Łukasz Pawłowski: Jeszcze pod koniec lutego minister rozwoju Jadwiga Emilewicz mówiła, że koronawirus może być szansą dla polskich przedsiębiorców, ponieważ firmy korzystające z chińskich dostawców na gwałt szukały alternatyw. W podobnym tonie wypowiadał się amerykański sekretarz handlu, Wilbur Ross. Kiedy zasięg choroby był jeszcze ograniczony wyłącznie do Chin, mówił, że to „przyspieszy powrót miejsc pracy do Ameryki Północnej”.
Jan Hagemejer: Możemy na to spojrzeć z punktu widzenia ogólnego pytania o to, po co mamy handel międzynarodowy. Po to, żeby wykorzystywać to, co pewne kraje mają lepszego niż inne.
Czyli?
JH: Czyli na przykład produktywność, koszty pracy i kwalifikacje pracowników, technologie, położenie, transport, dostęp do surowców itd. Handel pojawia się jako sposób na obniżenie kosztów wytworzenia dóbr, które ludzie chcą kupować. Kiedy więc zwiększają się jakiekolwiek bariery w handlu – w tym wypadku te bariery wynikają z epidemii – w Polsce będziemy musieli przestać produkować to, w czym jesteśmy dobrzy, a zaczniemy produkować to, co musimy, żeby zaspokoić popyt wewnętrzny. Nawet jeśli jesteśmy w tym gorsi. Koszy wzrosną, wydajność spadnie – pogorszy się sytuacja zarówno sytuacja gospodarstw domowych, jak i firm. Dochód w ujęciu realnym się obniży. Naprawdę, trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób miałaby to być szansa dla przedsiębiorstw krajowych.
Joanna Tyrowicz: Co więcej, żeby faktycznie coś się zmieniło w dzisiejszych globalnych łańcuchach produkcji, ten kryzys z powodu koronawirusa musiałby być dość trwały. Spójrzmy na tę sytuację z perspektywy firm, które podjęły decyzję, żeby produkować coś lub pozyskiwać części do swoich produktów za granicą. Kiedy ktoś już raz dokonał relatywnie dużego nakładu, żeby coś zmienić w swoim sposobie organizacji pracy…
…czyli na przykład znalazł sobie jakiegoś dostawcę w Chinach…
JT: …i dostosował wszystko w swoim procesie produkcji do tego faktu, to odwrócenie tego rodzaju inwestycji jest bardzo kosztowne. Firmy zaczną podejmować takie decyzje dopiero wtedy, gdy w ich ocenie – dokonywanej w warunkach dużej niepewności – wyłożenie pieniędzy na zmianę łańcucha dostaw będzie miało biznesowy sens.
Rozmawiamy w połowie marca, a pierwsze informacje o zakażeniach pojawiły się pod koniec grudnia. Minął kwartał. Żadna firma nie decyduje się na duże inwestycje, dlatego że ma pewne problemy w okresie kwartału. Kiedy raz podjęliśmy decyzję o wejściu na jakiś rynek, nie będziemy tego odwracać ze względu na krótkoterminowe zaburzenia, niezwiązane z podstawami funkcjonowania biznesu. Być może w przyszłości będziemy ostrożniejsi i uwzględnimy także takie ryzyko jak epidemia. Ale nie ma jeszcze powodów, aby firmy miały już teraz dokonywać jakiegoś zasadniczego zwrotu.
JH: Tym bardziej, że epidemia przestała być problemem lokalnym, a stała się globalnym. O ile na początku oddziaływała przede wszystkim na Chiny, co miało istotne, ale dość ograniczone skutki, dziś dotyka większości relacji handlowych pomiędzy największymi gospodarkami świata. Na takie zagrożenie nie ma prostej odpowiedzi, zwłaszcza że nie wiemy, jak długo potrwa.
Żeby faktycznie coś się zmieniło w dzisiejszych globalnych łańcuchach produkcji, ten kryzys z powodu koronawirusa musiałby być dość trwały. Firmy zaczną podejmować takie decyzje dopiero wtedy, gdy w ich ocenie – dokonywanej w warunkach dużej niepewności – wyłożenie pieniędzy na zmianę łańcucha dostaw będzie miało biznesowy sens. | prof. Joanna Tyrowicz
Już jednak słychać głosy, że to nie tylko kryzys globalny, ale też kryzys globalizacji. Pokazuje on, że te długie i rozrzucone po całym świecie łańcuchy produkcji przy tego rodzaju nieprzewidzianych wydarzeniach kompletnie się załamują.
JT: W ekonomii rozdzielamy analizę przyszłości na dwa pojęcia: niepewność i ryzyko. Ryzyko to coś, co z pewnym prawdopodobieństwem może się wydarzyć. Kiedy firmy podejmowały decyzję, żeby lokować się gdzieś za granicą, miały jakąś percepcję ryzyka. Możemy się spierać o to, czy oceniały to ryzyko rozsądnie, czy nie, ale jakoś je uwzględniały. Prawdopodobnie to, co dzieje się teraz na okoliczność koronawirusa, było poza ich percepcją ryzyka i znajdowało się w sferze niepewności.
Długookresowy skutek koronawirusa będzie taki, że tego rodzaju zagrożenia zostaną włączone w procesy decyzyjne. Ale to nie oznacza, że zostanie zatrzymany proces dzielenia etapów produkcji dóbr i usług na wiele krajów w długim łańcuchu. Bo to dzięki temu dzieleniu produkty są tańsze, szybciej dostępne i łatwiej można modyfikować technologie produkcji. Tak z perspektywy światowych montowni, jak i tych, którzy ten montaż zlecają, tego typu model produkcji jest po prostu bardziej efektywny. I dlatego będzie funkcjonował nadal.
JH: Prawdopodobnie nastąpi nieco większa dywersyfikacja źródeł surowców i dóbr pośrednich – materiałów i komponentów – lecz nie sposób ubezpieczyć się od wszelkich ewentualności. Ponadto, dostęp do surowców naturalnych koniecznych w produkcji jest trudno zdywersyfikować, bo są one naturalnie położone jedynie w konkretnych lokalizacjach. A korzyści z bieżącej organizacji gospodarki światowej są ogromne, więc odwrót od globalizacji jest po prostu nieopłacalny.
ŁP: Czy można powiedzieć, jakie typy krajów – w zależności od tego, jakie miejsce zajmują w łańcuchach produkcji – są najbardziej narażone na gospodarcze skutki epidemii? Czy to większe zagrożenie dla krajów biedniejszych, bo są biedne, czy tych bardziej zamożnych, bo ich gospodarki są bardziej zależne od globalnych powiązań? A może wszystkich dotyka w jednakowym stopniu?
JT: Nie wiemy jeszcze dokładnie, co tak naprawdę ogłosił Donald Trump – czy zakaz podróżowania do Stanów Zjednoczonych z Europy będzie dotyczył wyłącznie ludzi, czy także dóbr.
ŁP: W swoim przemówieniu mówił tak, jakby miał dotyczyć także dóbr. Ale potem na Twitterze napisał, że zakaz ogranicza się do ludzi i „w żaden sposób nie wpłynie na handel”.
JT: Gdyby zatrzymano handel, to byłby dramat i kryzys światowy. Oczywiście każda śmierć człowieka jest tragedią, ale do tej pory na świecie zmarło z powodu koronawirusa kilka tysięcy osób, czyli mniej niż co kilka dni ginie w wypadkach samochodowych w dowolnie skonfigurowanym kontekście. A do tego część ofiar cierpiała na inne, zagrażające ich życiu choroby. Jeśli z powodu koronawirusa mielibyśmy zatrzymać handel światowy, to jest ogromne zagrożenie dla wszystkich – potężny impuls recesyjny. Nie chodzi tylko o amerykańskie firmy. Każdy, kto dziś prowadzi przedsiębiorstwo, musiałby brać pod uwagę zagrożenie, że prezydent jakiegoś kraju może zatrzymać handel światowy, bo się boi i nie wie, co robić. Gdybyśmy nagle obudzili się w takim świecie, to szykować się trzeba na wojnę, a nie na recesję. To byłby gigantyczny krok do tyłu.
[promobox_wydarzenie link=”https://kulturaliberalna.pl/2020/03/17/adrian-wooldridge-rozmowa-koronawirus-gospodarka-globalizacja/” txt1=”Po epidemii spojrzymy na globalizację bardziej realistycznie” txt2=”przeczytaj rozmowę z Adrianem Wooldridgem” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2020/03/ee-550×338.jpg”]
JH: Przygotowałem symulację przy użyciu dość skomplikowanego modelu ekonomicznego handlu światowego. Symulacja ta nie aspiruje do tego, aby pokazać konkretne skutki koronawirusa, tylko raczej wskazuje, jak ważny jest handel międzynarodowy dla gospodarki światowej, w tym dla Polski i co oznacza każde jego zaburzenie o globalnej skali. Sprawdziłem dwa bardzo proste scenariusze: wzrost kosztów handlu z Chinami o 10 procent i wzrost kosztów handlu na całym świecie o 10 procent. Dla Polski ten pierwszy scenariusz oznacza spadek poziomu PKB o około 0,3 procent, i na przykład o około 0,6 procent dla Czech, bo są bardziej otwartą gospodarką. Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę 10-procentowy wzrost kosztów handlu w skali globalnej – a zatem wszystkich ze wszystkimi – wówczas konsekwencja dla Polski to spadek PKB o 6 procent, dla Niemiec 5 procent, a dla Irlandii nawet 9 procent.
I co się wtedy dzieje?
JT: To negatywny impuls recesyjny o ogromnej sile.
Sprawdziłem dwa bardzo proste scenariusze: wzrost kosztów handlu z Chinami o 10 procent i wzrost kosztów handlu na całym świecie o 10 procent. Dla Polski ten pierwszy scenariusz oznacza spadek poziomu PKB o około 0,3 procent. […] Kiedy jednak weźmiemy pod uwagę 10-procentowy wzrost kosztów handlu w skali globalnej – a zatem wszystkich ze wszystkimi – wówczas konsekwencja dla Polski to spadek PKB o 6 procent. | dr hab. Jan Hagemejer
Ale co te liczby oznaczałyby dla przeciętnego człowieka?
JT: Spadek PKB oznacza, że do podziału mamy mniejszy tort. A to oznacza, że spadnie konsumpcja, spadną dochody gospodarstw domowych, ponieważ spadnie zapotrzebowanie na pracę i płace. Spadek PKB o 6 procent to szok w skali, jakiej od 1990 roku nie doświadczyliśmy.
JH: A ta symulacja jest w pewnym sensie optymistyczna, bo zakłada, że praca i kapitał są mobilne między sektorami produkcji w ramach kraju, czyli możemy łatwo zwiększyć produkcję dóbr, które dotychczas pochodziły z importu, a zmniejszyć produkcję dóbr eksportowanych. Jakiekolwiek utrudnienia takiej zmiany sprawiłyby, że recesja byłaby jeszcze głębsza. Ponadto ten założony wzrost kosztów handlu choć wysoki, może być przecież znacznie większy w sytuacji, gdy kraje zamykają granice.
W jakim czasie dokonałyby się takie zmiany?
JH: To jest tak zwana statyka porównawcza – czyli bierzemy „zdjęcie” gospodarki w jednym momencie i porównujemy z innym zdjęciem, po narzuceniu zaburzenia w kosztach handlu. Nie zajmujemy się zmianami w czasie, tylko zestawiamy ze sobą dwie sytuacje – z handlem takim jak dziś i handlem o 10 procent droższym. Mobilność pracy i kapitału oznacza jednak horyzont 2–3-letni. W okresie krótszym te zmiany mogą być głębsze – zanim przedsiębiorstwa się dostosują.
JT: W modelu Janka nie tylko zakładamy, że wszyscy w tym samym czasie uwierzymy w 10 procent, czyli nie ma panikarzy zakładających 50 procent. Jeśli dziś nie wszyscy w to wierzymy, efekty rozłożą się w czasie, wiele firm przestrzeli z decyzjami i negatywnych skutków będzie więcej, bo dojście do nowego świata zajmie więcej czasu. To kolejny powód, dla którego PKB niższe o 6 procent to szacunek optymistyczny.
JH: Oczywiście, może być tak, że za 2–3 miesiące to wszystko się skończy, firmy zacisną zęby i jakoś przetrwają i dostosowania, o których mowa nigdy nie nastąpią. To scenariusz pożądany. Świat, w którym ograniczymy handel międzynarodowy, to świat znacznie biedniejszy niż ten, w którym obecnie żyjemy.
Wiemy jednak, że podczas epidemii niektóre firmy czy niektóre dziedziny gospodarki zyskują – producenci sprzętu medycznego, prywatne szpitale, producenci pewnych typów żywności. Czy ich zyski mogą złagodzić szok dla gospodarki?
JH: Może się okazać, że są sektory – i jest ich sporo – gdzie produkcja rośnie, choćby dlatego że nagle nie możemy niektórych produktów importować. Ale to nie jest dobra wiadomość, bo znaczy, że przestaliśmy robić to, w czym jesteśmy najbardziej konkurencyjni i zaczynamy robić to, w czym jesteśmy gorsi. Oczywiście, że dostosowania polegające na tym, że pewne sektory zwiększają produkcję łagodzą zaburzenia ogólnej działalności gospodarczej, lecz raczej nie ulega wątpliwości, że ogólny spadek produkcji będzie duży. Nawet gdy na chwilę przestaniemy mówić o handlu międzynarodowym, to wystarczy spojrzeć na ulice większych miast w Polsce, aby zobaczyć spadek popytu na dobra konsumpcyjne, usługi itp. Jeśli zaburzenia nie będą trwały długo, oczywiście będzie to oznaczało redukcję dochodu i krótkotrwałe załamanie większości wskaźników makroekonomicznych, lecz nie nastąpią daleko idące dostosowania w strukturze produkcji. Gdyby ten stan miał być jednak długotrwały, to jest to katastrofa.
JT: Dobrą ilustracją skutków takich wydarzeń była powódź w Tajlandii w 2011 roku. Tajlandia była wówczas jedynym krajem na świecie, gdzie produkowało się dyski twarde do komputerów i przerzutki rowerowe. Po powodzi nagle zabrakło na rynkach tych dwóch towarów. Nie są to oczywiście towary pierwszej potrzeby – dyski komputerowe jakieś mamy, zwykle nie potrzebujemy ich z dnia na dzień. A bez rowerów lub nowych przerzutek większość z nas może normalnie funkcjonować. Brak tych towarów nie zatrzymuje światowej gospodarki w blokach, ale dla gospodarki Tajlandii i jej partnerów handlowych skutki były o wiele poważniejsze. I to mimo że była to powódź, a więc zjawisko, którego skalę i skutki można było w miarę szybko oszacować.
Być może wskutek tej powodzi część firm zdecydowała o dywersyfikacji miejsc produkcji i na pewno włączyły zagrożenie powodziowe do swojej kalkulacji ryzyka. Ale do dziś nikt nie wycofał produkcji z Tajlandii.
Wystarczy spojrzeć na ulice większych miast w Polsce, aby zobaczyć spadek popytu na dobra konsumpcyjne, usługi itp. Jeśli zaburzenia nie będą trwały długo, to oczywiście będzie to oznaczało redukcję dochodu i krótkotrwałe załamanie większości wskaźników makroekonomicznych, lecz nie nastąpią daleko idące dostosowania w strukturze produkcji. Gdyby ten stan miał być jednak długotrwały, to jest to katastrofa. | dr hab. Jan Hagemejer
Ale kto więcej na tych zawirowaniach traci?
JH: Ostatni kryzys finansowy dotyczył przede wszystkim sektora finansowego, ale jednym z jego skutków był tak zwany great trade collapse, czyli wielkie załamanie handlu. W pewnych krajach, w szczególności w krajach mocno zaangażowanych w łańcuchy produkcji i produkujących głównie dobra pośrednie, czyli komponenty do produkcji innych dóbr – na przykład na Węgrzech czy Słowacji – reakcja na kryzys była bardzo gwałtowna, mimo że nie były istotnie zaangażowane w rynki finansowe. Jednym z wytłumaczeń tego faktu był tak zwany efekt bicza [bullwhip effect].
Co to znaczy?
JH: Mówi tyle, że szoki w łańcuchu dostaw narastają i największe są na jego końcu.
Czyli?
JH: Początek bicza w tym wypadku to konsument, czyli ostateczny odbiorca towaru, a koniec to rozpoczęcie procesu produkcji, czyli tam, gdzie są najmniej przetworzone surowce i dobra pośrednie. Załamanie popytu powoduje, że firmy ograniczają gwałtownie zakupy importowanych komponentów potrzebnych do produkcji, na przykład poprzez redukcję zapasów. Efekt ten przenosi się na dostawców, dla których zaburzenie może okazać się zbyt duże, by utrzymać działalność, co transmitowane jest do kolejnych ogniw łańcucha produkcji. I im bliżej końca tego bicza jesteśmy, tym prawdopodobieństwo zerwania łańcuchów większe i tym większe są efekty załamania handlu. To obserwowaliśmy w latach 2008–2009, gdzie zaburzenia popytowe po stronie USA i Europy Zachodniej bardzo silnie oddziaływały na eksport pozostałych krajów świata, w szczególności tych zajmujących się pośrednimi etapami produkcji.
Obecnie mamy dwa efekty: efekt podażowy, związany z utrudnieniami w handlu międzynarodowym i przestojami w produkcji, które wpływają na koszty funkcjonowania całych łańcuchów, oraz efekt popytowy, związany z tym, że konsumenci wstrzymują się z zakupami. A zatem skala zaburzenia może być znacznie większa niż w 2008 roku, bo wtedy nie było czynników zewnętrznych wpływających na koszty handlu. Spodziewam się, że negatywne efekty dla krajów w łańcuchu, znajdujących się relatywnie daleko od konsumenta finalnego, czyli między innymi krajów naszego regionu, będą większe niż w najbogatszych krajach świata. Efekty te warunkowane są również zależnością krajów od handlu międzynarodowego: w mniejszych krajach, o znacznie większej specjalizacji eksportowej gospodarki i większej zależności od importu, jak na przykład Czechy i Słowacja, zaburzenia gospodarki będą znacznie większe niż w Polsce, gdzie jest duży rynek wewnętrzny i zależność od eksportu mniejsza. Natomiast nie oznacza to, że skutki dla Polski będą małe – w Polsce eksport był i dalej jest ważnym źródłem wzrostu gospodarczego.
Co mogą robić państwa, żeby złagodzić skutki obecnej sytuacji? Są instrumenty z zakresu polityki fiskalnej i monetarnej, ale one mają chyba ograniczone działanie, kiedy nie wiemy, ile potrwa kryzys i jak będzie ostry.
JH: Wsparcie fiskalne, na przykład zwolnienia z podatków, które sprawią, że firmy będą się mogły utrzymać „na powierzchni”, są zasadne. Podobnie jak wsparcie socjalne dotyczące gospodarstw domowych.
JT: Jakkolwiek mają też negatywne konsekwencje.
Jakie?
JT: Kiedy raz wesprzesz firmy, budujesz w nich przekonanie, że w przyszłości także dostaną wsparcie. A to z kolei czyni je bardziej skłonnymi do podejmowania nieuzasadnionego ryzyka i przenosi na społeczeństwo koszt bailout-u.
I jeśli kryzys będzie się przedłużał, te firmy i tak, mimo wsparcia, upadną…
JT: To prawda. Co więcej, rozmowę o wsparciu w ogóle można prowadzić z poziomu makro i mikro. Na poziomie makro można się przerzucać wielkością interwencji fiskalnych, ale prawdziwa trudność jest na poziomie mikro, czyli jak zapewnić, żeby te środki realnie pomagały. W czasie kryzysu w 2008 roku, kiedy zastanawialiśmy się nad wspieraniem polskich przedsiębiorstw, wypracowanie pierwszej ustawy trwało kilkanaście miesięcy! Podobnie było ze wsparciem indywidualnych kredytobiorców. Przejście od pomysłu, że oto chcemy wspierać, do faktycznego wsparcia jest dużo trudniejsze niż podjęcie samej decyzji, że chcemy wspierać. Szansa, że wymyślimy naprawdę dobre sposoby wsparcia nie jest duża, a zanim one faktycznie zaczną działać, minie jeszcze dużo czasu.
Kłopot jest jednak moim zdaniem większy i poważniejszy niż to, czy uda nam się wymyślić, jak wydać orzeszki. Mówię „orzeszki”, bo żaden kraj nie jest w stanie przeprowadzić interwencji fiskalnej w skali podobnej do negatywnych efektów ograniczeń w handlu, a poza tym, taka interwencja zadziałałaby, tylko gdyby skutki gospodarcze koronawirusa miały charakter przejściowy.
Na czym polega ten większy problem?
JT: Zamykanie granic, bo nie umiemy zorganizować bezpiecznego transportu ludzi, to poważny krok do całkowitego zatrzymania handlu. Nawet jeśli faktycznie nie wprowadzisz formalnych ograniczeń w handlu na granicach, kto to ma wozić? I jak? Jak zawierać umowy, wdrażać nowe technologie, jak nawiązywać i podtrzymywać relacje biznesowe czy badawcze? Zamykanie granic krajów członkowskich UE, bo jakiś kraj nie umie zapewnić realizacji wystarczająco dużej liczby testów na granicy, to początek katastrofy gospodarczej, której skutków nikt na dziś nie umie oszacować, gdyby to miało potrwać dłużej niż kilka dni.
Dlatego świetnie, że Komisja Europejska wzięła na siebie rolę rozgrywającego, gdy niesprawność poszczególnych państw członkowskich i paniczne reakcje ich rządów zaczęły wkraczać w obszary nieodwracalne. Ja się nie znam na epidemiach w ogólności, ani na koronie w szczególności, ale to przecież nie jest problem, że zdrowi ludzie latają po świecie! Problemem jest tylko to, że nie wiemy, kto jest chory. Dlatego rozwiązaniem obecnej sytuacji jest mnóstwo szybkich testów na granicach i zwiększenie bezpieczeństwa epidemiologicznego podróży. Za to nie jest żadnym rozwiązaniem zakaz podróżowania, testy trwające 30 godzin i kwarantanny trwające 14 dni u zdrowych ludzi. To jest przecież XXI wiek! Podobnie jest zresztą z leczeniem: ludzie umierają nie dlatego, że to taki groźny wirus, tylko dlatego, że trafiają do szpitala bardzo późno i brakuje respiratorów. Więc rozwiązaniem jest znowu dużo wcześnie robionych testów i zwiększenie liczby respiratorów. Wiele krajów członkowskich nie robi żadnej z tych rzeczy i świetnie, że KE po prostu wchodzi do gry z masą szybkich testów i respiratorami.
JH: W działaniach krajów członkowskich brakuje spójności, co będzie pogarszało sytuację ekonomiczną. Gdyby wszyscy stosowali takie same adekwatne środki zaradcze (w tym między innymi testowanie i ograniczenia dotyczące odległości między osobami w danym miejscu), może nie trzeba byłoby zamykać granic. Z jednej strony, brak reakcji, jak w Wielkiej Brytanii, to z pewnością przesada, ale zupełna autarkia też nie jest rozwiązaniem. Ten brak spójności może wpływać na przedłużenie kryzysu, bo jeśli okaże się, że w jednych państwach poradzono sobie z nim szybciej niż w innych, to część restrykcji w przepływach międzynarodowych może się utrzymać długo.
Żaden kraj nie jest w stanie przeprowadzić interwencji fiskalnej w skali podobnej do negatywnych efektów ograniczeń w handlu, a poza tym, taka interwencja zadziałałaby tylko, gdyby skutki gospodarcze koronawirusa miały charakter przejściowy. | prof. Joanna Tyrowicz
Ale są też decyzje wpływające bezpośrednio na kieszenie obywateli – na przykład włoski rząd zawiesił spłatę kredytów na kilka miesięcy. O podobnej formie pomocy dla kredytobiorców mówił też prezydent Andrzej Duda.
JT: Co się wydarzyło w Polsce, kiedy gwałtownie wzrosła cena franka w 2008 i 2009 roku? Polacy przestali kupować nowe buty, płacić za prąd i internet, ale kredyt mieszkaniowy spłacali regularnie. A jak ktoś naprawdę nie mógł, to banki rozkładały kredyt na dłuższy okres, co w praktyce zwiększało rentowność tych kredytów dla banków.
JH: Można się spodziewać, że będą opóźnienia w płatnościach między podmiotami gospodarczymi, ponieważ przychody przedsiębiorstw gwałtownie spadną. Oczekiwałbym, że weźmie się to pod uwagę w kontekście terminów regulowania zobowiązań podatkowych i innych zobowiązań wobec państwa, w szczególności tych, które nie są zależne od przychodu, jak na przykład ZUS od jednoosobowych przedsiębiorstw. Podobnie ma to miejsce w przypadku kredytów bankowych dla gospodarstw domowych – tutaj w interesie banków jest wydłużenie czasu spłaty zamiast dochodzenia należności.
JT: Świat jest skomplikowany, rządy dokładają dodatkowej niepewności. Na dziś wydaje się, że większe problemy będą miały mniejsze firmy i jednoosobowe działalności gospodarcze niż duże firmy, bo te pierwsze mogą po prostu nie przetrwać i żadne tam de minimis im nie pomoże. Ale to jest tylko moja intuicja, spekulacja, nie lepsza od innych, bo na dziś nie wiadomo, jak długi ani jak duży mamy kłopot. Wiem, że mnóstwo komentatorów przekrzykuje się w wymyślaniu działań, jakie to miałyby być podjęte przez rządy, żeby załagodzić sytuację, ale niewątpliwie czeka nas recesja i w mojej ocenie teraz jest czas na zbieranie rzetelnej wiedzy o pojawiających się problemach w gospodarce, a nie na rzucanie z rękawa genialnych rozwiązań.
Czego w takim razie powinniśmy jako obywatele oczekiwać od państwa?
JT: Jako firma, w warunkach tak wielkiej niepewności, chciałabym dokładnie i z wyprzedzeniem wiedzieć, co rząd planuje. Takie informacje powinny pojawić się kilka tygodni temu. Jeśli pogorszy się sytuacja w Europie, zawiesimy masowe imprezy i będziemy badać ludzi na granicach; jeśli w Polsce pojawią się pierwsze przypadki, zamkniemy szkoły i będziemy zachęcać do pracy z domu; jeśli liczba chorych wzrośnie do jakiegoś poziomu, podejmiemy następujące kroki itd.
W takiej sytuacji ludzie i firmy mogą się przygotować, zaplanować, zorganizować. A jeśli przez ileś tygodni powtarza się ludziom, że koronawirus to być może dobra wiadomość dla polskich przedsiębiorców i w Polsce go nie ma, a potem z dnia na dzień, bez żadnej zapowiedzi zamyka się szkoły, restauracje, centra handlowe i zakazuje spotkań, to wszyscy tracą głowę, bo źródłem niepewności jest nie tylko epidemia, ale też rząd. Z kilkutygodniowym wyprzedzeniem firma może wypracować jakieś procedury tak, na przykład, żeby przynajmniej część pracowników mogła pracować z domu, albo żeby ich sprowadzić z misji zagranicznych do Polski jeśli chcą. Ale co można zrobić z dnia na dzień? I to kiedy ludzie już się denerwują, bo szkoły są zamknięte, a jutro może zamkną spożywczaki?