Miasto jest wymarłe. Spacerując po ulicach, nie widzę ludzi. Nie ma kolorowego tłumu. Nie ma zabawnej kolejki do naleśnikarni. Zza szyby pustego tramwaju widać zamknięte kawiarnie, nieużywane miejskie rowery, dojmującą pustkę na placu. Mam poczucie, że miasta nie ma. Niby zostały budynki, charakterystyczna zabudowa jeden z elementów „miejskości”. Bez życia pomiędzy budynkami miasto staje się wydmuszką. Kasandra wieszczyła zburzenie Troi. Czy pisząc o ryzyku, jakie dla miejskości powoduje panująca epidemia, będę Kasandrą? Nikt mi nie uwierzy? A może to zupełnie nieważne i nie czas żałować róż, gdy płoną lasy? Jednak zastanawiam się, czy po pandemii powrót do opuszczonego dziś fizycznego środowiska miejskiego będzie również kulturowym powrotem do dawnych codziennych praktyk życia miejskiego.
Miasto jest puste. Nie spotykamy innych ludzi. Nie doświadczamy przypadkowych interakcji. Dziczejemy, bo odzwyczajamy się od życia w społeczeństwie. Jesteśmy skazani na rozmowę „na żywo” tylko z domownikami. Nie spotykamy znajomych. Nie uczestniczymy w różnych społecznościach, do których do tej pory należeliśmy. Możemy co prawda napisać wiadomość albo zadzwonić do innych ludzi. Nawet do tych, z którymi tylko chodziliśmy na salsę albo widujemy się na konwersacjach z angielskiego. Niestety taki kontakt byłby intencjonalny, a więc pozbawiony spontaniczności. Po drugie, komunikacja zdalna nie przenosi tak łatwo emocji, a w szczególności komunikacja zdalna, odroczona, gdy nasze stany emocjonalne są rozsunięte również w czasie. Po trzecie o ile nie uczestniczymy w telekonferencji, to komunikujemy się w dwie osoby. Zazwyczaj jednak funkcjonujemy w grupach w konkretnym miejscu i w konkretnym czasie.
Miasto było przestrzenią społeczno-kulturową. W przeciwieństwie do Włochów śpiewających na balkonach, w naszym środowisku zbudowanym podczas pandemii nie tworzy się kultura. Istnieje ryzyko, że o miasto, po którym ludzie przemieszczają się jak najmniej, niewielu będzie dbało. Po cóż wygodne ławki i szerokie parkany na śródmiejskich chodnikach, skoro najważniejsze jest szybkie przemknięcie do i z pracy? Po cóż dobry transport publiczny, skoro czają się w nim wirusy? Po cóż ład przestrzenny i uchwały krajobrazowe, skoro po mieście się nie chodzi, tylko przemieszcza. Czy wizualne piękno, harmonia i rytm zostaną zepchnięte w niebyt?
W obecnej sytuacji podstawowym dobrem wspólnym, do dbania o które jesteśmy zobowiązani, jest zdrowie publiczne. Kiedy jednak uda się je ustabilizować, będziemy musieli wrócić do rozmowy o innych wartościach. Dbałość o dobro wspólne nie jest naszą – polskiego społeczeństwa – najmocniejszą stroną. Czy doświadczenie odpowiedzialności i solidarności sanitarnej zmieni inne obszary? Czy powrócimy do przyzwyczajeń folwarcznego sobiepaństwa i obywatelskiej bierności? Czy powirusowy kryzys wzmocni zaradność kowali swojego losu traktujących podatkowe inwestycje w dobra wspólne jako „kradzież” własności prywatnej? Niechęć biernej większości do decydowania na szczeblu ulicy, kwartału czy osiedla w sytuacji, w której „są poważniejsze problemy” niż niesprzątający po psie sąsiedzi i rozjeżdżany kołami samochodów trawnik, może się pogłębić. Obawiam się, że po ustaniu epidemii nieużywana dziś linia autobusowa nie powróci na ulice, że zamknięty teraz dom kultury pozostanie zamknięty na zawsze, że centra spotkań lokalnej społeczności nie otrzymają dalszego wsparcia miasta – bo przecież w świecie po epidemii są ważniejsze wydatki, a te przeznaczane na społeczeństwo okażą się zbędne.
Z drugiej strony, ludzie, których udaje mi się spotkać na ulicy albo podczas spaceru w parku, są zaskakująco sympatyczni. Wszyscy się uśmiechamy. Kierowcy przepuszczają pieszych na przejściach. W internecie pojawiają się grupy samopomocy sąsiedzkiej – ludzie nie tylko piszą o potrzebach (własnych i zaobserwowanych u innych), ale także oferują pomoc, pisząc, co mogą zrobić dla innych. W warszawskiej grupie „Widzialna ręka” jest już ponad 85 tysięcy osób. Co ważne, zarówno oferty pomocy, jak i zgłaszane potrzeby nie dotyczą tylko korzystających z Facebooka, ale także seniorów, którzy teraz różnorakiej pomocy potrzebują najbardziej. Może działania solidarnościowe zagoszczą w polskich miastach na dłużej?
Dzieci i komputery
My – dorośli – pracujemy zdalnie albo jeździmy do pracy. Część z nas ma wybór, część jest go pozbawiona. Ci, którzy posiadają dzieci, stoją przed jeszcze jednym wyzwaniem: edukacją przeniesioną ze szkół do domów. Część rodziców skorzysta z 14-dniowego zasiłku, część będzie próbowała łączyć pracę zdalną z dbaniem o edukację dziecka, część nie będzie miała żadnej z tych możliwości. Ta wymuszona edukacja domowa generuje szereg problemów społecznych.
Po pierwsze, w ciągu pierwszych 9 dni (16–25 marca) działalność dydaktyczna szkół była zawieszona, lekcje mogły się po prostu nie odbywać. Do 25 marca MEN jedynie „rekomendował” szkołom korzystanie z dziennika elektronicznego, stron internetowych szkół i kontaktu mailowego z uczniami. Normalnie nauka zakłada interakcję z nauczycielem i z rówieśnikami; teraz pozostaje tylko jeden, niekoniecznie lubiany element: materiał „do przerobienia” w postaci przysyłanych zadań. Trudno, by młody człowiek chciał z własnej woli spędzać w ten sposób wiele godzin dziennie. Jeżeli tego nie zrobi, rodzice nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, ponieważ udział nie jest obowiązkowy. Jedni rodzice zadbają, by ich dziecko „stawiało się” na zajęciach, inni z różnych powodów tego nie zrobią.
Po drugie, część uczniów wymaga wsparcia w nauce. O ile obecnie realizacja podstawy programowej jest zawieszona, więc „lekcje” powinny mieć wyłącznie charakter powtórek, a uzyskiwana wiedza i umiejętności nie podlegają weryfikacji i związanej z nią ocenie, o tyle teraz MEN zarządził zmianę – już od 25 marca odbywać się będą obowiązkowe zdalne lekcje. Kiedy dzieci chodzą do szkoły, tłumaczeniem zawiłości związków rządu i związków przynależności, różnic między DNA a RNA albo niemieckich rodzajników zajmuje się nauczyciel. Czy dadzą sobie z tym radę rodzice? Ci, którzy posiadają odpowiedni kapitał kulturowy, wiedzę i umiejętności oraz czas, zapewne tak. Ci, którzy ich nie posiadają – nie. Po powrocie do szkoły przepaść między uczniami „zaopiekowanymi” przez rodziców i pozostałymi będzie większa niż przed przerwą.
Po trzecie, uczestnictwo w e-learningu zakłada korzystanie z komputera. To, że nie wszystkie dzieci mają do niego bieżący dostęp, oczywiście także jest problemem. W tym miejscu chciałabym jednak skupić się na pozostałych – tych, które korzystać będą. Polskie nastolatki nadużywają internetu. 12 procent z nich jest zagrożonych uzależnieniem, różnego rodzaju zachowania dysfunkcyjne przejawia blisko 40 procent z nich. Problemem jest także uzależnienie od smartfonów. O tym, czy szkoła powinna być miejscem od nich wolnym albo w jaki sposób powinna je wykorzystywać, można długo dyskutować. Jednak nigdy szkolny dzień nie polega na ciągłym używaniu komputera czy smartfonu przez 6 lub więcej godzin. Oczywiście, czas ten ma być spędzany produktywnie – na nauce, zwiedzaniu muzeów online, oglądaniu mądrych filmów. Jednak nawet jeśli propozycje te są najbardziej wartościowe, sprowadzają się do siedzenia przed ekranem.
Już teraz służby mają prawo śledzić ruch w sieci w ramach walki z pandemią. Rząd wprowadził również aplikację, która ma kontrolować osoby przebywające na kwarantannie. W odpowiedzi na wiadomość w losowym momencie dnia, należy wysłać selfie z geolokalizacją. Kiedy śledzenie się skończy? | Helena Anna Jędrzejczak
Czy po zakończeniu „aresztu domowego”, uczniów da się od nich „odkleić”? Czy uzależnionych od internetu lub korzystających z niego ryzykownie będzie jeszcze więcej? Problem nie dotyczy tylko nastolatków. Na czas zamknięcia placówek edukacyjnych powstają… przedszkola online. Jak wpłynie to na najmłodszych? Czy będzie się jeszcze dało prowadzić skuteczną profilaktykę uzależnień od urządzeń elektronicznych, gdy przyzwyczai się do nich tak małe dzieci? Konsekwencją pandemii koronawirusa będzie zapewne powiększenie także innej współczesnej epidemii: nadwagi i otyłości wśród dzieci. Już teraz problem ten dotyczy 10 procent dzieci w wieku 1–3 lata, 30 procent dzieci w wieku wczesnoszkolnym i prawie 22 procent młodzieży do 15. roku życia. Jak będzie po miesiącu czy dwóch spędzonych przed komputerem, z WF-em zapewne ograniczonym do książkowej wiedzy o piramidzie żywienia?
By nie snuć jedynie kasandrycznych wizji, staram się znaleźć także potencjalne dobre strony sytuacji, z którą się mierzymy. Rok temu, podczas strajku nauczycieli i przymusowych „wakacji” mówiono tylko o jednej funkcji szkoły – opiekuńczej. Nauczyciele bywali nazywani leniami, którzy pracują 18 godzin w tygodniu. Dziś, kiedy obowiązek dbania o edukację dzieci spada na rodziców, dostrzeżona zostaje także podstawowa funkcja szkoły – edukacyjno-wychowawcza. Przekleństwo „obyś cudze dzieci uczył” staje się codziennością tysięcy rodziców. Czy po przymusowym wspieraniu w nauce własnych dzieci dojdą do wniosku, że te 18 godzin nie z jednym, a z trzydziestką dzieci to jednak dużo? Z kolei nauczyciele, którzy do tej pory nie posiadali kompetencji cyfrowych, będą musieli je nabyć, a szkoły ich w tym wesprzeć. Może w przyszłym roku szkolnym nauczyciele będą nie tylko bieglejsi w korzystaniu z nowych technologii, ale także bardziej szanowani przez rodziców.
Wszechmocne państwo
Ostatni obszar negatywnych konsekwencji społecznych to zwiększenie kompetencji władz państwowych. W sytuacji kryzysowej akceptacja dla ich zdecydowanych działań jest większa niż w czasach spokoju. Nikt nie kwestionuje konieczności prowadzenia specustawy związanej z walką z koronawirusem, przyjmujemy pojawiające się ograniczenia związane z podróżami czy wolnością zgromadzeń. Tradycyjnie wolnościowi Francuzi godzą się drakońskie metody walki z chorobą, w tym dwutygodniowy zakaz „niekoniecznego” przemieszczania się. Trudno sądzić, że w Polsce byłoby inaczej. Kiedy walczymy z pandemią, zdecydowane działania są niezbędne. Obawiam się jednak, że rząd władzy raz zdobytej nie odda.
Już teraz służby mają prawo śledzić ruch w sieci w ramach walki z pandemią. Rząd wprowadził również aplikację, która ma kontrolować osoby przebywające na kwarantannie. W odpowiedzi na wiadomość w losowym momencie dnia, należy wysłać selfie z geolokalizacją. Kiedy śledzenie się skończy?
Jakiś czas temu pojawiła się pogłoska o „zamknięciu” Warszawy. Plotka, jak to plotka – wynikała z poczucia niepewności, sama eskalowała, powodując dalsze obawy. Nikt nie postawił wojska na rogatkach miasta, ale liczba połączeń kolejowych drastycznie spadła. W czasie pandemii taka decyzja nie dziwi – po pierwsze, ruch pasażerski warto ograniczać, po drugie – i tak pociągi jeździły puste. Jak będzie, kiedy sytuacja się uspokoi? Czy transport publiczny wróci do stanu sprzed koronawirusa, czy też liczba połączeń zmniejszy się na stałe? A przede wszystkim: czy jeśli – hipotetycznie – zgodzimy się na kontrolę ruchu pasażerskiego, to zostanie ona zniesiona natychmiast, gdy przestanie być uzasadniona?
Po zakończeniu pandemii wrócimy do bieżącej polityki. Grupy, które polski rząd atakował do tej pory, czyli sędziowie i lekarze, chwilowo nie znajdują się na celowniku. To, że nań powrócą, jest jednak tylko kwestią czasu. Sędziów będzie oskarżyć bardzo łatwo – ponieważ na razie do końca marca wszystkie rozprawy są odwołane, a ministerstwo sprawiedliwości zaleca, by nie wyznaczać ich także na kwiecień, postępowania sądowe ulegną dalszemu wydłużeniu. Elementem narracji przekonującym społeczeństwo do konieczności reformy sądownictwa była przewlekłość postępowań. Po ich zawieszeniu na półtora miesiąca będzie można wykorzystać ją jeszcze lepiej.
Lekarze, choć dziś są bohaterami, mogą stać się ofiarami własnego poświecenia. Podczas protestów rezydentów mówili o tym, że szkodliwa jest praca przez kilkadziesiąt godzin z rzędu. Wypowiadali klauzulę opt-out, dzięki czemu pracowali „tylko” 48 godzin tygodniowo. Teraz, podejmując heroiczny wysiłek, pracują znacznie więcej. Czy po zakończeniu pandemii nie będzie się od nich wymagać, by ten heroizm kontynuowali? I czy będziemy mieć na tyle przyzwoitości, by w razie nacisków rządu stanąć po ich stronie, gdy będą strajkować?
Nauczyciele, którzy nagle znaleźli się w sytuacji bez precedensu i z dnia na dzień muszą zupełnie zmienić sposób pracy, już 18 marca usłyszeli od swojego ministra, że „to szansa na to, aby nauczyciele pokazali, że nie tylko potrafią strajkować i ubiegać się o wyższe wynagrodzenia, ale także są po prostu dobrymi wychowawcami i nauczycielami”. Krytyka tej grupy zaczęła się więc już teraz – nauczyciele, zmagając się z takimi samymi problemami jak reszta społeczeństwa, mają zacząć pracować w sposób całkiem inny niż do tej pory, być wsparciem psychologicznym dla uczniów i jednocześnie udowadniać, że nie są wielbłądami. Społeczeństwo, zmęczone koniecznością większego niż do tej pory zaangażowania w edukację własnych dzieci, zapewne nie będzie z nimi solidarne w przypadku ewentualnego strajku w przyszłości.
Obszarów, w których władza państwowa zyskuje większy zakres kompetencji, niż miała normalnie, jest oczywiście więcej. W czasie kryzysu nie jest to szokujące. Musimy jednak jako społeczeństwo zadbać, by każda dodatkowa kompetencja została zniesiona odpowiednim aktem prawnym i walczyć z dążeniami antydemokratycznymi, które na pewno się pojawią. Ludzie którzy tracą źródło utrzymania i dodatkowo obawiają się śmierci i choroby własnej lub najbliższych, mogą łatwo poddać się manipulacji. Naszym obowiązkiem jest patrzeć władzy na ręce i reagować, gdy będzie chciała zachować jej zbyt wiele.
Zastanawiam się, czy po pandemii powrót do opuszczonego dziś fizycznego środowiska miejskiego będzie również kulturowym powrotem do dawnych codziennych praktyk życia miejskiego. | Helena Anna Jędrzejczak
Dobro wspólne
Społeczeństwo obywatelskie działa wtedy, kiedy powszechnie akceptuje się reguły demokratyczne, kiedy jesteśmy aktywni społecznie, kiedy każdy czuje, że posiada reprezentację polityczną, czyli poczucie sprawstwa, wreszcie – kiedy podzielamy pewien katalog cnót obywatelskich i je praktykujemy. W momencie, w którym część z tych elementów przestaje funkcjonować, inne też zaczynają się chwiać. Kiedy z powodu pandemii ludzie tracą grunt pod nogami, a z powodu uwięzienia w domach – zainteresowanie tym, co ich otacza, skupiają się na umownym własnym ogródku, a nie trawniku przed blokiem. Kiedy tracą poczucie sprawstwa, a dbałość o dobro wspólne ogranicza się do zdrowia publicznego, wspieranie słabszych czy mniejszości schodzi na dalszy plan. Łatwiej wtedy wyrugować także inne elementy składające się na demokratyczne społeczeństwo – tolerancję dla różnic, przekonanie o konieczności ciągłego negocjowania kontraktu społecznego, wreszcie wolność do realizowania siebie w wybrany sposób przy poszanowaniu praw innych ludzi.
Kasandra była obdarzona darem wieszczenia i klątwą braku wiary w jej przepowiednie. Wizja, którą tu nakreśliłam, jest dość koszmarna. Zakłada, że – kiedy już skończy się pandemia – do miast nie powróci życie, dzieci i młodzież pozostaną w internecie, i tak słabe więzi społeczne ulegną dalszemu osłabieniu, a może i zupełnemu zerwaniu, rząd stanie się wszechmocny, a w dobie „ważnych problemów” te związane z jakością życia staną się zupełnie nieistotne. Dobro wspólne stanie się kategorią zupełnie abstrakcyjną, a – tradycyjnie w naszym folwarczno-neoliberalnym kraju – cenę zapłacą za to przede wszystkim najsłabsi członkowie społeczeństwa: uczniowie o niższym kapitale kulturowym, osoby mogące korzystać z kultury tylko wtedy, kiedy jest ona dotowana, seniorzy, dla których istnienie osiedlowej biblioteki jest jedynym sposobem na odegnanie samotności. Wielu osobom wydaje się pewnie, że ich to nie dotyczy. Chciałabym, by nie musieli przekonać się o tym osobiście, gdy będą przemykać po opuszczonym mieście, niepewni, czy swoim zachowaniem nie sprowokują kogoś do użycia przemocy, pozbawieni na własne życzenie wpływu na to, że do ich osiedla nie dojeżdża już autobus, z konieczności spotykający się ze znajomymi w domu. Niewiedzący, co się stało, że ich świat z całkiem przyjemnego miejsca stał się czymś, co od Troi różni się jedynie brakiem zgliszczy.