Szanowni Państwo!
Nie, jeszcze się nie zaczęło… Dopiero niczym tornado nadciąga wielki kryzys gospodarczy. W ciągu ostatnich tygodni w Stanach Zjednoczonych jako bezrobotni zarejestrowało się rekordowe 10 milionów osób, a niektórzy eksperci prognozują, że bezrobocie może przekroczyć poziom 25 procent z czasów Wielkiego Kryzysu w latach 30.
Równie pesymistyczne prognozy dotyczą globalnej recesji, którą prawdopodobnie zakończy się obecny rok. W Europie kolejne państwa zdecydowały się na zamrożenie swoich gospodarek poprzez radykalne ograniczenia związane z uczęszczaniem do pracy i prowadzeniem biznesu.
Dodatkowo Unia Europejska przeznacza 100 miliardów euro na walkę z konsekwencjami epidemii, luzuje reguły budżetowe dotyczące wydatków państw członkowskich i nawołuje do tego, aby nowy budżet unijny był drugim planem Marshalla dla Europy.
Wszystko po to, aby zatrzymać lawinę zwolnień w firmach, które nie mogą obecnie normalnie funkcjonować – i by nie dopuścić do załamania się unijnych gospodarek. Działania, które mają do tego prowadzić, różnią się jednak w poszczególnych państwach. Francja, Niemcy czy Hiszpania wprowadziły bezprecedensowe programy stymulujące gospodarki warte setki miliardów euro, które trafiają do przedsiębiorców, pracowników oraz sektora finansowego.
Tu dodajmy, że polska „tarcza antykryzysowa”, której wartość szacuje się na 220 miliardów złotych (z czego realnej pomocy będzie około 60 miliardów), wygląda bardzo skromnie, by nie powiedzieć marnie, nawet przy uwzględnieniu różnic PKB pomiędzy poszczególnymi krajami. W niektórych zagranicznych przypadkach władze zakazały zwalniania pracowników, a nawet do 80 procent ich pensji jest pokrywane z budżetu państwa. W Stanach Zjednoczonych republikanie i demokraci wspólnie zdecydowali o wprowadzeniu największego w historii programu ratunkowego dla gospodarki, który warty jest… 2 biliony dolarów. Zdecydowano się na odroczenie zobowiązań i podatków, ponadto każdy Amerykanin dostanie ponad 1000 dolarów miesięcznie, co przypomina rozwiązania postulowane przez zwolenników dochodu gwarantowanego, o którym pisaliśmy obszernie na łamach „Kultury Liberalnej” [nr 420]. Na przeciwnym biegunie znajdują się zwolennicy jak najszybszego przywrócenia gospodarki do działania, pomimo trwającej epidemii, co zapowiadają między innymi władze Szwecji i Holandii.
W Polsce nie wszyscy uwierzyli w siłę „tarczy antykryzysowej”. Wśród ludzi biznesu rozległy się głosy zdecydowanie krytyczne wobec rządu PiS-u. Do najgłośniejszych krytyków obecnych rozwiązań należy Grzegorz Hajdarowicz, biznesmen i właściciel „Rzeczpospolitej”. W głośnym artykule opublikowanym na internetowych stronach dziennika, milioner zaapelował o „zawieszenie” kodeksu pracy.
Zawrzało na lewicy, ale i na prawicy. Zresztą już samo sformułowanie podziałało na polemistów niczym płachta na byka. Dyskusja jest ostra – i daleka od zakończenia. Czy to tylko prowokacja? Co konkretnie miałoby to „zawieszenie” kodeksu pracy oznaczać?
Hajdarowicz zaproponował między innymi „zawieszenie poboru podatków dochodowych i ZUS do końca 2020 roku”, tak aby przedsiębiorcy mogli się skupić na ratowaniu swoich firm. Powstałą w ten sposób dziurę budżetową chce on złatać poprzez zawieszenie kodeksu pracy i programu 500+ oraz zmniejszenie wymiaru urlopu w roku 2020 i 2021.
Polityk Lewicy argumentuje, że w Polsce większość społeczeństwa nie dysponuje żadnymi oszczędnościami, więc takie propozycje są skrajnie nieodpowiedzialne i niebezpieczne. „Co z tego, że będą oszczędności w budżecie, skoro milionów ludzi nie będzie przez to stać na jedzenie i leki?” – retorycznie pyta Standerski.
Pytanie, czy dotychczasowe metody myślenia o gospodarce w ogóle są adekwatne do nadzwyczajnej sytuacji, w której się znaleźliśmy. Nie wiadomo przecież, jak długo potrwa zamknięcie Polaków w domach.
Wielu rodaków nie ma żadnego sentymentu do polskiego biznesu. Możliwe jednak, że pierwsze upadną małe i średnie przedsiębiorstwa lokalne, na placu boju pozostaną zaś międzynarodowe korporacje. Takie scenariusze są zupełnie prawdopodobne, proces ten bowiem sięga czasów sprzed wybuchu pandemii (o upadku rodzinnych firm pisaliśmy już w „Kulturze Liberalnej” [nr 582]).
Nic dziwnego, że głosy polskiego biznesu są dalekie od tryumfalizmu. Henryka Bochniarz, przewodnicząca „Konfederacji Lewiatan”, w środowym felietonie ostrzega przed nadciągającym armagedonem – przed którym nie uchroni nas rządowa tarcza. Bochniarz uważa, że to zaledwie „plasterek” i zwraca uwagę na anachroniczność stosowanych środków, które opierają się na politycznych debatach, zbiurokratyzowanych procedurach oraz skomplikowanych wnioskach. Genezy tego podejścia upatruje w zerowym zaufaniu rządu do przedsiębiorców, co kontrastuje z powtarzanymi przez rząd frazesami o potrzebie narodowej solidarności.
Ze strony rządowej na przykład Jadwiga Emilewicz zapewniała w wywiadzie, że Polacy tarczy „po prostu potrzebują”.
Na pewno potrzebują nadzwyczajnych rozwiązań wobec nadzwyczajnej sytuacji. Tymczasem jednak jedno jest pewne, że – w osobliwym sojuszu, tak przedsiębiorców, jak i lewicę – „tarcza antykryzysowa” w obecnym kształcie rozczarowuje.
Niezależnie od wybranego modelu radzenia sobie z kryzysem, zarówno biznes, drobni przedsiębiorcy, jak i organizacje reprezentujące pracowników wskazują na to, że obecne działania rządu to zaledwie kropla w morzu potrzeb.
Najwyższy czas, aby premier Mateusz Morawiecki skupił się w pełni na zatrzymaniu epidemii i skutków kryzysu gospodarczego, a nie marnował czasu na polityczne przepychanki i karkołomne próby przeprowadzania wyborów prezydenckich 10 maja.
Na horyzoncie są sprawy dużo większej wagi.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja