Cofnijmy się na moment do lat 2015–2016 i do tego, jak Partia Republikańska nominowała Donalda Trumpa. W prawyborach republikanów o nominację na kandydata na prezydenta USA w 2016 roku startowało aż 17 kandydatów, najliczniejsze grono w historii. Kandydaci popierani przez establishment, jak gubernator Jeb Bush czy John Kasich, oraz senatorowie Marco Rubio i Ted Cruz dzielili między siebie głosy, a partia nie była w stanie skonsolidować swojego poparcia dla jednego z nich. Kandydaci establishmentu bili się między sobą zamiast atakować Trumpa. Dzięki tej rywalizacji outsider Trump, który jeszcze w 2001 roku był zarejestrowany jako demokrata, a polityczne afiliacje zmieniał jak rękawiczki, zdołał wygrać nominację – mimo dosyć niskiego poparcia (30–40 procent), de facto dokonał „wrogiego przejęcia” partii. Obecnie republikanów można spokojnie nazwać partią Trumpa, a grono konserwatywnych przeciwników Trumpa (tak zwanych Never Trumpers) jest dosyć niewielkie i nie ma dla nich miejsca w partii.
Obecne prawybory w Partii Demokratycznej zaczęły się bardzo podobnie. O nominację, w różnych momentach, biło się łącznie aż 29 kandydatów – nowy rekord. Byli kandydaci bardziej centrowi, jak były wiceprezydent Joe Biden, burmistrz małego miasta i pierwszy otwarcie homoseksualny kandydat na prezydenta Pete Buttigieg czy senatorka Amy Klobuchar. Byli kandydaci bardziej lewicowi (ale jednocześnie członkowie partyjnego establishmentu), jak senator Elizabeth Warren, były burmistrz San Antonio w Teksasie Julián Castro czy były kongresman Beto O’Rourke. Po stronie outsiderów stanął senator Bernie Sanders, biznesmen Andrew Yang oraz miliarderzy Michael Bloomberg i Tom Steyer.
Wielu z nich odpadło jeszcze przed pierwszymi prawyborami w stanie Iowa, ale i tak zapowiadało się na powtórkę z 2016 roku. Chociaż jego poparcie przez kolejne miesiące oscylowało w ogólnonarodowych sondażach pomiędzy 15 a 25 procent, na faworyta wyścigu wyrastał Bernie Sanders, kandydat określający się jako demokratyczny socjalista. Sanders, popierany przez bardzo entuzjastycznych młodych wyborców, obiecywał rewolucję: między innymi bezpłatne studia na publicznych uniwersytetach i państwową, darmową opiekę zdrowotną, opodatkowanie największych korporacji i banków, zwiększenie podatków najbogatszych Amerykanów oraz sfinansowanie pakietu reform klimatycznych (tak zwany Green New Deal).
Jego poparcie wśród kluczowego elektoratu demokratów – czarnoskórych wyborców – jest dużo niższe niż w przypadku Bidena. Jednocześnie kluczowy elektorat Sandersa – osoby bardzo młode – mimo głośnego poparcia w mediach społecznościowych, nie chodzą do urn. | Dominik Stecuła
Sanders wygrał w New Hampshire i Nevadzie oraz minimalnie przegrał z Buttigiegiem w Iowa. Sytuacja łudząco przypominała rok 2016 w Partii Republikańskiej – Buttigieg, Biden, Klobuchar i miliarder Bloomberg bili się między sobą, a korzystał Sanders. To wywołało panikę wśród establishmentu Partii Demokratycznej, który nie chciał nominacji Sandersa, ponieważ bał się jego porażki z Trumpem.
Dlaczego? Bernie Sanders jest kandydatem dosyć toksycznym. Po pierwsze, nie jest członkiem Partii Demokratycznej, a senatorem niezależnym. Startuje jako demokrata, ale jego relacje z partyjnym establishmentem są chłodne. Po drugie, otwarcie nazywa siebie socjalistą. Od wielu lat sondaże pokazują, że większość Amerykanów ma do tego określenia negatywny stosunek. Nawet spora część elektoratu demokratów, około 25 procent, deklaruje brak poparcia dla socjalistycznego kandydata. Po trzecie, mało znana radykalna przeszłość Sandersa prawie na pewno stałaby się w kampanii przedmiotem ataków ze strony republikanów. W latach 70. Sanders przewodniczył lewicowo-wolnościowej partii Liberty Union, która chciała zastąpić siły zbrojne USA uzbrojonymi grupami obywatelskimi. W latach 80. był związany z trockistowską Socialist Workers Party, w barwach której apelował o jedność z reżimem Castro na Kubie oraz w Iranie. A w 1988 roku, jako burmistrz miasta Burlington w stanie Vermont, wraz z żoną wybrał się z wizytą do Związku Radzieckiego, w czasie której krytykował Stany Zjednoczone i chwalił ZSRR. Po czwarte, nawet zakładając, że powyższe problemy nie będą miały większego znaczenia, badania pokazują, że szanse na wygraną Sandersa, jeśli otrzyma nominację, są niewysokie. Jego poparcie wśród kluczowego elektoratu demokratów – czarnoskórych wyborców – jest dużo niższe niż w przypadku Bidena. Jednocześnie kluczowy elektorat Sandersa – osoby bardzo młode – mimo głośnego poparcia w mediach społecznościowych, nie chodzą do urn. Najnowsze analizy pokazują że Sanders musi liczyć na wzrost frekwencji wśród najmłodszych wyborców o 30 punktów procentowych ponad rekordową frekwencję młodych z 2008 roku, kiedy ta grupa głosowała na Baracka Obamę. Dotychczasowa frekwencja młodych w prawyborach pokazuje, że będzie to bardzo trudne zadanie.
Olbrzymia wygrana wiceprezydenta Bidena w Południowej Karolinie (49 procent dla Bidena wobec 20 procent dla Sandersa) dobitnie pokazała brak poparcia dla senatora z Vermontu wśród czarnoskórych wyborców. W świetle tych wyników, Buttigieg, Klobuchar i Bloomberg (który w kilka tygodni wydał ponad 500 milionów dolarów, głównie na reklamy telewizyjne) wycofali się z wyścigu i oficjalnie poparli Bidena. Inni kandydaci, jak Beto O’Rourke, Kamala Harris i Corey Booker, również poparli byłego wiceprezydenta. Dzięki konsolidacji poparcia establishmentu, comeback Bidena był imponujący. Podczas „superwtorku”, Biden wygrał 10 z 14 stanów i od razu został faworytem wyścigu o nominację. Tę pozycję potwierdził we wtorek 10 marca, wygrywając w dużym i ważnym na wyborczej mapie stanie Michigan (a także w Missisipi, Missouri i Idaho). Wygląda więc na to, że demokraci wyciągnęli wnioski z 2016 roku i nie popełnili tych samych błędów co republikanie. Po „superwtorku” została tylko dwójka poważnych kandydatów – Biden i Sanders. I to ten pierwszy ma dziś największe szanse na sukces.
Oczywiście przed nim długa droga do lipca i partyjnej konwencji. Wiele kluczowych stanów, jak Floryda, Nowy Jork, Pensylwania czy Ohio jeszcze nie głosowały. Ale rezygnacja kluczowych polityków z dalszego udziału w wyborach i ich poparcie dla Bidena pokazuje, że wiceprezydent, mimo 77 lat na karku, potrafi zjednoczyć partię i stworzyć sobie warunki do zdobycia nominacji.
Dziś największym wrogiem wiceprezydenta jest… on sam i jego słabości: przejęzyczenia w publicznych wypowiedziach, błędy faktograficzne, nieudane występy w debatach oraz zaawansowany wiek. To kandydatura daleka od ideału, ale widać, że Partia Demokratyczna odrobiła zadanie domowe i wyciągnęła wnioski z błędów republikanów.