Wybory, które miałyby odbyć się 10 maja, będą nielegalne i niekonstytucyjne. Poważne zarzuty wobec ich organizacji w trakcie pandemii wysuwają krajowe i międzynarodowe instytucje – od Rzecznika Praw Obywatelskich, Państwową Komisję Wyborczą, aż po OBWE i Komisję Europejską. Pomimo tego, karty do głosowania są drukowane na polecenie wicepremiera Jacka Sasina bez żadnej podstawy prawnej.

W akcie sprzeciwu wobec działań władzy pojawiła się inicjatywa wyborczego bojkotu. O taką postawę zaapelował w swoim wtorkowym wystąpieniu Donald Tusk. Cytując Władysława Bartoszewskiego, polityk sugerował, że „zachować się przyzwoicie” oznacza nie głosować 10 maja. Dzień później syn Bartoszewskiego, Władysław Teofil, obecnie poseł PSL-u, sprzeciwił się takiemu wykorzystywaniu słów swojego ojca. W liście do Tuska napisał, że „[ojciec – red.] zdecydowanie potępiłby nawoływanie do bojkotu zbliżających się wyborów prezydenckich”.

Postawie Tuska trudno się jednak dziwić. Bojkot to podejście na pierwszy rzut oka rozsądne. W dodatku pozwala ono ustanowić wyraźny podział na ciemną i jasną (przyzwoitą) stronę mocy. Oto opozycja i jej zwolennicy po raz kolejny wykazują się moralną wyższością. Nawet jeśli ponoszą szlachetną porażkę, to ich wybór nobilituje.

Jest on jednak tyleż nobilitujący, co łatwy w realizacji. Pozwala bezczynność utożsamić z honorowym działaniem. Tymczasem sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana i właściwie tragiczna, ponieważ w praktyce każdy wybór jest zły. Bojkot wyborów przez zwolenników opozycji ułatwi Andrzejowi Dudzie zwycięstwo w pierwszej turze, a udział w głosowaniu sprawia, że uczestniczymy w farsie, która nie powinna mieć miejsca.

Zasadnicze wydaje się zatem pytanie o konsekwencje obu tych podejść. A konsekwencje bojkotu wydają się bez porównania gorsze. Jest zrozumiałe, że w podejmowaniu osobistych decyzji można kierować się idealistycznymi pobudkami, jednak mimo bojkotu wybory będą ważne, nawet jeśli zagłosuje jedna osoba, a Sąd Najwyższy nie orzeknie ich nieważności. Politycy władzy przez następne 5 lat będą powtarzać, że suweren wyraził swoją wolę.

Czy warto więc ułatwiać im zwycięstwo? Można zagłosować i później zaskarżyć wszystkie ewentualne nieprawidłowości wyborcze. Prezydent wybrany przy niskiej frekwencji wyborczej, która może podważać jego legitymację społeczną, to w gruncie rzeczy prezent dla Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS-u będzie mógł łatwiej wywierać presję na Dudę, którego pozycja będzie słabsza niż dotychczas.

Kolejny problem z ideą wyborczego bojkotu polega na tym, że forsuje ją obóz Platformy Obywatelskiej, który pozostaje w politycznej defensywie. Partia od dłuższego czasu znajduje się w kryzysie. Widać teraz wyraźnie, że nie był on tylko związany ze sposobem przewodzenia ugrupowaniu przez Grzegorza Schetynę. Wyjść z politycznego dołka nie udało się również Borysowi Budce. Do tego apele Tuska nawet w samej Platformie nie odnoszą już takiego efektu jak kiedyś, a w pozostałych partiach opozycyjnych wywołują już tylko wzruszenie ramion. Przekaz byłego premiera się zdewaluował, kiedy po miesiącach wysyłania dwuznacznych sygnałów ogłosił, że jednak nie wystartuje w wyborach prezydenckich. Wiadomość była jednoznaczna – Tusk, zamiast ciężkiej politycznej walki w kraju, wybrał wygodne stanowisko w Brukseli. Trudno, żeby teraz jego rady, nawet w macierzystej partii, były traktowane z podobnym namaszczeniem co kiedyś.

Do tego dochodzi fatalna i wyjątkowo niespójna kampania Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która udowodniła, że możliwe jest zrobienie gorszej kampanii prezydenckiej od Bronisława Komorowskiego. Kandydatka PO na przemian zawieszała i odwieszała kampanię, aby na końcu ogłosić, że w wyborach nie weźmie udziału, ale swojej kandydatury nie wycofa. Od Kidawy dystansuje się obecnie nawet Grzegorz Schetyna, który jeszcze jesienią lansował ją jako doskonałą kandydatkę na premiera. Obecnie Kidawa-Błońska w kilku sondażach znalazła się nawet za kandydatem skrajnej prawicy Krzysztofem Bosakiem. Apele PO o bojkot wyborów okazują się mniej wiarygodne, ponieważ brzmią jak próba ratowania kandydatury Kidawy przed kompromitującą porażką.

Co więcej, pogrążona w kampanijnym chaosie PO nie ma żadnych szans na namówienie opozycyjnych kontrkandydatów do bojkotu wyborów, a tylko wtedy to działanie miałoby polityczny sens. Trudno się zresztą dziwić, bo słabość PO to dla nich polityczna szansa. Szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Szymona Hołowni, który pnie się w sondażach, a w najnowszych zajmuje drugie miejsce z wynikiem 14 procent poparcia. Jeszcze w lutym analizowałem jego kandydaturę i pisałem, że bez kryzysu w PO Hołownia jest bez szans. Obecnie bezpartyjny kandydat stara się wykorzystać swoje polityczne 5 minut.

Apele o bojkot wyborów nie są mądre politycznie również z innego powodu. Wiele wskazuje na to, że jesteśmy obecnie świadkami rozpadu obozu Zjednoczonej Prawicy. Politycy PiS-u deklarują, że partia Jarosława Gowina nie otrzyma żadnych środków pochodzących z wyborczych subwencji. Nie ma również mowy o wspólnym starcie w następnych wyborach, niezależnie od tego, jak 6 maja zagłosują posłowie Gowina. Odpuszczanie przez opozycję kwestii wyborów, która tak mocno podzieliła obóz rządzący, to byłaby zmarnowana szansa.

Dlatego opozycja powinna działać na dwa fronty – negocjując z Gowinem w celu pozbawienia Kaczyńskiego większości i prowadząc kampanię wyborczą, po to żeby doprowadzić do drugiej tury, gdyby do wyborów doszło. Jeśli uda się wywalczyć dogrywkę, ostateczny wynik nie będzie przesądzony.

Sposób organizacji prezydenckiego głosowania jest skandaliczny, ale innej możliwości na sprzeciwienie się władzy obecnie nie ma. Nie można na kolejne 5 lat oddawać walkowerem pola władzy, której działania określa się jako autorytarne i prowadzące do dyktatury. Chowanie głowy w piasek nie sprawi, że problem zniknie.