Wyemitowany 20 maja film Sylwestra Latkowskiego rzuca światło na kwitnący przez lata proceder stręczenia małoletnich dziewcząt w sopockiej Zatoce Sztuki. Prostytuowanie nieletnich dziewcząt przez właściciela Zatoki Marcina T. oraz jego pomagiera „Krystka” zostało określone jako „pedofilia, wykorzystywanie, gwałcenie” etc. Jednak ta sama opinia publiczna i media, gdy idzie o pełnoletnią prostytucję ma zupełnie inne zdanie. Anaid w 2015 miała 14 lat, a dzisiaj, gdyby żyła, miałaby 19 i być może byłaby pełnoletnią prostytutką. Temat prostytucji jest zresztą ostatnio na czasie.
Nagłe wprowadzenie na początku marca obostrzeń sanitarnych zaskoczyło wszystkich. Nie ulega wątpliwości, że kobiety świadczące usługi seksualne poprzez sam charakter transakcji, są szczególnie narażone na ewentualne zakażenie i transmisję wirusa, a jakiekolwiek nakładane środki ostrożności w zasadzie powinny wykluczać możliwość takiej formy działalności w okresie zagrożenia epidemicznego.
Zrzutki, inby i świadectwa
Mimo epidemii w czwartek 19 marca na trasie nr 631 Marki–Nieporęt kobiety jak zawsze stały przy szosie i czekały na klientów. Ruch był zapewne mniejszy, a i one, gdyby mogły decydować, zapewne wolałyby wtedy nie „pracować”. Ktoś zapewne musiał je tam zawieźć i kazać zarabiać również w takich okolicznościach.
Tydzień później, 26 marca, tak zwana koalicja Sex Work Polska (SWP) ogłosiła zrzutkę na tak zwany Fundusz Kryzysowy dla Osób Pracujących Seksualnie, bo w czasie pandemii koronawirusa wiele osób pracujących seksualnie straciło możliwość zarobkowania. Najwyraźniej, komercyjny seks nie okazał się dla większości mężczyzn płacących za seks towarem pierwszej potrzeby, gdy w oczy zajrzała im groźba koronawirusa.
Cel zbiórki wynosi 30 tysięcy złotych. Z darowizn 286 osób uzbierano już ponad 22 tysiące złotych. SWP twierdzi, że udzieliło pomocy kilkudziesięciu osobom, jednak zakładając ostrożnie, że miesięczny koszt skromnego życia wynosi około 2–3 tysiące złotych, to zrzutka mogła realnie pomóc ledwo 10 osobom. Raczej niewielu, biorąc pod uwagę skalę występowania zjawiska w Polsce.
22 kwietnia w dyskusji na Facebooku pod postem Jana Śpiewaka, w którym wyraził swój krytyczny stosunek wobec promowania prostytucji, pojawił się komentarz pewnej seksworkerki „[…] poczekamy aż panna skończy studia i będzie miała dość tyrania po 12h w żabce, a wtedy powitamy koleżankę w naszym zacnym gronie wręczając jej Doświadczalnik w ręce [emotikon, duży uśmiech :D]”. Autorka komentarza zdradziła w nim dużą niechęć wobec zwykłej pracy (bo słabo płatna) i nie kryła arogancji wobec osób, które taką zwykłą pracę wykonują.
Wywołało to jeszcze większe oburzenie Jana Śpiewaka, co z kolei wywołało oburzenie innych internautów i burzliwą dyskusję pod postem. Część internatów wzięła w obronę Śpiewaka, część zaczęła atakować i wybuchła tak zwana inba.
W momencie, gdy niemal cała debata publiczna odbywa się w mediach społecznościowych, temat wywołał duże poruszenie. Po kilku dniach SWP w odpowiedzi na „abolicyjny rant na fanpejdżu rzekomo feministycznego aktywisty” opublikowało emocjonalne oświadczenie na łamach Codziennika Feministycznego, z którego wynikało, że największą przemoc i krzywdę osobom pracującym seksualnie wyrządzają nie sutenerzy, brutalni klienci czy patriarchat, ale właśnie ludzie, którzy krytykują samo zjawisko prostytucji, albowiem największą przemocą jest stygmatyzacja. Natomiast za największą pomoc z perspektywy lewicowej została uznana, piórem aktywistki Mai Staśko, płytka mieszczańska charytatywność, więcej mająca wspólnego z działaniem marketingowym i autopromocyjnym niż rozwiązaniem jakiegokolwiek problemu.
„Większość ludzi ma kryzys, ja przeżywam boom”
Być może owe gwałtowne polemiki nie zainteresowałyby nikogo spoza lewicowej bańki społecznościowej, gdyby nie publikowane cyklicznie przez media głównego nurtu i popularne portale materiały o trudnym losie prostytutek w czasie epidemii, zawsze skwitowane informacją, że SWP prowadzi Fundusz Kryzysowy, na który można wpłacać pieniądze – vide: Wirtualna Polska, „Wysokie Obcasy”, „Glamour”, portal NaTemat.pl, „Gazeta Wyborcza” czy wreszcie reporterski dodatek do „Gazety Wyborczej”, „Duży Format”. Jeśli nie liczyć personelu medycznego, trudno o inną grupę „zawodową”, o której ciężkiej sytuacji w czasie epidemii media pisałyby więcej albo ogłaszały na ich rzecz zbiórki.
Swoistą wisienką na torcie był reportaż Oktawii Kromer opublikowany 11 maja na łamach „Dużego Formatu”. W reportażu wypowiadają się trzy kobiety świadczące usługi seksualne, które nie tylko nie przerwały „pracy” z powodu epidemii, ale wręcz poszerzyły pole działalności. Medroxy (w branży od 16 r.ż) chwali się, że w pierwszym tygodniu kwietnia zarobiła 10 tysięcy złotych (chociaż w tekście na Wirtualnej Polsce ta sama Medroxy utyskuje, że i dla niej nadeszły ciężkie czasy), Monika przeniosła się do Warszawy i w pierwszym tygodniu zarobiła na czysto 2 tysięcy złotych, mąż i psychoterapeuta (to głównie na spotkania z nim potrzebuje pieniędzy) są z niej dumni. Lilianna obniżyła cenę masażu z 200 do 160 złotych i przyjmuje tylko stałych klientów.
Kobiety starają się dbać o higienę – dezynfekują klientom ręce i każą brać prysznic przed usługą. Jednak pokusa zarabiania pieniędzy jest mocniejsza niż strach przed pandemią. W pewnym momencie Monika mówi tak: „Na początku bałam się, że przestałam nawet wychodzić na klatkę na papierosa […], ale z czasem nabrałam dystansu. Stwierdziłam, że mogę iść do Żabki, gdzie będę zarabiać 12 zł za godzinę i mieć kontakt z 50 osobami na godzinę, i mogę wrócić do mojego zawodu, na którym się znam, który lubię i który pozwoli mi zaspokoić moje potrzeby niedużym nakładem czasu”.
Ostatnią część reportażu – w świetle wypowiedzi samych bohaterek mało przekonująca – stanowi wypowiedź anonimowej aktywistki SWP, że w okresie epidemii sytuacja osób pracujących seksualnie jest bardzo trudna i właśnie dlatego ta zbiórka. Aktywistka podkreśliła, że część osób, z którymi współpracuje SWP, wcześniej pracowała w sklepach i gastronomii, w tym jako „nauczycielki, pielęgniarki, artystki, graficzki, studentki”, które same nie były w stanie się utrzymać, a świadczenie usług pozwalało im zarobić najwięcej pieniędzy i dawało elastyczność. Słowem, to atrakcyjniejsza finansowo opcja dla kobiet wszystkich branż niż praca w wyuczonym zawodzie.
Czy handlowanie seksem to dobra opcja?
Odłóżmy na bok skandaliczne lekceważenie norm bezpieczeństwa przez bohaterki tekstów, które w przypadku każdej innej branży byłoby absolutnie nie do pomyślenia i niemożliwe bez groźby odpowiedzialności karnej i nałożenia wielotysięcznych mandatów.
Gdy przyjrzeć się z boku całej sytuacji i wypowiedziom tych kobiet, trudno uciec od kilku oczywistych pytań: skoro kobiety w seksbiznesie tyle zarabiają, i to pomimo pandemii, to dlaczego ja mam jeszcze dawać im pieniądze w ramach zrzutki publicznej? Skoro tyle zarabiają (w jeden miesiąc mogą zarobić tyle, ile inna osoba na etacie przez 6 miesięcy lub nawet rok), to dlaczego nie odłożyły nic na czarną godzinę? Skoro dalej „pracują”, to dlaczego dawać im moje pieniądze? Może lepiej dać pieniądze tym kobietom, które naprawdę nie mogły pracować, na przykład fryzjerkom i kosmetyczkom? Skoro to taki atrakcyjny sektor rynku pracy, to dlaczego tak głośno krzyczą (wspierane przez media głównego nurtu), że nie mają pieniędzy i jak im źle? I wreszcie, skoro tak gardzą pracą w Żabce za 12 złotych za godzinę, to dlaczego oczekują, że osoby zarabiające po 12 złotych za godzinę czy robiące sałatki w restauracjach nagle zaczną się z nimi dzielić swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi?
Odpowiedź jest prosta. Wcale tak nie jest, a wypowiedzi cytowanych kobiet są niereprezentatywne. Rzeczywista sytuacja kobiet w seksbiznesie jest zupełnie inna – i przed epidemią, i w jej trakcie. Bo czy kobiety stojące przy trasie 631 naprawdę będą się czuły bezpieczniej, jeśli SWP da im gaziki nasączone alkoholem, by przetrzeć klamkę samochodu klienta, do którego wsiadają? Czy w ogóle kobiety z trasy 631 będą mogły liczyć na wsparcie z Funduszu Kryzysowego i dostaną równowartość kwoty, którą muszą co dzień oddać „opiekunowi”, by choć jeden dzień nie musieć tam stać? Czy może chociaż raz klient da tym kobietom pieniądze „za darmo”, bo współczuje im w trudnej sytuacji materialnej, zwłaszcza w czasie pandemii? W obliczu propagandy SWP i wypowiedzi aktywnych medialnie prostytutek/seksworkerek, że sprzedawanie seksu to praca i to dużo atrakcyjniejsza niż inne (bo więcej zarobisz i mniej się urobisz), bezsens „zrzutki” jest aż nadto jaskrawy, a sama jej kwota wręcz absurdalna.
Jednak cała sytuacja – i wypowiedzi seksworkerek, aktywność SWP i promowanie tego przez liberalne i rzekomo profeministyczne media – uwidacznia coś więcej. Nie chodzi tu o żadną ideologię, wartości, równość czy wolny wybór. Chodzi o pieniądze. Pewne kobiety zarabiają pieniądze handlując seksem i nie lubią, gdy ktokolwiek ośmiela się krytykować samą ideę, a jednocześnie ostentacyjnie pogardzają ludźmi, którzy pracują na przysłowiowej kasie w Żabce/Biedronce, bo według nich to frajerstwo. Ale za to głośno domagają się szacunku dla ich „pracy”. „Pracy”, w której jedynym kapitałem osoby jest jej ulotna wartość seksualna w oczach klientów, czyli mężczyzn płacących za seks oraz gotowość do spełniania ich seksualnych zachcianek. I nieważne, że prawdziwa emancypacja kobiet i osiągnięcie równości miały w teorii odbyć się poprzez wyzwolenie spod władzy męskiego oka, portfela i penisa.
Wszystko to smutne, ale symptomatyczne dla współczesności i feminizmu piątej, dziesiątej czy piętnastej fali. Feminizmu czubka własnego nosa i selfiaka.
Pewna młoda internautka na grupie facebookowej ujęła to wręcz tak (pisownia oryginalna):
„[…] chciałabym poruszyć temat, który mnie mocno uwiera od pewnego czasu i stał się głównym powodem, dlaczego przestałam obserwować scenę feministyczną w Polsce.
Studiuję elektrotechnikę, czyli kierunek mało zfeminizowany. Pewnie bym tego nie studiowała, gdybym nie miała rodziców po studiach, bo w szkole wiadomo matematyka jest dla chłopaków.
Obserwując media feministyczne, mam ostatnio wrażenie, że prowadzona jest narracja sex work albo ta słynna kasa w biedrze. Zwłaszcza teraz, kiedy są matury i egzaminy 8kl młode dziewczyny są bombardowane wszędzie kamerkami, only fans, sex work is work, sex work daje hajs itp.
Nigdzie nie widziałam promowanej akcji «dziewczyny na politechniki», jak ją wygooglowałam to się zdziwiłam, że ona nadal istnieje – myślałam, że to przeżytek sprzed 10 lat. […]
W pewnym momencie widziałam pewną tendencję pro dziewczyny, idźcie się uczyć, zdobywajcie świat, a teraz to jakoś zanika i wszędzie tylko narracja sex work is work i wywiady z osobami, które się prostytuują od 16 roku życia.
Powiedzcie proszę, że nie zwariowałam i wy też to widzicie.”
Czy w świetle takiej narracji może nas oburzać gotowość młodych kobiet i dziewcząt do pracy jako „hostessy” w Zatoce Sztuki czy tolerowanie (a wręcz i korzystanie z) tego zjawiska tyle lat…? Może rzeczywiście „Krystek” nie musiał wcale „zmuszać” tych dziewcząt, a siła jego perswazji sprowadzała się do pokazania artykułu w piśmie typu „Glamour” lub innym?….Tylko, nie wiedzieć czemu, później dziewczęta popełniały samobójstwa, zapadały na depresję i popadały w nałogi.
Za konsultację dziękuję Izie Palińskiej.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Wallpaper.