii na rozbudowaną dyskusję polityczną ani na realny proces sprawdzenia polityków kandydujących na urząd pod każdym możliwym względem. Kandydaci są znani. Jedyna nowa postać to Szymon Hołownia, ale tylko garstka osób uważa na poważnie, że może on zostać prezydentem. Pod tym względem różnica między naszymi wyborami, a toczącymi się równocześnie prawyborami w amerykańskiej Partii Demokratycznej, jest olbrzymia, wręcz szokująca.
Za taką sytuację odpowiada po części absurdalna konstrukcja ustrojowa polskiej prezydentury – kandydat na prezydenta musi jeździć przez wiele miesięcy z przekazem kampanijnym, ale nie może mieć sensownego przekazu kampanijnego, ponieważ jako prezydent po prostu niewiele może.
W praktyce dziennikarze mogą więc głównie dokonywać pomiaru temperatury i opowiadać o tym, jaka jest „atmosfera w sztabie” albo jaki jest poziom determinacji poszczególnych obozów – który na oko w PiS-ie trochę spadł, a w Platformie wzrósł. Ostatecznie stawką tej kampanii staje się głównie to, kogo będzie bardziej widać, komu uda się bezpośrednio dotrzeć do uszu Polaków.
To właśnie w tym kontekście zrozumiały jest spór, który wybuchł niedawno na polskim Twitterze, gdy dziennikarz „Rzeczpospolitej” Michał Kolanko opublikował na swoim profilu zdjęcie pączków, które Andrzej Duda miał rozdawać dziennikarzom w Dudabusie w tłusty czwartek. Na Kolankę spadła fala krytyki za to, że zachowuje się jak piarowiec PiS-u. Z kolei obrońcy Kolanki przekonywali, że jako reporter polityczny po prostu wykonywał swoje obowiązki.
Jeśli odłożymy na bok obraźliwe stwierdzenia, na które niepotrzebnie pozwalali sobie krytycy dziennikarza, to łatwo zauważymy, że dylemat jest realny. Powtórzmy: jedyny praktyczny podział w kampanii prezydenckiej dotyczy rządów prawa, w której to sprawie role zostały już rozdane. Nie ma realnej dyskusji politycznej w innych kwestiach. Kandydatom zależy więc głównie na tym, by rozdać jak najwięcej pączków na wizji.
Fot. Facebook.