Kilka dni temu pewna opozycyjna polska intelektualistka powiedziała, że w czasach pandemii koronawirusa Polacy są zupełnie niezorganizowani. Dla przeciwwagi podała przykład Francji, w której obywatele rzekomo karnie stosują się do zaleceń władz.
Wszystko pięknie, tyle że nie zgadzało się to z prawdą. Dosłownie tego samego dnia nad Sekwaną w mediach narzekano na niesubordynację obywateli wobec nowych przepisów sanitarnych. Wystarczy zresztą rzut oka za kanał La Manche, by przekonać się, iż podobnie mają się rzeczy w Wielkiej Brytanii. Jedni wypełniają zalecenia lepiej, inni gorzej. Zarówno w naszym kraju, jak i gdzie indziej, zależy to od miasta, dzielnicy, czy wręcz domu, a nie od obywatelstwa danego kraju.
Nie piszę o tym, aby wyśmiewać pomyłkę intelektualistki. Pomylić może się każdy. Chodzi mi o to, że po stronie naszej opozycji wiele osób wciąż tkwi w „oprogramowaniu” z lat 90. i odmawia zaktualizowania go. Uparcie poszukuje się inspiracji i potwierdzenia pewnej własnej wizji świata, która dziś bardziej niż kiedykolwiek wydaje się należeć do przeszłości. W tej wizji kraje Zachodu zawsze MUSZĄ być lepsze od krajów postkomunistycznych, niezależnie o jakiej kwestii akurat mowa.
Nauka jedzenia zachodnim widelcem
Skąd bierze się dziś tak silne mitologizowanie Zachodu? Można było to zrozumieć pod koniec PRL-u i w pierwszych latach III RP. Wyobrażano sobie wówczas Zachód jako miejsce idealne. W tej wizji Zachód nie tylko wygrał zimną wojnę. Ze strzępów informacji i popkultury, faktu zawalenia się ZSRR i bloku wschodniego ulepiono mit, w którym obok wyższości ekonomicznej i militarnej podkreślano jeszcze jedno: moralną wyższość Zachodu. Wystarczy przypomnieć sobie przemówienia polityków, polskie gazety czy nawet seriale TV z początku lat 90., by przekonać się, jak rozpowszechnione było to przekonanie.
Było ono potrzebne, by zmobilizować się do wielkich reform. Nierzadko jednak doprowadzano je do absurdu. Na przykład w „Czterdziestolatku. 20 lat później” inżynier Karwowski dostaje od żony po ręce za podbieranie jedzenia ze stołu. Karwowska strofuje męża znamiennymi słowami: „Przecież jesteśmy w Europie!”. O, jakże wysoce dwuznaczne było aspirowanie do Europy, połączone z kompleksem niższości i (samo-)ośmieszaniem.
W 2015 roku PiS doszło do władzy, przedstawiając się jako partia stawiająca na pewien projekt polskości, a nie bezmyślne czapkowanie Zachodowi. Bardzo szybko okazało się jednak, że jego członkowie tyleż ten mit rozmontowują, co utrwalają.
W wydaniu PiS-u jest to postawa pełna sprzeczności. Z jednej strony, Jarosław Kaczyński podkreśla konieczność powrotu do polskich „zapomnianych wartości”. Ton ten nabiera nierzadko melodii reaktywnej, wręcz resentymentalnej, jak choćby wtedy, gdy wiceszef MON-u Bartosz Kownacki przekonywał, że to Polacy nauczyli Francuzów jeść widelcem (jakże wymownie wybrzmiewa w tym kontekście powyższy cytat z serialu). Z drugiej strony, prezes PiS-u potrafi oświadczyć w duchu lat 90., że chce, by Polacy niebawem żyli „jak w Niemczech” – wskazując w ten sposób cel zbiorowych aspiracji, czyli dalsze „gonienie Zachodu”.
PiS doszło do władzy, przedstawiając się jako partia stawiająca na pewien projekt polskości, a nie bezmyślne czapkowanie Zachodowi. Bardzo szybko okazało się jednak, że jego członkowie tyleż mit Zachodu rozmontowują, co utrwalają. | Jarosław Kuisz
Liderzy PiS-u są odmianą postkomunistycznego mitu Zachodu i w tym sensie „żadną zmianą” – by posłużyć się określeniem Stefana Sękowskiego. Od młodych członków PiS-u oczekuje się przyjęcia narracji liderów, a nie namysłu.
Nie można zresztą wykluczać, że zaczepna retoryka PiS-u wobec Zachodu jest możliwa tylko w ramach unijnego świata. Obecna polityka Kaczyńskiego w sensie geopolitycznym możliwa jest tak długo, jak długo nasz kraj znajduje się w granicach UE. Gdyby istniało realne niebezpieczeństwo, że w wyniku polexitu znajdziemy się w europejskiej szarej strefie, egzystencjalny lęk przed powrotem do strefy wpływów Rosji uruchomiłby prawdopodobnie wśród zwolenników PiS-u, a może i w samym PiS-ie, nostalgię za prounijnością godną mitu Zachodu z roku 1990.
Stare antyzachodnie nawyki w postkomunistycznym wydaniu
Mamy jednak rok 2020. Zachód przestał nas aż tak fascynować, na Wschód jako państwo się nie wybieramy. Jesteśmy „na swoim” – jak rzadko bywało w naszej historii. Czy to oznacza, że powracają nasze „stare dobre” cechy charakteru narodowego – zakodowane w kulturze polskiej? Szlachta zniknęła, ale pewien zestaw nawyków, poprzez teksty kultury i wychowanie, przechodzi na następne pokolenia, choćby i wywodziły się z dawnego „stanu trzeciego”.
Jakie to mogą być nawyki? Na początek niszczenie ciągłości instytucji państwowych, polityczna bezkompromisowość, skłonność do anarchii. Infantylna radość z bałaganienia w sferze publicznej. Brak wspólnego, państwowego planowania na przyszłość. Czy to w XVIII wieku, czy to w 1926 roku, gdy przeprowadzano zamach majowy, czy dziś – rzeczy dzieją się tyle różnie, ile podobnie.
Obecnie te podobne skłonności występują w nowej wersji – postkomunistycznej. W sytuacji braku własnego, suwerennego państwa ćwiczono się w bezkompromisowości politycznej „wobec komuny”. Do dziś porządek w szeregach politycznych pozwala zaprowadzać nazwanie przeciwnika „komuną”. Dopiero co prezenterce TVN wyciągano rodzinne historie, by ją zdyskredytować. To samo robi się z sędziami. Wciąż, w 2020 roku!
Pozornie nie ma to żadnego sensu. A jednak strategia ta pełni rolę polityczną i psychologiczną. Nadawca takich treści dokonuje ustawienia siebie po stronie „dobra”, dyskwalifikowania przeciwnika jako złego moralnie. Na marginesie dodajmy, że owa niedorzeczność zarzutów spełnia też rolę rozrywkową: przyciąga uwagę, bo ktoś kogoś „obrzucił błotem”, widzowie przyglądają się, czy ofiara się odwinie na Twitterze lub FB itd.
Ostrzeżenia na przyszłość
Największą nauczką z tej historii, a zarazem ostrzeżeniem na przyszłość, powinna być dla nas postępująca anarchizacja państwa. Weźmy choćby brak porozumienia co do daty wyborów prezydenckich. Jeśli Jarosław Kaczyński przeforsuje wybory w maju – jaką siłę będzie miał drugi mandat Andrzeja Dudy? Mniejszą niż pierwszy.
„Sam brak kampanii wyborczej jest nie fair” – słyszymy słuszny zarzut.
„Ależ to znakomicie” – zdają się nam mówić zwolennicy PiS-u, bo można przeciwników politycznych obśmiać jako nieudaczników.
Z historii Polski wiemy, że propaństwowa retoryka może skrywać zachowania na dłuższą metę państwo osłabiające. | Jarosław Kuisz
I jak zawsze PiS wyciągnie z kapelusza jakieś rzekome wyższe racje, które uzasadniają bezkompromisowość. Tyle że z historii Polski wiemy, że propaństwowa retoryka może skrywać zachowania na dłuższą metę państwo osłabiające. Reelekcja Dudy gra na PiS, to jasne. Czemu ma jednak służyć w dłuższej perspektywie forsowanie wyborów w czasach pandemii?
Lista zarzutów może być długa. Jako że dobrze ją znamy, idźmy dalej.
Oto po stronie opozycyjnej – jak w przypadku wspomnianej na początku intelektualistki – marzy się niektórym wyłącznie powrót do „mitu Zachodu”, zupełnie tak, jakby nic się nie zmieniło. Kłopot polega dziś jednak na tym, że źródeł nadziei nie ma co wyglądać na zewnątrz, jak w latach 90. Nawet nowy impuls prounijności, gdyby miał wyjść z Polski (a powinien), musi być wyprowadzony z własnych źródeł w roku 2020, a nie zakurzonych zasobów dawnej polityczności.
W czasach pandemii liberałowie ukształtowani mentalnie w latach 90. XX wieku wydają się bezsilni, sfrustrowani i agresywni. Tęsknią za światem minionym. Jeśli więc ktoś pragnie być liberałem roku 2020, nie ma wyboru, musi wziąć się na nowo do pracy.
Koronawirus zmienił świat. Co było, minęło. Czas szukać źródeł politycznej nadziei adekwatnych do okoliczności.
[W najbliższym czasie opublikujemy więcej tekstów na temat „Liberalizmu 2020”.]