Tomasz Sawczuk: Czy długotrwałe siedzenie w domu jest złe dla zdrowia psychicznego?

Zofia Milska-Wrzosińska: Najbardziej rzetelna odpowiedź brzmi oczywiście: „to zależy”. Jako psychoterapeuci, ale też po prostu obserwatorzy życia, widzimy, że ludzie reagują bardzo różnie.

Mówiąc jednak najogólniej, jakiekolwiek zamknięcie, jakikolwiek przymus, nie są dobre dla zdrowia psychicznego. Kiedy ktoś siedzi w więzieniu, to nawet jeśli jest to zasłużona kara, rzadko wpływa dobrze na psychikę. Jak ktoś jest w szpitalu przez długi czas – na przykład kiedy kobieta ma zagrożoną ciążę i zgadza się z lekarskim wymogiem hospitalizacji od czwartego miesiąca ciąży – to i tak jest jej ciężko.

Jeśli zatem siedzenie w domu jest skutkiem odgórnego przymusu, to nawet, gdy zgadzamy się z tym przymusem i uważamy go za racjonalny, nie jest to dla nas zdrowe. Oczywiście, dla jednych ta sytuacja to czynnik wysokiego ryzyka, a dla innych nie tak bardzo.

Iza Mrzygłód: W domu jesteśmy zamknięci najczęściej wspólnie z członkami rodziny. Czy można powiedzieć, w jaki sposób obecna sytuacja wpływa na życie rodzinne?

W Laboratorium Psychoedukacji mamy ponad 90 psychoterapeutów, z którymi próbujemy monitorować to, co dzieje się w terapiach, które obecnie odbywają się zdalnie. Prowadzę dużo tak zwanych superwizji, swego rodzaju konsultacji dla psychoterapeutów i studentów psychoterapii, którzy przedstawiają do analizy swoje zapisy sesji terapeutycznych. Ostatnio właściwie w co drugim zapisie pojawiało się ze strony pacjenta mniej więcej takie zdanie: „Ja to w sumie z tej pandemii jestem całkiem zadowolona”.

IM: Zadowolona?

Na przykład wycofana, lękowa pacjentka powiedziała, że widzi teraz, ile wysiłku kosztują ją na co dzień kontakty z ludźmi. Cały czas była skoncentrowana na domniemanej negatywnej ocenie jej przez otoczenie, a teraz nie musi się tym martwić. I chciałaby, żeby ta sytuacja trwała. Inna osoba, która miała przez całe życie zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, co przejawiało się w pedantycznej higienie, ciągłym długotrwałym myciu rąk, praniu wszystkiego po jednorazowym użyciu, teraz stała się wzorem dla tych, którzy przez całe lata z niej kpili.

Na poziomie indywidualnym można zatem odczuwać subiektywną korzyść, a nawet satysfakcję: po pierwsze jestem zwolniony z tego, co do tej pory stanowiło duży kłopot, po drugie oni teraz wiedzą, jaki to koszmar wciąż się chronić przed niewidzialnym zagrożeniem. A po trzecie: wyszło na moje!

Ostatnio właściwie w co drugim zapisie pojawiało się ze strony pacjenta mniej więcej takie zdanie: „Ja to w sumie z tej pandemii jestem całkiem zadowolona”. | Zofia Milska-Wrzosińska

TS: A w życiu rodzinnym?

Pokusiłabym się o sformułowanie jednej błahej tezy ogólnej, od której są wyjątki – jak w rodzinie jest dobrze, to w zamknięciu może być jeszcze lepiej, a jak źle – to jeszcze gorzej. Innymi słowy, jeżeli w rodzinie było dużo napięcia i złości, a może nawet przemocy, to jest prawdopodobne, że w związku z przymusem obcowania ze sobą więcej niż dotąd, na mniejszej powierzchni, dotychczasowa negatywna dynamika relacji zostanie wzmocniona. Jeżeli było dużo bliskości, otwartej komunikacji, gotowości do współpracy, przyglądania się temu, co się dzieje, wówczas będą to zasoby, dzięki którym będzie łatwiej poradzić sobie w obecnej sytuacji.

Ale trzeba pamiętać, że zamknięcie to tylko część psychicznego obciążenia związanego z pandemią, bo co najmniej równie ważne jest podstawowe doświadczenie konfrontacji z ludzką kruchością i śmiertelnością, lękiem, że przecież w każdej chwili możemy zostać zgnieceni, ciężko zachorować i umierać w samotności, a to samo dotyczy naszych bliskich. Czasami ten lęk powoduje, że patrzy się inaczej na tych, z którymi się do tej pory żyło.

Fot. MaxPixel.com

TS: Na przykład?

Ktoś ma romans, przeżywa ambiwalencję co do małżeństwa, a teraz w przerażeniu decyduje się na emocjonalny i realny powrót do żony, z którą żył od 30 lat i już ledwo ją zauważał. Okazuje się, że wieloletni związek z tą żoną ma jakąś niezwykłą wartość, chociaż wcześniej patrzyło się już na nią jak na osobę w ogóle nieinteresującą, w zasadzie zbędną, a do tego, jak to wieloletnia żona, nieznośną i marudną – a to ma pretensje o zapomnianą rocznicę ślubu, to znów domaga się, żeby zaprosić teściów, a do tego każe mniej pić i zdrowiej jeść.

Sytuacja zagrożenia zmieniła perspektywę, okazało się, że ten czas, który wspólnie przeszli, jednak coś znaczy. Czyli jeśli boimy się przyczajonej katastrofy, wolimy trzymać za rękę kogoś pewnego i sprawdzonego. Takich przewartościowań, w różnych konfiguracjach, było wśród naszych pacjentów co najmniej kilkanaście.

Wielu rodziców zaczyna mniej wymagająco traktować szkołę. Pojawia się większa gotowość do kontaktu z takim dzieckiem, mężem lub żoną, jakich mamy, a nie z wyimaginowaną osobą, którą chcielibyśmy mieć. | Zofia Milska-Wrzosińska

IM: O podobnych historiach można usłyszeć także w relacjach między rodzicami a dziećmi. Moja znajoma, która jest lesbijką i czuła się nie do końca akceptowana przez swojego ojca, opowiadała mi, że ostatnie święta wielkanocne, które spędzili oddzielnie, ale w kontakcie online, były dla niej najbardziej rodzinne, ponieważ zyskała poczucie akceptacji, którego wcześniej nie miała.

Kiedy ktoś zaczyna przeżywać obecną sytuację w poczuciu zagrożenia życia swojego lub bliskich, to może pomyśli na przykład tak: jeżeli za chwilę syn może umrzeć albo ja mogę umrzeć, i to bez jego obecności, to jakie to ma koniec końców znaczenie, czy on się wiąże z mężczyznami czy kobietami? Ważne, że jest dla mnie kimś bliskim.

Obserwujemy także inne zjawiska w relacjach między rodzicami a dziećmi. Wielu rodziców zaczyna mniej wymagająco traktować szkołę, która jest teraz na wyciągnięcie ręki, bo przecież znajduje się w domu. Rodzice, którzy bardzo wiele oczekiwali od dzieci, inwestowali emocjonalnie w to, że dziecko ma uczyć się najlepiej i dostać się do najlepszej szkoły, zaczynają odpuszczać. Mówią: „Słuchaj, dzisiaj męczyli cię do godziny 16, daj sobie spokój, nie musisz może odrabiać od razu wszystkiego”. Albo: „Dopiero teraz widzę, ile ty masz pracy, jakie to wszystko męczące, biedna jesteś”.

Czyli wymuszona pandemią fizyczna bliskość, ale też poczucie, że w tle czai się coś groźnego, skłania do zrewidowania hierarchii wartości. A ponieważ wiele osób przeżywa obecną sytuację w taki sposób, to rodzic nie pyta już: „A dlaczego tylko czwórka? A dlaczego inni piątki?”. Zamiast tego może dostrzec, że umordowane szkołą dziecko powinno też odpocząć, zająć się czymś innym, a może nawet zorganizuje w związku z tym wspólne wyjście do parku. Niewątpliwie coś się zmienia, pojawia się większa gotowość do kontaktu z takim dzieckiem, mężem lub żoną, jakich mamy, a nie z wyimaginowaną osobą, którą chcielibyśmy mieć.

[promobox_publikacja link=”https://bonito.pl/k-90669821-nowy-liberalizm” txt1=”Tomasz Sawczuk, Nowy liberalizm. Jak zrozumieć i wykorzystać kryzys III RP” txt2=”<b>O książce napisali:</b>

Książka Tomasza Sawczuka to największe intelektualne osiągnięcie szeroko rozumianego obozu liberalnego od czasu dojścia PiS-u do władzy. Jest świeża, intelektualnie dojrzała, łatwa w odbiorze i jednocześnie erudycyjna.

<em>Michał Kuź, Klubjagiellonski.pl</em>” txt3=”28,00 zł” pix=”https://kulturaliberalna.pl/wp-content/uploads/2019/02/nowy_liberalizm_okladka-423×600.jpg”]

TS: Relacje między bliskimi opisujemy czasem w kategoriach modeli. Mówi się o rodzicielstwie bliskości, partnerskich związkach, a z drugiej strony o relacjach patriarchalnych. Czy obecna sytuacja wpływa w jakiś sposób albo weryfikuje te różne modele relacji między ludźmi?

Nie jestem pewna. Model patriarchalny to nie jest model, który ktoś świadomie wybiera w rezultacie poszukiwań i głębokiej refleksji. Na ogół jest to powtarzanie rodzinnej tradycji. Postawa taka może pewnie ulec rozluźnieniu ze względu na okoliczności, o których wspomniałam. Kiedy widzi się na co dzień tego małego człowieka, można go lepiej poznać, zrozumieć.

Ale – znowu! – nie ma generalnej prawidłowości. Lęk powoduje też usztywnienie, szukanie wsparcia w rytuałach, warunkach. Może być więc i tak, że patriarchalny rodzic jeszcze bardziej narzuca zasady, żeby oswoić nową sytuację. I wtedy tym bardziej trzeba „wstawać”, „sprzątać”, wychodzić tylko w określonych godzinach. I obsesyjnie przestrzegać nakazów i zakazów. Patriarchalna postawa może dawać poczucie bezpieczeństwa. Co do rodzicielstwa bliskości, paradoksalnie może się okazać, że jest trudniejsze, gdy warunki wymuszają bliskość fizyczną aż do przesytu.

Tak czy inaczej, nasze reakcje na warunki ograniczenia wolności i zagrożenia stratą są w większej mierze determinowane przez nasze osobiste skłonności i ograniczenia niż przez deklarowany model relacji.

W rodzinach prawie każdy ma oddzielną przestrzeń, która wymaga fizycznego bycia poza przestrzenią rodzinną. To zostało teraz w dużej mierze ograniczone. Napięcia, które były w ten sposób rozładowywane, już nie są. | Zofia Milska-Wrzosińska

TS: Rodzice opowiadają, że jest trudno równocześnie pracować zdalnie i zajmować się edukacją dzieci, gdy szkoły realnie nie ma. Pojawia się zmęczenie.

W pewnej mierze zmęczenie „pandemiczne” wiąże się z zaburzeniem zwykłego rytmu kontaktów z bliskimi. Większość z nas straciła niezbędną dla zdrowia psychicznego możliwość wycofania się, chwilowego odejścia, zrobienia czegoś innego, odizolowania się, kontaktu z innymi ludźmi niż ci najbliżsi. Mamy na to znacznie mniejsze szanse. Kiedyś dzieci wychodziły do szkoły, a rodzice do pracy.

Pewna pacjentka skarżyła się, że ogląda teraz męża od rana do wieczora. Ma on taką pracę, że zwykle nie ma go w domu, a teraz pracuje zdalnie. Do tej pory to ona pracowała z domu, godząc to z opieką nad dzieckiem. Jak on wychodził, to ona ustalała sobie rytm swojej pracy, w przerwach siedziała w ulubionym fotelu, słuchała swojej muzyki, czasem oglądała seriale. Teraz on siedzi w tym fotelu. W dodatku przeszkadza jej w kuchni, bo ciągle coś sobie bierze do jedzenia. Kawę parzy bez przerwy. Chce rozmawiać – i to zawsze akurat wtedy, gdy ona właśnie zabrała się do pracy. Sama jego obecność ją złości.

Nie znaczy to, że małżeństwo jest przegrane, tylko że ona przyzwyczaiła się, że ich związek ma pewien rytm: w normalnych warunkach, kiedy jego nie ma w domu, jest to dla niej moment życia po swojemu, bez konieczności uzgadniania z kimś, kto gdzie siedzi, czego słuchamy. I potem ona chętnie go spotyka, kiedy on wraca, z przyjemnością spędza z nim wieczór. Z dziećmi jest podobnie.

IM: Nastolatki muszą teraz przeżywać bunt przy rodzicach?

Bunt może nasilać się w związku z tym, że dziecko nie ma wentyla. Trzeba pamiętać, że czasem nasze dzieci już i tak za bardzo nie chciały z nami być. Miały swój świat, coś tam się działo. Teraz z tego świata co im zostało? Komputer. W jakimś sensie ich jedyny żywy świat międzyludzki to rodzice i rodzeństwo. A jeśli tak, to pojawia się w związku z tym bardzo wiele trudnych emocji.

Tak samo bywa w parach. Czasami jakiś rodzaj ucieczki stabilizuje małżeństwo. Są małżeństwa, które przetrwały dzięki temu, że na przykład pani miała kochanka. Po pierwsze, miała poczucie winy wobec męża i dzieci, więc trudno było odejść, po drugie miała poczucie, że jej potrzeby są realizowane gdzieś indziej, więc niedostatki emocjonalne w małżeństwie były łatwiejsze do zniesienia. A teraz sytuacja uległa zmianie. Kochanek niedostępny, więc defekty małżeństwa bardziej odczuwalne.

Ucieczki, które nam zabrano, bywają oczywiście łagodniejsze niż romans pozamałżeński. Może chodzić o cotygodniowe spotkanie na siatkówce z kumplami albo piątkowe piwo, damskie wieczory. W rodzinach prawie każdy ma jednak pewną oddzielną przestrzeń, która wymaga fizycznego bycia poza przestrzenią rodzinną. To zostało teraz w dużej mierze ograniczone. Napięcia, które były w ten sposób rozładowywane, już nie są.

Skoro mamy do czynienia z sytuacją wymuszonego kontaktu, dbajmy o to, aby samemu czasem się wycofywać, i postarajmy się o to, aby dać taką szansę także członkom naszej rodziny. | Zofia Milska-Wrzosińska

IM: I domownicy mogą mieć wrażenie, że zostali uwięzieni we wspólnej celi?

Znam historię pary, która była w terapii jeszcze przed pandemią. Czekali na zakup i wprowadzenie się do nowego domu. Przejściowo mieszkali więc w mieszkaniu, które było tymczasowe i ciasne, jak na ich potrzeby. Jednak okazało się, że cała procedura związana z kupnem i remontem domu została zatrzymana i utknęli w tym ciasnym mieszkaniu, w którym wcale nie chcieli być. A teraz jedno wyprasza drugie z mieszkania i mówi, że brakuje mu miejsca, że może powinni się na jakiś czas rozstać – właśnie ze względu na owo poczucie utknięcia. Nigdy nie planowali, że kiedykolwiek zamieszkają w tak ciasnej przestrzeni.

Zdarzają się także sytuacje, kiedy ponownie znajdujemy się w bliskości z kimś, z kim wcale nie chcieliśmy już być w relacji albo nie w takiej. Młody człowiek studiujący dotąd w innym mieście wraca z akademika do domu rodzinnego. I co on ma robić? Wraca do domu, z którego właściwie jakoś się już wyplątał, już nie było tak, że ta rodzina miała znaczący wpływ na jego decyzje, już poszedł na grafikę, a nie na medycynę, na którą rodzina chciała go wydelegować, już miał partnerki, niezależnie od tego, co rodzina o tym myślała. Żył po swojemu. I teraz mamy kryzys separacyjny – bo rodzina chętnie go przyjmie z powrotem, jako „nasze dziecko”, z którym będziemy obchodzić się tak, jak zawsze. A on zaciekle walczy o swoją niezależność.

TS: Wspomniała pani o tym, że w relacjach między ludźmi dochodzi teraz do „zaburzenia rytmu”. W mediach pojawiło się w ostatnich tygodniach wiele publikacji, w których nawoływano do tego, by „dobrze wykorzystać” obecny czas. Czy w pani ocenie obecna sytuacja to rzeczywiście szansa, czy raczej uciążliwość, która wprowadza tylko chaos do stabilnego porządku?

Skoro rodziny zostały zmuszone do większej bliskości, to oczywiście dobrze jest znajdować pozytywy tej sytuacji. Bo co innego powiedzieć? Trudno ciągle pisać, że jest to uciążliwe i nieoptymalne rozwojowo. Skoro już tak się stało, to szukajmy w tym szansy. I można znaleźć w tej sytuacji drugą szansę, to się rzeczywiście zdarza, pacjenci opisują takie sytuacje. Można choćby lepiej poznać drugą osobę.

Ale nie ma się także co oszukiwać. Gdyby szukać jakiejś recepty na poprawę życia rodzinnego, to nie sądziłabym, że akurat zamknięcie wszystkich razem pod przymusem jest optymalne. Kojarzy mi się to z opowieściami, że ktoś zachorował na chorobę terminalną, na przykład nowotwór złośliwy, a po wyzdrowieniu mówi, jak to doświadczenie zmieniło jego życie na korzyść, jakie to było wspaniałe, bo dostrzegł różne rzeczy. Dodaje czasem, że właściwie jest wdzięczny Bogu czy losowi za tego raka, bo wreszcie zrozumiał, co jest ważne w życiu. A ja wtedy myślę, że może lepiej byłoby, żeby nie miał tego nowotworu złośliwego i nie został okaleczony, nie przechodził wyniszczającego leczenia, nie przeżywał – a bliscy razem z nim – wielkiego strachu i cierpienia. Drugą szansę możemy znaleźć we wszystkim, niemniej niektórych doświadczeń lepiej byłoby nie przechodzić.

Wyjście na zewnątrz, do lasu czy do parku, jest bardzo ważne psychicznie. Świeże powietrze, ruch – to wszystko się liczy, ale największe znaczenie ma to, że wyjście zmniejsza poczucie uwięzienia. | Zofia Milska-Wrzosińska

TS: A kiedy już znaleźliśmy się w tej sytuacji, zostaliśmy zamknięci z innymi na niewielkim metrażu, to jak dbać o zdrowie psychiczne?

Po pierwsze, warto uznać, że cała sytuacja nie zależy tylko od nas, a jednocześnie to, co robią inni ludzie, ma znaczenie dla naszego samopoczucia. Pewne ich aktywności będą dla nas ograniczające, bo nagle okazuje się, że ta druga osoba jest i nie całkiem chce się podporządkować naszemu rytmowi życia. A zatem oprócz tego, że nie można wychodzić z domu, pojawiły się jeszcze pewne ograniczenia związane z tym, że żyjemy w kilka osób, najczęściej na małej przestrzeni. W takim razie trzeba uznać, że nie sama kształtuję sytuację i jest prawdopodobne, że nie będzie idealnie – w każdym razie z mojej perspektywy.

A jak już się to weźmie pod uwagę, to trzeba znaleźć w tej przestrzeni fizycznej jakieś swoje miejsce. Czasami wymaga to umówienia się z domownikami, że chcę na przykład mieć moment, kiedy mogę być sama w pokoju. Załóżmy, że mówimy o parze, która ma dwa pokoje, w jednym mieszka dziecko, a drugi pokój to ich wspólna sypialnia, do tego jest jeszcze kuchnia. Mogą się oni umówić, że każde z nich w tej wspólnej sypialni ma w ciągu dnia godzinę dla siebie, żeby się odosobnić, załatwić jakieś bardziej osobiste telefony, pospać choćby. Myślę, że jest bardzo ważne zadbanie, by taka przestrzeń była.

TS: A jeśli takiej osobnej przestrzeni nie ma?

Zawsze jest możliwość. Pewien pacjent odbywał sesję psychoterapeutyczną w łazience, siedząc na sedesie z laptopem na kolanach. Przedtem przypominał rodzinie, że za chwilę zajmie toaletę na dłużej, więc niech korzystają wcześniej. Jeżeli rodzina żyła dotąd na małej przestrzeni, to i tak miała duże trudności. Bywa tak, że takie rodziny już wcześniej musiały nauczyć się radzić sobie w tych warunkach.

Jest ważne, żeby zadbać o swoje miejsce i swoje aktywności, znaleźć sposób, by być od czasu do czasu oddzielnie. Jak wspomniałam, każdy człowiek funkcjonuje w rytmie kontakt-wycofanie. Jeżeli jest zmuszony do nieustannego kontaktu, to wycofa się wewnętrznie, ogłuszy się, znieczuli, aby nie dochodziło do niego to, co jest na zewnątrz. Jako że teraz mamy do czynienia z sytuacją wymuszonego kontaktu, to dbajmy o to, aby samemu czasem się wycofywać i postarajmy się o to, aby dać taką szansę także członkom naszej rodziny. Warto wspierać ich w próbie wycofania i nie piętnować ich za to, nie mówić: „O czym ty myślisz? Zawsze myślisz o czymś innym, nie jesteś tu z nami. Pewnie wolałbyś z kumplami na ryby pojechać, przyznaj się, my cię tylko wkurzamy…” – i tak dalej.

Surowy ojciec jest do zaakceptowania w warunkach kryzysu, ale jeśli zachowuje się rozsądnie, troskliwie i dbająco, cierpi razem ze swoimi dziećmi. A nie – surowy ojciec, który odwiedza groby rodziny, gdy zwykli ludzie nie mogą uczestniczyć w pogrzebie najbliższych. | Zofia Milska-Wrzosińska

IM: A czy w ogóle jesteśmy w stanie „poradzić sobie” z taką sytuacją jak obecna?

Możemy szukać sposobów, żeby tę sytuację przetrwać, ale dodatkowym obszarem zapalnym mogą być różnice światopoglądowe w odniesieniu do pandemii. W wielu domach toczą się zażarte dyskusje, jak bardzo trzeba być ostrożnym, o kogo się troszczyć i w jaki sposób.

Mamy choćby całą grupę krnąbrnych staruszków, którzy uważają, że dzieci się ich czepiają i próbują ograniczyć ich wolność, niby w imię ich dobra – ale niekoniecznie się z tym zgadzają i niechętnie się temu podporządkowują. Tacy siedemdziesięciolatkowie zaczynają zachowywać się trochę jak nastolatki. Wcześniej rodzice mówili do dziecka: „Nie wychodź! Dokąd znowu idziesz?”. Teraz dorosłe dzieci mówią do swoich rodziców: „Jesteś nieostrożna! Czyś ty zwariowała? Nie wolno tak robić!”.

Jeśli chodzi o osoby starsze, to mam czasem wrażenie, że dzieci w imię troski narzucają im nadmierny poziom ostrożności. A przecież czasem nikt ich nawet nie pyta, czy trzeba się o nich troszczyć aż tak bardzo, żeby nie mogli się z nikim z rodziny zobaczyć przez dwa miesiące na żywo.

IM: Paternalizm, ale nie w stosunku do dzieci, tylko w stosunku do starszych…

Czym innym jest żądanie od młodego człowieka, żeby się pilnował, bo może roznieść wirusa, a czym innym jest wymuszanie od osoby dorosłej nadmiernego dbania o siebie, mimo że ona mówi: „Dajcie spokój, bez przesady, potrafię o siebie zadbać”. Z drugiej strony wybitny amerykański nauczyciel psychoterapii odwołał wszystkie swoje wyjazdy na konferencje i szkolenia, bo uważa, że podróże są groźne, więc do wynalezienia i udostępnienia szczepionki nigdzie się nie ruszy.

I teraz wyobraźmy sobie, że takie dwie osoby żyją pod jednym dachem… Żona chodzi w różne miejsca i ewentualnie założy jednorazowe rękawiczki, kiedy trzeba. A mąż każde jej wyjście przeżywa tak, jak gdyby ona szła na wojnę i to co najmniej jako korespondentka wojenna. Każdy radzi sobie z tą sytuacją inaczej. Ona przez pewne zaprzeczenie: „Jestem odporna, nic mi się nie stanie”. A on przez lęk: „Cokolwiek robimy, jest to bardzo groźne. Trzeba siedzieć w domu”. Ale w domu także nie stajemy się nieśmiertelni.

Jeżeli mówimy, że obecny sposób prewencji jest bardzo kosztowny, to słusznie. Bo on jest bardzo kosztowny. Cały czas powinno robić się rachunek kosztów, ponieważ po obu stronach jest życie. | Zofia Milska-Wrzosińska

IM: Czy obecne przepisy, obecna strategia rządu mogłyby lepiej uwzględniać potrzeby psychiczne ludzi? Jakie byłyby pani oczekiwania w tym względzie?

Od początku miałam wątpliwości co do zamykania przestrzeni zielonych. Sądzę, że państwo przerzuciło w ten sposób swoje obowiązki na obywatela. Nie jest zapewne dobrze, gdy w czasie pandemii spotykają się kilkunastoosobowe grupy, ale sposobem na to nie jest zakaz wychodzenia gdziekolwiek, tylko sprawne reagowanie, gdy zgromadzenie ma miejsce. Jako że dla naszego państwa okazało się to za trudne, to na wszelki wypadek zakazano wejścia do lasu czy parku. A jeden absurdalny zakaz powoduje, że ludzie przestają ufać innym regulacjom, zmniejsza się już i tak niewielki kapitał zaufania społecznego.

Ja sama zresztą to naruszałam, ponieważ mam w sobie anarchistyczny impuls niezgody na niemądre zakazy. Kontrolujący nas policjant powiedział, że gdyby każdy nie stosował się do przepisów, które uważa za głupie, to by anarchia była. Zgoda. Ale podporządkowywanie się pod przymusem regulacjom bezzasadnym jest psychicznie dewastujące.

Wyjście na zewnątrz, do lasu czy do parku, jest bardzo ważne psychicznie. Świeże powietrze, ruch – to wszystko się liczy, ale największe znaczenie ma to, że wyjście zmniejsza poczucie uwięzienia. Jeśli zasadniczo mam raczej siedzieć w mieszkaniu, ale mogę sobie pójść na spacer, o ile unikam ludzi i mam maseczkę, to jest to zupełnie inna sytuacja, niż gdy pod groźbą mandatu lub poważnej kary nie wolno mi wyjść bez ważnego powodu.

TS: A inne postulaty?

Opowieść o opiece zdrowotnej. Wiemy skądinąd, że służba zdrowia od lat przeżywa kryzys, więc można było spodziewać się, że to będzie dla niej trudny czas. Ale ze strony państwa pojawiła się narracja rodem z horroru – że zaraz starsi będą leżeć nie pod respiratorami, bo ich nie ma, tylko umierając samotnie kątem na korytarzu, ich dzieci będą niszczone poczuciem winy, pogrzebu nie będzie, a funkcję kostnicy spełni lodowisko.

Rozumiem, że te opowieści miały w zamyśle funkcję dyscyplinującą: uważajcie, co robicie, bo sami sobie lub swoim bliskim zrobicie krzywdę. Powinny być jednak przekazywane w taki sposób, aby nie wzbudzać dodatkowego lęku. Jeśli ktoś się nie boi, to go to nie przestraszy. Ale kto się boi, to zostanie tym bardzo przygnębiony i przerażony. Było widać, że brakuje sensownego przekazu, który skłoniłby ludzi do zachowania ostrożności, ale jednak bez generowania zbędnej paniki w co kruchszych obywatelach.

Jeżeli ktoś próbuje nas paternalistycznie dyscyplinować, to ważne, żeby jednocześnie podejmował działania, które mają nam pomóc i są sensowne, wtedy jesteśmy bardziej skłonni mu zaufać. No i oczywiście, żeby sam tym ograniczeniom podlegał. Surowy ojciec jest do zaakceptowania w warunkach kryzysu, ale jeśli zachowuje się rozsądnie, troskliwie i dbająco, cierpi razem ze swoimi dziećmi. A nie – surowy ojciec, który odwiedza groby rodziny, gdy zwykli ludzie nie mogą uczestniczyć w pogrzebie najbliższych. Nie władza, która rezerwuje dla siebie i blokuje oddział zamknięty w szpitalu na Wołoskiej. To zwykłego człowieka boli i rozjątrza.

Paradoksalnie można powiedzieć, że starsi mają lepiej. Mogę sobie powiedzieć, że jeśli coś robię nieostrożnego, to ryzykuję przede wszystkim sama sobą. | Zofia Milska-Wrzosińska

TS: Niektórzy sugerują, że zamknięcie społeczeństwa i gospodarki ogranicza rozprzestrzenianie się wirusa, ale płaci się za to cenę choćby w odniesieniu do życia psychicznego ludzi. W debacie publicznej istnieje kontrowersja co do tego, czy wolno mówić w obecnej sytuacji o „rachunku kosztów”?

Zawsze powinno znaleźć się miejsce na prawdę. Jeżeli mówimy, że obecny sposób prewencji jest bardzo kosztowny, to słusznie. Bo on jest bardzo kosztowny. Cały czas powinno robić się rachunek kosztów, ponieważ po obu stronach jest życie. Jeśli rygory zostaną złagodzone, to po jednej stronie mamy ludzi, którzy zarażą się, a być może by się nie zarazili, gdyby nas wszystkich zamknięto w domu na dwa lata. Po drugiej stronie mamy ludzi, którzy umrą, bo nie będą leczeni na inne choroby albo będą mieli skuteczne próby samobójcze – a jak ktoś długo siedzi w domu, to może wymyślić sobie naprawdę sprawny sposób zabicia się. Będą także ludzie, którzy wypadną ze swoich ról zawodowych, którym zacznie się sypać życie osobiste. I to jest koszt po drugiej stronie. Pytanie o to, kogo ratujemy, a kogo pogrążamy, jest więc jak najbardziej zasadne przy wprowadzaniu reguły.

IM: Pojawiają się badania, które pokazują, że liczba samobójstw wzrasta.

Na pewno wzrasta też przemoc domowa. Nie tylko dlatego, że dotychczasowy kat jest zamknięty ze swoją ofiarą i ma poczucie, że ona jest na niego całkiem zdana i nie ma dokąd uciec, ale również dlatego, że poziom frustracji jest znacznie większy, więc ktoś, kto nie był przemocowy, może zacząć być. To też są realne ofiary. Najłatwiej jest powiedzieć: nie starczy respiratorów, staruszkowie będą się dusić na korytarzu i nikt ich nie będzie trzymał za rękę. Tak, ale na drugiej szali też coś jest i także jest to prawdziwe. Tej skatowanej kobiety czy zgwałconego dziecka też nikt nie trzymał za rękę, gdy za skutecznie zamkniętymi drzwiami rozgrywała się ich gehenna. Tym ludziom, którzy za chwilę będą zlicytowani, bo zainwestowali wszystkie pieniądze w sale szkoleniowe, też nikt czule nie towarzyszy. Nad bólem starszej pani, która nie wie, czy dożyje kolejnego terminu operacji kolana, nikt się nie rozczula.

Najłatwiej jest powiedzieć: nie starczy respiratorów, staruszkowie będą się dusić na korytarzu i nikt ich nie będzie trzymał za rękę. Tak, ale na drugiej szali też coś jest i także jest to prawdziwe. | Zofia Milska-Wrzosińska

IM: A sięgając do osobistego doświadczenia, jak pani radzi sobie z obecną sytuacją?

Paradoksalnie można powiedzieć, że starsi mają lepiej. Ze względu na wiek jestem na granicy grupy większego ryzyka. Mogę sobie powiedzieć, że jeśli robię coś nieostrożnego, to ryzykuję przede wszystkim sama sobą. Daje mi to pewien spokój. Najtrudniej mają osoby koło trzydziestki, czterdziestki – dzieci małe, trzeba uważać, żeby czegoś nie rozniosły.

Po drugie, to może nie jest najlepszy przekaz obywatelski, ale analizuję te wszystkie nakazy i zakazy, aby przefiltrować je przez siebie. Jeżeli decyduję się do nich stosować, to z przekonaniem, że jest to zasadne, nawet jeśli daje minimalną szansę zapobieżenia zarażeniu. Na przykład, kiedy odbieram przesyłkę, to zakładam rękawiczki. Jest mało prawdopodobne, że na przesyłce przyczaił się koronawirus, ale wysiłek niewielki. Ale jak zakazują wchodzenia do lasu, a mieszkam obok niego, to się nie stosuję. Zabronili usług kosmetycznych, również w domu, a ja, jeśli mam zaufanie, to pedicure jednak sobie zrobię. Mała rzecz, a cieszy. Staram się zachować ślad podmiotowości w sytuacji, w której jesteśmy uprzedmiotowieni. To jest mój sposób.

IM: I zaprzyjaźniła się pani z niepewnością, która nas otacza?

Z niepewnością nigdy na szczęście nie miałam dużych problemów. Osoby z mojego pokolenia mówią, że jak ktoś przeszedł w młodości stan wojenny, to ma już na koncie ważne doświadczenie w adaptowaniu się do ograniczeń i niepewności.

Poza tym warto ćwiczyć w sobie poczucie, że pewności to my w ogóle nie mamy. Tworzymy sobie takie wizje, że coś będzie trwało wiecznie, że będziemy zawsze żyli, a przynajmniej nie zachorujemy, że nasz związek jest absolutnie pewny i partner nigdy nas nie zdradzi, że nasze dzieci nie zachorują. To oczywiście pomaga, bo gdyby koncentrować się ciągle na tym, że wszyscy kiedyś umrzemy, to życie byłoby koszmarem. Ale ćwiczenie z niepewności, które nas teraz spotyka może być pożyteczne. Nie ma już tego, co wydawało się pewne i przewidywalne, ale nikt nie może powiedzieć też z pewnością, że tego nie odzyskamy. W tej niepewności można więc znaleźć także jakąś nadzieję. No i zapomniałabym o najważniejszym – ryby do weneckich lagun, delfiny na wybrzeże Sardynii powróciły zaskakująco szybko. Czyli niewiele trzeba, by świat zaczął się odbudowywać, wystarczy tylko trochę się powściągnąć.