Oglądając w ostatnich tygodniach obrady Sejmu, trudno było nie zwrócić uwagi na pewien kontrast. Posłowie Platformy i Lewicy ubrani w maseczki i rękawiczki podnosili alarm. Jarosław Kaczyński i Ryszard Terlecki, wygodnie rozparci w sejmowych fotelach, ubrani byli tak jak zwykle. Powiedzmy sobie szczerze, trudno wyobrazić sobie Jarosława Kaczyńskiego w Sejmie w masce z filtrem klasy FFP3. Trudno także wyobrazić sobie, że skrupulatnie gromadzi jednorazowe maseczki na każdy dzień i demonstracyjnie odgania się od wirusa, zasłaniając twarz.

Na pewnym poziomie postępowanie Kaczyńskiego wydało mi się całkiem naturalne. W postawie takiej jest pewna pogarda dla choroby i śmierci, charakterystyczna dla przywódcy politycznego z krwi i kości. Przywódca jest szanowany wówczas, kiedy panuje przekonanie, że urodził się pod szczęśliwą gwiazdą. Skoro godzi się podjąć osobiste ryzyko, to dowodzi, że inni mogą podążać za nim. Prawdziwy lider nie będzie przecież pełnił roli niemej pacynki, którą przebrano w śmieszne osłonki na dłonie i twarz.

Jak wiadomo, odwaga niekiedy przechodzi w brawurę. Można więc skończyć tak jak brytyjski premier Boris Johnson, który na początku stycznia ogłaszał, że będzie to wspaniały rok, na początku pandemii oświadczał, że nie boi się choroby i wszystkim normalnie „podaje ręce”, a ostatnio wylądował na oddziale intensywnej terapii z powodu zakażenia koronawirusem.

Oczywiście, istnieje także alternatywny model przywództwa niż ten, który przyjął Kaczyński. Można by mianowicie przyjść do parlamentu w masce i rękawiczkach i przemówić do obywateli, przekonując ich, że Sejm w trudnym czasie daje wszystkim przykład tego, że należy poważnie potraktować zalecenia zdrowotne wydawane przez rząd.

Inaczej niż Johnson, Kaczyński nie opowiadał jednak, że wszystkim podaje ręce. Po prostu przyszedł do Sejmu bez rękawiczek i maski. Z kolei, alternatywny model przywództwa, o którym wspomniałem, pasuje raczej do premiera lub prezydenta, stąd Kaczyński nie mógł zdecydować się na jego przyjęcie. Obraz wyglądał zatem następująco. Wystraszeni politycy opozycji ukrywają się pod ubraniami ochronnymi, a ryzykant Kaczyński spod szczęśliwej gwiazdy kontroluje sytuację.

Do tego miejsca sympatyzuję z postawą szefa PiS-u. Pewnie każdy poważny polityk na jego miejscu zachowałby się tak samo. Ale przychodzi moment, kiedy postawa ta staje się szkodliwa, okazuje się bowiem, że nie jest ona tylko sygnałem wysyłanym ludziom przez przywódcę politycznego, ale wyraża także pogardę dla norm, które wprowadziło jego własne państwo.

Moment ten przyszedł 10 kwietnia. Rząd przekonuje, że wedle obecnych przepisów dwie osoby nie mogą iść obok siebie ulicą, zabronione są zgromadzenia publiczne, a w mediach pełno jest informacji o zastanawiających działaniach policji, która wlepia bardzo wysokie kary za jazdę na rowerze albo przebywanie w zbyt małej odległości od innego pieszego. Na pogrzebie nie może być więcej niż pięć osób. Tymczasem na placu Piłsudskiego w Warszawie ponad 20 osób zgromadziło się podczas uroczystości upamiętniających ofiary katastrofy smoleńskiej. Wśród nich Jarosław Kaczyński i ważni przedstawiciele rządu.

Naturalnie, można powiedzieć, że nie ma sensu zwracać na tę sprawę uwagi – zgromadzenie było niewielkie, a pamięć ofiar katastrofy trzeba było uczcić. Dlaczego jednak nie było możliwe, aby wszystko przebiegło zgodnie z obowiązującymi normami? Można było dać ludziom dobry przykład – w imię solidarności albo po prostu przestrzegania prawa. Zamiast tego obóz rządzący zdecydował się naruszyć istniejące procedury, aby upamiętnić ofiary katastrofy, do której doszło w wyniku naruszenia procedur.

 

Fot. Facebook.com