Betty, Fliss i Charlie Wspaczne (choć zrozumiałe jest tłumaczenie niektórych nazw własnych w powieści, w tym nazwisk, razi zestawienie tych ostatnich z angielskimi imionami, podobnie jak kilka innych nie do końca konsekwentnych decyzji tłumaczeniowych) nie mają łatwego życia. Ich matka zmarła niedługo po narodzinach najmłodszej z sióstr, a ojciec od wielu lat przebywa w więzieniu. Dziewczynki wychowuje surowa i wymagająca babka, amatorka mocnej whiskey, często angażując je do pomocy w lokalnej karczmie, interesie rodzinnym. Jakby mało było smutków, pracy i conocnych pijackich krzyków dobiegających z Kieszeni Kłusownika, Wspaczne mieszkają na szarej i ponurej wyspie Wronoskał, otoczonej przez pomniejsze wyspy, o nie mniej przygnębiających nazwach: Skruchę, gdzie znajduje się lokalne więzienie i tajemnicza, stara wieża; Lament, miejsce pochówku mieszkańców Wronoskału; i Udrękę, dokąd zsyła się zwolnionych z więzienia wygnańców, aby odrobili część swoich wyroków.
Wszystkie jesteśmy przeklęte
Jedynym, co powstrzymuje zbuntowaną Betty, środkową siostrę, od popadnięcia w depresję, jest nadzieja na opuszczenie wyspy w pierwszym dogodnym momencie. Najgorszym dniem w jej życiu jest zatem ten, w którym dowiaduje się, że na wszystkich kobietach z rodu Wspacznych ciąży przekleństwo – jeśli kiedykolwiek opuszczą archipelag, umrą o zachodzie słońca, a dopełnieniu klątwy towarzyszyć będzie złowieszcze krakanie wron, słyszalne tylko dla niedoszłej uciekinierki. Małą – choć niewątpliwie ekscytującą – pociechą są dla bohaterek przekazywane z pokolenia na pokolenie czarodziejskie przedmioty, które otrzymują od babki w dniu urodzin: lusterko, sakwojaż i cztery matrioszki. Choć obdarowana laleczkami Betty obiecuje nie używać ich bez wyraźnej potrzeby i z narażeniem życia, niemal natychmiast obmyśla plan, w którym z wykorzystaniem magii zamierza uwolnić rodzinę od klątwy.
Błędne ogniki nad mokradłami
Naturalnie, zgodnie z pechem od zawsze prześladującym Wspacznych, nic nie układa się tak, jak by chciała. Zamiast przygody, o której Betty zawsze marzyła, dziewczynka wplątuje siebie i swoje siostry w śmiertelnie niebezpieczną grę – w wyniku serii nieprzewidzianych wydarzeń wszystkie trzy opuszczają archipelag. Wydaje się, że jedynym sposobem na ocalenie jest odkrycie tajemnicy czarodziejki, która wiele lat temu, zanim rzuciła się z okna wieży na wyspie Skrucha, wyryła na jej wewnętrznych murach kilka słów: „wzgarda”, „niesprawiedliwość”, „zdrada”, „ucieczka”… a także nazwisko Betty, Fliss i Charlie.
Próba odmiany losu
Dla kogoś z dużym doświadczeniem czytelniczym „Szczypta magii” wyda się mało oryginalna – szczególnie na początku uderzają powielane przez tego typu opowieści schematy fabularne i językowe. Betty, nieświadoma, że stoją za nią setki literackich poprzedniczek i poprzedników, obowiązkowo musi przecież wpaść w kilkustronicowe niedowierzanie, gdy odkrywa, że magia istnieje naprawdę. Muszą gnębić ją co kilka rozdziałów nieodzowne wyrzuty sumienia z powodu złamania zakazów i nakazów rodziny oraz klasyczne wątpliwości dotyczące podjętych decyzji.
Opis przeżyć wewnętrznych głównej bohaterki jest chyba zresztą najsłabszym elementem powieści; trudno oprzeć się wrażeniu, że to nie głos trzynastoletniej dziewczynki odzywa się od czasu do czasu, a raczej dorosła autorka oceniająca poczynania Betty z dystansu, na który pozwala jej wiek i władza nad tekstem. Jak choćby przy zderzeniu z refleksją taką jak ta: „Zbyt późno zdała sobie sprawę, że spędziła ostatnie lata na marzeniu o rzeczach wielkich, nieświadoma, że nie ma nic ważniejszego od rodziny”.
Na szczęście książka Harrison – tak jak świetnie pokazuje to szalona okładka, różowa, ale trochę złowieszcza, z zagadkową wieżą pośrodku, pełna rekwizytów i baśniowej przyrody – jest mimo wszystko wciągającą, pełną zwrotów akcji przygodą i na pewno będzie wielką frajdą, szczególnie dla tych, którzy nie mają jeszcze za sobą zbyt wielu podobnych historii. Owszem, nie zaszkodziłoby fabule chociażby zrezygnowanie z niektórych klasycznych zwierzęcych pomocników, którzy sprawiają wrażenie, jakby pojawili się niejako z gatunkowego przymusu. Czekam też na powieść, w której najbardziej eksploatowanymi magicznymi mocami będzie coś innego niż teleportacja i stawanie się niewidzialnym.
Będzie jeszcze czas na dalej i na więcej
Niemniej jednak większość klasycznych baśniowych elementów pojawiających się w powieści budzi dreszczyk emocji i podekscytowanie wywołane przez jakże przyjemne balansowanie między tym, co czytelniczo nowe, i tym, co znajome. Tajemnicza kobieta uwięziona w wieży, mroczne sekrety z przeszłości, klątwa nieprzerwana od wielu pokoleń – znamy, a jednak wciąż chcemy więcej; wystarczy odpowiednia oprawa i szczypta świeżych dodatków. No i magii. U Harrison niektóre użyte składniki może i nieco się już przejadły, ale to wciąż książka, którą pochłonąć można ze smakiem. I, jak na historię o pechu i klątwie, wcale nie jest przygnębiająca – to w dużej mierze hołd złożony „siostrzeństwu”, relacji, w której nad zazdrością, niezrozumieniem i rywalizacją ostatecznie zwycięża ciepło, oddanie, szacunek, radość z bycia razem i bezwarunkowa miłość.
A poza tym wszystkim, główny morał „Szczypty magii”, choć może zbyt dosłownie wyrażony jak na dzisiejsze standardy i oczekiwania, ostatecznie jest jednak bardziej progresywny niż apel o nadludzkie poświęcenie, promuje bowiem dociekliwość, zuchwałość, poszanowanie różnic i pragnienie wolności. A to wartości, których chciałabym życzyć każdej czytelniczce z okazji niedawno obchodzonego Dnia Kobiet. I na co dzień.
Książka:
Michelle Harrison, „Szczypta magii”, przeł. Łukasz Małecki, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.