Jakub Bodziony: Czy pan chce wyprowadzić Polskę z Europy?

Cezary Kaźmierczak: [śmiech] A cóż to panu przyszło do głowy?!

Nie mnie, a posłowi PiS-u Januszowi Śniadkowi, który twierdzi, że środowiska sprzeciwiające się zakazowi handlu w niedzielę chcą wyprowadzić Polskę z UE, bo przecież takie rozwiązanie jest na Zachodzie powszechne.

[śmiech] Przepraszam, ale to chyba jest jakaś nieudana próba ratowania twarzy po wprowadzeniu nieudanej regulacji.

To znaczy?

Rząd bardzo pomógł dwóm grupom sklepów obecnych w handlu detalicznym. Po pierwsze, dyskontom, które mają rekordowy wzrost i perspektywy rozwoju. Druga to tak zwane convenience stores.

Czyli Żabki i Carrefoury Express?

W znakomitej większości, ale też stacje benzynowe. Wielkim przegranym tej regulacji są małe sklepy i hipermarkety.

Jak to? Cytując dalej posła Śniadka, „ustawa jest wyrazem patriotyzmu gospodarczego” i miała uratować mały oraz średni biznes.

Może chęci były dobre, ale wyszło jak zwykle. Małe sklepy mają kilka dróg ucieczki. Jedna z nich to przekształcenie się w convenience store, ale to będzie bardzo trudne.

Dlaczego?

Bo one nie mają takiej siły zakupowej ani odpowiedniej bazy danych, która pozwala dobrać asortyment. Wielkie sieci wiedzą, co trzeba położyć na półce, żeby się sprzedało.

Druga opcja to przekształcenie się w delikatesy z unikalnymi produktami, co jest wyjściem bardzo drogim i możliwym tylko w wybranych lokalizacjach.

Trzecia możliwość to łączenie się w sieci. Jako pierwsza robi to firma Comp, która umożliwia konkurencję cenową z marketami.

Na jakiej zasadzie?

Promocji poprzez kasy fiskalne. To pozwala właścicielom małych sklepów na dostęp do ofert promocyjnych organizowanych bezpośrednio przez producentów FMCG (produktów szybko zbywalnych – chemia domowa, żywność, napoje). Przez platformę producent wysyła ofertę promocyjną do sklepu, a właściciel decyduje o tym, które z nich chce aktywować. Przedsiębiorcy nabijają produkt na kasę fiskalną, a później dostają zwrot pieniędzy, w zależności od tego, ile produktów promocyjnych sprzedali. Ale to nie zmieni trendu i trzeba się z tym pogodzić, że Polacy robią zakupy w dyskontach.

I najczęściej w piątki i soboty?

To prawda – i przed tym też ostrzegaliśmy. W latach 90. również były podejmowane takie próby, żeby nauczyć Polaków kupować dużo i raz w tygodniu. Ale wtedy byliśmy zanadto biednym społeczeństwem.

Wtedy się nie udało, a teraz pomógł rząd?

To na pewno. Zakupy robimy coraz rzadziej i większe. Obroty wzrastają, podobnie działo się na Węgrzech, bo ludzie kupują więcej, niż im potrzeba.

Niedawno, pierwszy raz od ponad roku, byłem z dziećmi w hipermarkecie i to wygląda jak biznes, który się zwija. Nie było ani ludzi, ani towarów. Konsumenci obcięli dwa ekstrema – największe i najmniejsze sklepy. Tesco praktycznie w Polsce zbankrutowało.

Skąd ta zmiana?

Wcześniej wyjazd do galerii handlowej był niedzielną atrakcją rozrywkowo-rodzinną. Można było pójść na lody, na kręgle, a przy okazji do hipermarketu. Teraz to się skończyło, a konsumenci, z pomocą rządu, zdecydowali, że zakupy robią w Lidlu i Biedronce.

Tak na ogół jest, że od tej pomocy rządowej trzeba się ratować. Intencje niewątpliwie były szlachetne, ale brakuje im odwagi, żeby przyznać, że nic z tego nie wyszło. | Cezary Kaźmierczak

Czy ustawa o zakazie handlu w niedzielę była z wami konsultowana?

Tak, protestowaliśmy od początku. Ale oni byli tak zdeterminowani, że obyło się bez szczególnych dyskusji.

Poseł Śniadek mówi, że to Związek Przedsiębiorców i Pracodawców jest zainteresowany funkcjonowaniem tego typu placówek, i dodaje: „jest taka organizacja jak Naczelna Rada Zrzeszeń Polskiego Handlu i Usług, która łączy najmniejsze podmioty. Po wprowadzeniu ustawy ja i Alfred Bujara z NSZZ «Solidarność» dostaliśmy od nich piękne statuetki «Zasłużony dla polskiego handlu»”.

Mało wiem o tej organizacji. Ale do nas należy 50 tysięcy małych handlowców i zapewniam, że nie są oni entuzjastami tej ustawy.

Czyli rząd chciał wam rzucić koło ratunkowe, a wyszło tak, że dostaliście nim w głowę?

Tak na ogół jest, że od tej pomocy rządowej trzeba się ratować. Intencje niewątpliwie były szlachetne, ale brakuje im odwagi, żeby przyznać, że nic z tego nie wyszło. To samo rozwiązanie sprawdzono wcześniej na Węgrzech. Tylko że Orbán jest sprytniejszy, więc po roku się z tego wycofał.

Fot. Pikrepo.com

W Polsce widać raczej tendencję do zaostrzania tych przepisów. Rząd deklaruje, że nie odpuści Żabkom, które teraz są otwarte w niedziele, ponieważ funkcjonują jako punkty pocztowe.

Zachowałbym pewien dystans do prognoz i zapowiedzi PiS-u, które są dość wybiórcze. W uścisku logiki trwałem do roku 2014 roku, kiedy prowadziłem własny biznes. Od tego czasu bardziej zajmuję się polityką i bardzo oddaliłem się od myślenia w tego typu kategoriach. Myślę, że te dwa światy się ze sobą nie łączą.

Żeby w biznesie osiągnąć sukces, trzeba robić coś taniej, lepiej albo inaczej. Polscy przedsiębiorcy zachowują się racjonalnie – nie mieli know-how i kapitału, żeby robić lepiej, więc robiliśmy inaczej. Stąd taki sukces naszych usług na rynkach europejskich i francuska histeria, żeby zablokować polskie firmy transportowe. Mamy elastyczność operacyjną nieporównywalnie lepszą niż zachodnie firmy, do tego trzeba doliczyć kombinatorstwo, którego nas nauczyli zaborcy, a potem PRL. Do tego obecnie modnie jest kupować produkty pochodzące z Polski.

A pan, gdy kupuje warzywa, to patrzy pan, czy są z Polski?

Moja rodzina jest o tyle nietypowa, że do żywności przywiązujemy nadmierną wagę. Warzywa kupujemy od znanej mi od lat osoby, do której mam zaufanie. Ale nigdy go nie pytałem, czy jego produkty są z Polski, czy nie.

Myśli pan, że Polacy są patriotami gospodarczymi?

Na pewno nie kupią produktu, który jest gorszy i droższy, ale pochodzi z Polski. Widać to nawet w zakupach węgla przez spółki skarbu państwa [śmiech].

Na miejscu pana Kołodziejczaka obawiałbym się nie hipermarketów, a konkurencji ze strony ukraińskiego rolnictwa. To będzie wyzwanie dla polskiej wsi – a nie hipermarkety. | Cezary Kaźmierczak

Według jednych badań, Polacy deklarują, że pochodzenie produktu jest dla nich bardzo ważne, ale z drugiej strony, najważniejszym kryterium pozostaje cena.

Trudno jest coś teraz sprzedać bez „oflagowania się”, więc robi to każdy. To jest dość pozytywny trend. Sam spędziłem dużo czasu za granicą i wróciłem do Polski w 1996 roku. Fascynujace było to, jak każdy sprzedawca przekonywał, że jego produkty pochodzą zza granicy. Amerykańskie, francuskie, niemieckie, brytyjskie – byle nie polskie. Teraz mamy do czynienia z kontrą wobec tego procesu, pod krajową banderą.

O oznaczanie produktów zza granicy jako polskich Agrounia, na czele z jej prezesem Michałem Kołodziejczakiem, oskarża między innymi Biedronkę i Lidla.

Pan Kołodziejczak też mija się prawdą, mówiąc o tym, jak szkodliwe dla polskiego rolnictwa są dyskonty. Te sieci umożliwiają eksport polskich produktów na cały świat i tu wyróżnia się Lidl, bo Biedronka to sieć lokalna, która największą pozycję ma właśnie w Polsce.

Czyli Lidl eksportuje towary polskich rolników do Niemiec, Francji czy Belgii?

Oczywiście.

I też podpisuje je jako produkty pochodzące z krajowych rynków?

Tego nie wiem, ale przytłaczająca liczba produktów w tych sklepach jest polska.

Na miejscu pana Kołodziejczaka obawiałbym się nie hipermarketów, a konkurencji ze strony ukraińskiego rolnictwa. To będzie wyzwanie dla polskiej wsi – a nie hipermarkety. Do tej pory chroniła nas bardzo zła ustawa o ziemi, ale ukraiński parlament ją naprawił.

Dlaczego to ma być zagrożenie dla polskich rolników?

Bo to wielkotowarowe, wyspecjalizowane gospodarstwa. Łączy pan oligarchiczne pieniądze, z zachodnimi technologiami i ziemią, do której można włożyć kij od szczotki, a na drugi dzień wyrosną na nim liście. Brakuje tylko know-how i kultury agrarnej.

To może to byłaby szansa dla polskiego kapitału?

Jeśli polski rząd nie potrafi za grosze kupić takiej perły, jaką jest ukraińska Motor Sicz – firma, która produkuje światowej klasy silniki – to nie liczyłbym na żaden misterny plan wobec ukraińskiego rolnictwa.