Smutny osiołek w każdym z nas

Anna Anzulewicz przedstawia Kłapouchego

Kłapouchy [ang. Eeyore] to postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Jest bohaterem książek o Kubusiu Puchatku autorstwa A.A. Milne’a. Te opowieści zawładnęły moją wyobraźnią na długo przed tym, jak nauczyłam się samodzielnie czytać.

Kłapouchy jest dość nietypową postacią jak na książkę dla dzieci. To ponury outsider. Nie znajdziemy w nim entuzjazmu typowego dla innych mieszkańców Stumilowego Lasu. Jest melancholijny, zrezygnowany i zdystansowany. Choć jego życie na pierwszy rzut oka wygląda całkiem nieźle. Kłapouchy mieszka w pięknym lesie, ma znajomych, którzy troszczą się o niego. Poza tym jest właścicielem uroczego ogona, z którego jest dumny. Cóż z tego jednak, jeśli las jest nudny, przyjaciele niezbyt inteligentni, a ogon regularnie odpada i się gubi, przez co Kłapouchy wciąż na nowo musi sobie radzić ze stratą.

Dlaczego ten ponury charakter jest tak inspirujący? W pewnym sensie jego melancholijny nastrój jest również zabawny, nierzadko sarkastyczny. Jako wielka fanka czarnego humoru nie mogłam nie docenić takiego bohatera. Poza tym osiołek jest złożoną, intrygującą postacią. Jego życie to ciągły wewnętrzny konflikt. Z jednej strony chciałby być akceptowany i kochany, z drugiej – na wszelkie próby zbliżenia reaguje sarkazmem lub wycofaniem. Nie potrafi odwzajemnić miłości. Nie ma ochoty wychodzić na spotkania z przyjaciółmi, woli biernie poczekać, aż sami przyjdą do niego i w międzyczasie rozmyślać o swojej samotności. Jak można przewidzieć, nie staje się od tego szczęśliwszy. Przeciwnie – nie może cieszyć się światem wokół siebie, ponieważ ponure myśli nie tylko odcinają go od otoczenia, ale również od jego własnych potrzeb.

W Kłapouchym wielu z nas może znaleźć odbicie swoich lęków, zwłaszcza tych, które pojawiają się, gdy czujemy się samotni, odizolowani, albo gdy doświadczamy bólu i straty (nie tylko ogona). Ale historia tego bohatera daje nadzieję. Smutny osiołek, pomimo tego, jak jest zagubiony i jak niemiło potrafi zachować się w stosunku do swoich przyjaciół, zawsze może liczyć na ich wsparcie. Nawet „miś o bardzo małym rozumku” zdaje się rozumieć, że lodowaty ton osiołka skrywa jego wewnętrzny ból. To pokazuje, że po pierwsze warto wyciągnąć rękę do osób (i osiołków), które nie potrafią poprosić o pomoc, a po drugie – że bycie smutnym jest w porządku i warto pokazywać emocje, nawet jeśli są trudne. Zasługujemy na wsparcie, w szczególności wtedy, gdy jest nam źle.

 

Książka:

Alan Alexander Milne, „Kubuś Puchatek”, il. Ernest H. Sheperd, przeł. Irena Tuwim, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2017.

 


Najbardziej skąpy kaczor świata

Michał Czajkowski przedstawia Sknerusa McKwacza

Na komiksach publikowanych w magazynie „Kaczor Donald” nauczyłem się czytać, ale tylko do jednego powracałem tyle razy, że nie przetrwał do dnia dzisiejszego w jednym kawałku. To życiowe losy tytułowej postaci komiksu „Życie i czasy Sknerusa McKwacza” Dona Rosy śledziłem za każdym razem z równie silnymi wypiekami na twarzy. Historia młodzieńca, który wyjeżdża z rodzinnej Szkocji do Ameryki, żeby przywrócić dobre imię swojemu klanowi, ma w sobie to, czego potrzeba dobrej opowieści – pomaga stworzyć głęboką relację między czytelnikiem/czytelniczką a protagonistą.

Widzimy wzloty i upadki Sknerusa, śledzimy jego rozwój na przestrzeni wielu lat walki na każdym kroku o swoje. Mimo że zazwyczaj pojawia się w innych komiksach z uniwersum kaczek już jako najbogatszy i najbardziej skąpy kaczor świata, którego jednak ciągnie do przygód, tu zostaje przedstawiony jako ktoś taki jak czytelnik/czytelniczka; także miewa chwile słabości, oczarowania i rozczarowania, także popełnia błędy. Nie poddaje się jednak pod ich naporem – komiks Dona Rosy to wielka apologia determinacji w dążeniu do realizacji marzeń. Jest jednak także ostrzeżeniem: im bardziej Sknerus zbliża się do celu, tym bardziej oddala od swoich korzeni, a środki do jego osiągnięcia – majątek i władza – stają się celem samym w sobie.

Właśnie niejednoznaczności sprawiają, że komiks Rosy to tak wciągająca historia. Opiera się na nich cała fabuła, co zostaje podkreślone przez kadry zapierające dech swoją szczegółowością, na których często można dostrzec, jak wiele elementów i zjawisk składa się na jedną scenę. „Życie…” nie rozgrywa się w żadnym uproszczonym świecie, ale w rzeczywistości takiej jak nasza, w której nie da się wyznaczyć wyraźnej granicy między dobrem a złem. Tak jak Sknerus często podejmuje decyzje trudne do zaakceptowania, tak złoczyńcy często miewają racje czyniące ich raczej ofiarami konieczności niż postaciami z gruntu niegodziwymi. Te niejednoznaczności i autentyczność postaci, z którymi łatwo się było identyfikować – tak, także tymi negatywnymi – sprawiają, że komiks Rosy jest jedyną jak dotąd książką w moim życiu, którą zaczytałem na strzępy.

 

Książka:

Don Rosa, „Życie i czasy Sknerusa McKwacza”, przeł. Jacek Drewnowski, wyd. Egmont, Warszawa 2000.

 


Pippi’s not dead!

Agnieszka Doberschuetz przedstawia Pippi Långstrump

Pippi obchodzi akurat 75. urodziny – ale to nie dlatego o niej dzisiaj piszę. Po prostu to właśnie ta ruda anarchistka zrobiła mi dzieciństwo. A raczej… zrobiła mnie – dożywotnio ukształtowała moje podejście do wolności i niezależności.

Rodzice, chwała im za to!, wychowywali mnie w hippisowskim duchu umiłowania do muzyki, książek, przyrody. Ale dorastałam w peerelowskiej rzeczywistości i o kolorowym, wyzwolonym życiu mogłam tylko pomarzyć. I marzyłam – żeby być jak Pippi! Mieć kolorowe włosy, nie przejmować się strojem, konwenansami, mieć swoje własne lemoniadowe drzewo, przyjaciela małpkę i przyjaciela konia… No i nie chodzić do szkoły.

Wcześnie zauważyłam, że Pippi nie zna wprawdzie wielu rzeczy, których tam uczą, ale w życiu radzi sobie świetnie – lepiej niż jej ugrzecznieni przyjaciele – Annika i Tommy. Dwa światy, które połączyła przyjaźń, nie zważając na stereotypy. Piękne to!

Pippi była inna dosłownie we wszystkim. Oraz cudowna pod każdym względem: odważna, silna, pomysłowa, zaradna, zawsze radosna, empatyczna. Choć czytałam książki w różnych wydaniach (à propos: wydawnictwo Zakamarki opublikowało właśnie nieznaną wcześniej polskim czytelnikom przygodę Pippi – „Pippi w parku”), to najbardziej utkwiła mi w pamięci Inger Nilsson, czyli filmowa odtwórczyni roli Pippi. A raczej Fizi Pończoszanki aka Pippilotty Viktualii Firanelli Złotomonetty Pończoszanki, córki kapitana Efraima Pończochy (nie podobało mi się nigdy jej spolszczone imię – wolałam oryginalnie brzmiące Pippilotta Viktualia Rullgardina Krusmynta Efraimsdotter Långstrump).

Czasami czułam delikatne ukłucie niepokoju na myśl, że Pippi nie ma rodziców, że może się powrotu ojca nie doczekać… Ale ona sama wydawała się nigdy nie smucić, więc i ja postanowiłam tego nie robić.

Uwielbiałam jej żarty, zawsze trafne, sarkastyczne, absurdalne niczym u Monty Pythona. Dziś wiem, że w Pippi imponowała mi przede wszystkim jej nonkonformistyczna postawa, niezłomna wierność swoim zasadom, odwaga cywilna w słusznej sprawie i obronie innych – ale nigdy nie ofensywnej. A także jej zaraźliwy optymizm. Jej umiejętność bycia szczęśliwą, ot tak, po prostu, na co dzień.

Chciałam być jak Pippi, chyba trochę byłam i nadal jestem, a teraz cieszę się każdym przejawem Pippi w moich córkach. Niech żyje!

 

Książka:

Astrid Lindgren, „Przygody Pippi”, il. Ingrid Vang-Nyman, przeł. Teresa Chłapowska, Irena Szuch-Wyszomirska, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.

 


Pochwała wolności

Piotr Kieżun przedstawia psa Bucka

Tę książkę znaleźliśmy z bratem w któreś z letnich wakacji w biblioteczce mojej babci. Do dziś pamiętam miękką okładkę niewielkiego, kieszonkowego wydania. Na niebieskim tle żółta plama słońca i niewyraźna sylwetka biegnącego wilka. Poniżej tytuł złożony czerwonymi wersalikami: „Zew krwi”. Dość szybko po i tak sfatygowanej okładce nie zostało ani śladu. Do dziś nie ma w mojej biblioteczce równie mocno eksploatowanej książki.

Co nas pociągało w tej opowieści? Po latach odpowiedziałbym, że egzotyzm, jej przygodowy charakter, niezwykle obrazowe przedstawienie zmagań z żywiołem natury i pełnym przemocy światem człowieka. Poza tym wciągająca fabuła osadzona w ogarniętej gorączką złota Ameryce Północnej końca XIX wieku. Czy istnieje bowiem chłopiec, który nie dałby się porwać takiej oto historii? Główny bohater „Zewu krwi”, pies Buck, zostaje skradziony z kalifornijskiej posiadłości i sprzedany kanadyjskim właścicielom psiego zaprzęgu, którzy mają odbyć podróż w górę rzeki Jukon na Alasce. Buck poznaje twarde życie zaprzęgowego psa. Uczy się chronić przed zimnem, walczyć o swoją pozycję wśród innych psów, prowadzić subtelną grę uległości z człowiekiem. Ta przyspieszona edukacja odbywa się we wciąż zmieniających się okolicznościach. Buck szybko zmienia właścicieli. Po Kanadyjczykach przychodzi obcesowy pół-Szkot, potem kompletnie nieprzygotowani do zimowych wypraw amatorzy złota, na końcu jeden z niewielu ludzi, do których pies się przywiązuje, traper John Thornton. Tego ostatniego zabijają jednak miejscowi Indianie. Buck na końcu zostaje sam. Rozdarty między światem ludzi a światem dzikiej przyrody, wybiera ten drugi. Dołącza do wilczej watahy.

Wartka akcja to niewątpliwy atut książki Londona. Dla młodego czytelnika, jakim byłem, liczyła się też łatwość, z jaką mogłem się utożsamić z głównym bohaterem. Buck był psem rozumnym, wykorzystującym swą niezwykłą siłę tylko do walki ze złem. Pociągała mnie jego dzika natura – zwierzęta wydawały mi się o wiele bardziej szlachetne i prostolinijne niż podstępni i chciwi ludzie. Dziś oczywiście wiem, że apoteoza przyrody zawarta w powieściach Londona bywa niekiedy podszyta nietzscheańską fascynacją silną jednostką i wiarą w teorię walki o byt – co widać także w niepozbawionej brutalności opowieści o psie, który stał się wilkiem. Nadal jednak ostatnie zdania „Zewu krwi”, w których Buck „mknie, olbrzymi wśród swych leśnych braci”, potrafią przyprawić mnie o gęsią skórkę. Są bowiem pochwałą czegoś, o co w życiu na pewno zawsze warto walczyć – wolności.

 

Książka:

Jack London, „Zew krwi”, przeł. Eleonora Romanowicz, wyd. Iskry, Warszawa 1972.

 


Podjąć grę w zadowolenie

Anna Olmińska przedstawia Anię, Pollyannę i Heidi

Nie będę opisywać książki, która w podstawówce zrobiła na mnie bezapelacyjnie największe wrażenie, a która nosiła dwuznaczny tytuł „Hera, moja miłość”. Dość napisać, że spodziewałam się pozycji poświęconej mitologii greckiej. Szybko okazało się, że powieść jest zgoła o czym innym.

Nie skończyłam jej, bo zdecydowanie wolałam tak zwane książki dla panienek z dobrych domów. Takie jak „Ania z Zielonego Wzgórza” Lucy Maud Montgomery, „Pollyanna” Eleanory Porter czy „Heidi” Johanny Spyri. Są to powieści, które bez grama przesady mogę nazwać lekturami mojego dzieciństwa.

Wszystkie trzy opowiadają historie osieroconych dziewczynek, które trafiają na wychowanie do oschłych, powściągliwych w wyrażaniu emocji i z początku dość antypatycznych opiekunów. Akcja tych powieści rozgrywa się (co najmniej w części) w wiejskiej scenerii, bo kładzie się w nich nacisk na więź bohaterek z naturą. Najważniejszą jednak cechą, która łączy Anię, Pollyannę i Heidi, jest ustawiczne dążenie do znajdowania w życiu, szczególnie w jego najtrudniejszych chwilach, tego, co dobre, do szukania szczęścia i obdarowywania nim wszystkich ludzi wkoło.

Te lektury uczą przede wszystkim, że zawsze może być gorzej i nie ma na co narzekać. Pokazują też, jak wielki wpływ ma na ludzi obcowanie z osobami obdarzonymi wewnętrznym światłem, takimi, które starają się nie ulegać mrokom duszy. Wszystkie trzy dziewczynki przyczyniają się bowiem do wewnętrznych przemian drugoplanowych bohaterów, w tym swoich opiekunów.

Postawa bohaterek zachęca młodych czytelników do podejmowania tak zwanej gry w zadowolenie – zabawy polegającej na tym, aby w każdych, nawet najcięższych okolicznościach znaleźć coś, z czego można się cieszyć. Oczywiście można w nią grać w każdym wieku, jednak tym, którzy wprawiają się w niej od małego, zdecydowanie łatwiej jest do niej wrócić w dorosłym życiu, kiedy gra przydaje się szczególnie. Dlatego warto sięgnąć po te historie na odpowiednim etapie, w dzieciństwie, kiedy nie wydają się jeszcze naiwne i mają większą siłę oddziaływania.

 

Książki:

Lucy Maud Montgomery, „Ania z Zielonego Wzgórza”, przeł. Ewa Łozińska-Małkiewicz, wyd. Wilga, Warszawa 2018.

Eleanor H. Porter, „Pollyanna”, przeł. Halina Evert, Tadeusz Evert, wyd. Siedmioróg, Wrocław 2018.

Johanna Spyri, „Heidi”, przeł. Teresa Barmińska, wyd. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 2011.

 


Bez Hermiony wszyscy byśmy zginęli

Anna Mik przedstawia Hermionę Granger

 

Moją ulubioną lekturą z dzieciństwa jest seria o Harrym Potterze autorstwa J.K. Rowling. Ale to nie tytułowy bohater był moją ulubioną postacią. Bohaterką towarzyszącą mi w trudach codzienności była i wciąż jest Hermiona Granger.

Imponowała mi jej determinacja. Mimo że pochodziła z rodziny mugoli (ludzi nieposiadających magicznych mocy i pogardzanych przez niektórych czarodziejów), była najlepszą uczennicą w Hogwarcie. Wierzyła, że w książkach znajdzie odpowiedzi na najważniejsze pytania i dzięki swojej wiedzy niejednokrotnie ratowała życie przyjaciołom. Stawała w obronie magicznych stworzeń, założyła organizację broniącą praw elfów domowych (niewolników zamożnych czarodziejów). Silne poczucie sprawiedliwości i sprawczości Hermiony Granger nie pozwalały mi przestać wierzyć, że porządna kwerenda doprowadzi do rozwiązania przynajmniej większości problemów.

W szczególny sposób towarzyszy mi ostatnio Hermiona z finałowej części serii – pod tytułem „Harry Potter i Insygnia Śmierci”. Czarny Pan odzyskał moc i przejął władzę, zarówno w Ministerstwie Magii, jak i Hogwarcie. Jego rozsiani po całym kraju słudzy porywają lub zabijają tych sprzeciwiających się nowemu porządkowi. Harry, Ron i Hermiona muszą opuścić swoje rodziny i wyruszyć w podróż uzbrojeni tylko w najpotrzebniejsze rzeczy – zgromadzone oczywiście przez moją ulubioną bohaterkę. Misją młodych czarodziejów jest odnalezienie i zniszczenie horkruksów (przedmiotów z zaklętą w nich częścią duszy Voldemorta), co ostateczne umożliwi pokonanie im Czarnego Pana.

Najbezpieczniejszym miejscem, w którym zazwyczaj przebywają, jest las. Odosobnienie doskwiera wszystkim bohaterom. Ogarnia ich frustracja i zaczynają się zastanawiać nad sensem swoich działań.

Hermiona idzie jednak o krok dalej i w kryzysowej sytuacji sięga po tom baśni. To w nich odnajduje kluczową informację dotyczącą tytułowych insygniów – przedmiotów, których zgromadzenie umożliwi pokonanie śmierci. Teraz bohaterowie mogą działać. Choć śmierć bliskich ich nie ominie, dzięki Hermionie są o krok bliżej do zwycięstwa nad Czarnym Panem: żądnym władzy przywódcą, balansującym na granicy człowieczeństwa, dla którego śmierć jest sensem życia. Na szczęście, jak wiemy z lektury, nie jest on niezwyciężony.

 

Książka:

J.K. Rowling, „Harry Potter i kamień filozoficzny”, przeł. Andrzej Polkowski, wyd. Media Rodzina, Poznań 2016.

 


Dzieci lubią misie, misie lubią dzieci

Krzysztof Rybak przedstawia Misia Uszatka

W dzieciństwie nie czytałem książek – wydaje mi się, że nie wyszedłem na tym najgorzej, odczuwam wręcz komfort wynikający z braku sentymentalizmu, który nierzadko towarzyszy dorosłym czytelnikom sięgającym po utwory znane z przeszłości. Nie oznacza to jednak, że całkowicie brakowało mi kontaktu z bohaterami kultury dziecięcej – jako kilkulatek wieczory spędzałem wpatrzony w ekran telewizora, a do snu kołysał mnie głos Mieczysława Czechowicza, dubbingującego Misia Uszatka. Zapamiętany z dzieciństwa obraz mogłem skonfrontować z literackim pierwowzorem dzięki wznowieniu opowiadań publikowanych w latach 1960–1970, które ukazały się kilka lat temu nakładem Naszej Księgarni.

Bazą stworzonych przez Studio Se-Ma-For odcinków były kilkustronicowe historyjki Czesława Janczarskiego uzupełnione pełnymi ciepła ilustracjami Zbigniewa Rychlickiego. Pobieżna lektura fragmentów z łatwością pozwala opisać wydane pół wieku temu publikacje mianem vintage, ale poza sentymentalnym wymiarem „Misia Uszatka” krótkie opowiadania niosą w sobie także wiele informacji o otaczającym świecie, w tym o zjawiskach przyrodniczych czy relacjach społecznych, które tylko z pozoru odnoszą się do „epoki słusznie minionej”, z powodzeniem zaspokoją więc elementarne potrzeby estetyczne i rozwojowe współczesnych odbiorców. Mimo niewątpliwego uroku, niezbędny wydaje się komentarz dorosłego, który wskaże i wyjaśni miejsca wątpliwe z perspektywy współczesnej wrażliwości. Uszatek spotyka bowiem na swojej drodze Murzynka Bimba (oczywiste nawiązane do twórczości Juliana Tuwima), sportretowanego w stereotypowy, rasistowski sposób. Podobnie wątpliwych kwestii pada w dwóch tomach więcej, warto więc potraktować opowiadania Janczarskiego jako wyzwanie czytelnicze, które w efekcie pozwoli wykształcić w młodym odbiorcy wrażliwość charakterystyczną dla misia o klapniętym uszku.

 

Książki:

Czesław Janczarski, „Miś Uszatek”; „Dalsze przygody Misia Uszatka”, il. Zbigniew Rychlicki, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2016–2018.

 


Cała Dolina Muminków w jednym sercu

Karolina Stępień przedstawia Muminki

Poczet postaci, które pokochałam podczas dziecięco-nastoletnich lektur, stanowi dowód miłości do literatury Tove Jansson. Pacułka Broszkiewicza, Bromba Wojtyszki, Musierowiczowa Gabrysia Borejko, kronopie Cortázara, pani Weasley i Lupin, a w końcu Akkarin z trylogii Canavan: odnajdywałam w każdym nich, do pewnego momentu zupełnie nieświadomie, cząstkę któregoś z mieszkańców Doliny Muminków.

Włóczykij, Muminek, Mała Mi, Mamusia Muminka, zwierzątka wiążące kokardkę na ogonie… – razem wszyscy oni tworzą mojego ukochanego, zbiorowego bohatera. Reprezentują różne wymiary samotności i budowania tożsamości, specyficzne powiązania z naturą. Gdzieś na styku tych postaci i ich relacji z otoczeniem wyczuwa się też szczególny rodzaj ciepła, a także ekscytującej grozy, wywoływanej nie przez wyobrażone potwory albo realną makabrę, ale przez tajemnicę, niedopowiedzenie, narracyjną pustkę generującą świadomość braku (nie tylko) fabularnej pewności.

Skąd moje dawne przeświadczenie, że nikt nie przeżył jeszcze opowieści Jansson tak prawdziwie i wielowymiarowo, chociaż wielu ludzi na całym świecie mogłoby powiedzieć dokładnie to samo, a tego niezwykle intymnego odczucia nie zakłóca nawet wszechobecny merchandising?

Fenomen serii doczekał się już niezliczonych wyjaśnień, także pióra publicystów i badaczy, na czele ze szwedzką specjalistką od Muminków, Boel Westin. W moim przypadku chodzi chyba przede wszystkim o niespotykaną w życiu, a zauważalną w opowieściach Jansson równowagę między poczuciem wolności i bezpieczeństwa – czasem kojąco współobecnych, a czasem jednocześnie zagrożonych, ale nigdy nie wykluczających się.

Wiążę to też z koncepcjami prezentowania dzieciństwa w literaturze opisanymi przez Clémentine Beauvais w pracy „The Mighty Child” [„Time and Power in Children’s Literature”, John Benjamins Publishing Company, 2015]. Badaczka wyróżnia dwie figury: puer aeternus, związaną z wyobrażeniem dzieciństwa jako Arkadii funkcjonującej poza czasem, i puer existens, a więc rozumienie dzieciństwa jako początku drogi ku dorosłości, obciążonej niemal od początku egzystencjalnym niepokojem. Choć te dwie wizje wydają się nie do pogodzenia, myślę, że właśnie dzięki moim ukochanym postaciom Dolina Muminków realizuje je obie. Tajemniczo łączy rajskie poczucie bezpieczeństwa z nierzadko zwodniczą wolnością, przerywającą zamknięty krąg cyklicznego czasu.

 

Książka:

Tove Jansson, „W Dolinie Muminków”, przeł. Irena Szuch-Wyszomirska, wyd. Nasza Księgarnia, Warszawa 2020.

 


Pozostać księżniczką, gdy nikt o tobie nie wie

Paulina Zaborek przedstawia Sarę Crewe


Sara Crewe nosi głowę wysoko, choć nie zadziera nosa. Jest mistrzynią ciętej riposty, ale nie pielęgnuje w sobie urazy, mimo że miałaby ku temu powody.

Do 11. roku życia żyła jak księżniczka. Nieprzyzwoicie bogata (ach, te kopalnie diamentów!), hołubiona, rozpieszczana przez ojca. Gdy nagle zostaje sierotą, znany jej świat znika. Pozbawiona majątku i osamotniona, żyje, zdana na łaskę tych, którzy kiedyś skrycie jej zazdrościli, a teraz mogą otwarcie szydzić. Ale Sara ma w sobie tyle dumy i godności, że nawet w łachmanach wzbudza szacunek.

Chciałam być jak ona. Mieć w sobie wewnętrzną siłę i moralny kompas. Być wrażliwą i delikatną oraz hardą i wytrwałą, gdy trzeba. Nie zliczę momentów, w których postać Sary pozwalała mi opanować nerwy w trudnych szkolnych sytuacjach, gdy czułam się niesprawiedliwie potraktowana albo po prostu bałam się czegoś zrobić. Jej słowa „Przypuszczam, że żołnierze – nawet ci najodważniejsi – też niechętnie idą w bój” działały na mnie niezwykle krzepiąco!

„Mała księżniczka” ukazała się w 1887 roku, naturalne więc, że dzisiaj w niektórych momentach trąci myszką, a tempo narracji może znużyć czytelnika nawykłego do krótkich skondensowanych zdań i lapidarnych opisów. Sama jednak postać Sary pozostaje przekonująca i nadspodziewanie łatwa do utożsamienia się dla współczesnego dziewięcio- czy dziesięcioletniego czytelnika.

To jedna z tych postaci w literaturze, które się nie starzeją – zachowuje hart ducha w najgorszych przeciwnościach losu i ma odwagę być przyzwoitym człowiekiem. A taka postawa zawsze będzie godna naśladowania.

Moje stare wydanie „Małej księżniczki” sprzed ponad 40 lat rozsypuje się w rękach. Pożółkły papier, zatarty druk, podarte brzegi kartek oraz… pokolorowane własnoręcznie ilustracje Antoniego Uniechowskiego (wybacz, mistrzu!). Szczęśliwie pod koniec 2015 roku wydawnictwo Dwie Siostry opublikowało w serii „Mistrzowie ilustracji” „Małą księżniczkę” właśnie w takiej edycji, która jest mi najbliższa – z ilustracjami Uniechowskiego i w tłumaczeniu Wacławy Komornickiej (z Lotką, nie Lottie, i Rózią, nie Becky).

Kolejne roczniki mają więc okazję poznać tę opowieść o zaskakujących kolejach losu, o przyjaźni, nadziei, o potrzebie prawości i sile wyobraźni.

 

Książka:

Frances Hodgson Burnett, „Mała księżniczka”, il. Antoni Uniechowski, przeł. Wacława Komornicka, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2015.

 

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.