W serii Biblioteka Mnemosyne ukazały się parę miesięcy temu „Listy o sztuce” Rainera Marii Rilkego. Listów jest sześćdziesiąt jeden i zajmują niecałe dwieście stron. To z pewnością nie jest wybór reprezentatywny, nawet, jeśli miałby dotyczyć tylko spraw sztuki – tłumacz, zarazem autor wyboru, jest tego świadomy i nie usiłuje przekonać czytelników, że jest inaczej. Rilke był jednym z najbardziej produktywnych epistolografów swoich czasów. Znawcy oceniają, że mógł napisać przeszło sto tysięcy listów. Ich kanoniczna sześciotomowa edycja niemiecka zawiera tylko drobną część tego korpusu, a kilkadziesiąt tomów cząstkowych edycji korespondencji z poszczególnymi adresatami, przygotowanych przez niemieckich i austriackich badaczy po II wojnie światowej, również nie stanowi jeszcze pełnego obrazu. Po polsku było jednak jeszcze o wiele gorzej, ponieważ mieliśmy do niedawna tylko wydany czterdzieści lat temu tom korespondencji z Lou Andreas-Salomé i garść listów rozproszonych w antologiach. Dopiero w ostatnich latach zaczęto tłumaczyć większe partie twórczości epistolograficznej autora „Elegii duinejskich”. Ukazały się więc listy do żony, do Baladiny Klossowskiej i jej syna (w historii kultury XX wieku znanego jako Balthus), do Cwietajewej i Pasternaka… Wielokropek oznacza nadzieję na ciąg dalszy.
Zakres korespondencji Rilkego jest niezwykły, nawet jeśli wziąć poprawkę na fakt, że żył on w czasach, kiedy list był jedynym powszechnie używanym środkiem porozumiewania się ludzi na odległość. Telegraf służył – wtedy i zawsze – głównie do przesyłania krótkich naglących depesz, a telefon został wprawdzie opatentowany przez Aleksandra Grahama Bella, kiedy Rilke był niemowlęciem, ale także zdecydowanie nie nadawał się jeszcze do potoczystych wyznań i analiz stanów duszy, w których Rilke-epistolograf był się z czasem wyspecjalizował. Skądinąd w drugiej połowie XX wieku niejedna powiernica sekretów wrażliwych mężczyzn przeklinała to urządzenie. Irena Szymańska podobno wyłączała swój telefon, kiedy spodziewała się, że będzie do niej dzwonił Broniewski, zwłaszcza po kilku głębszych. Glenn Gould miał zwyczaj dzwonić do przyjaciół późnym wieczorem i godzinami czytać im przez telefon książki, które go pasjonowały. Czy ich także – nie wiadomo. Adresatki Rilkego (rzadziej adresaci) miały pod tym względem łatwiej – mogły po prostu nie czytać listów, zwłaszcza że ich autora interesowało na pierwszym miejscu to, co sam miał do powiedzenia/napisania, to zaś, co ewentualnie mogliby na to (od)powiedzieć inni ludzie, zajmowało go znacznie mniej. Właśnie dlatego, między innymi, wolał pisać do ludzi niż z nimi rozmawiać. Ale nie tylko dlatego.
Dla Rilkego „sztuka” i „samotność” były synonimami. Był jednym z niezbyt, wbrew pewnym pozorom, licznych twórców, którzy świadomie i planowo zdecydowali się nie mieć życia osobistego czy rodzinnego po to, aby nic nie ograniczało ich pracy. Jego małżeństwo trwało krótko. Z żoną i córką utrzymywał luźny, choć serdeczny kontakt. Po szczególnym epizodzie, jakim był jego młodzieńczy romans z Lou Andreas-Salomé, pilnie wystrzegał się wchodzenia w silniejsze relacje z kobietami i nawet te z nich, do których czuł coś poważnego, trzymał z reguły na dystans. Potrzebę kontaktu zaspokajał właśnie przez listy. To w nich otwierał się, wywnętrzał, zwierzał i nawiązywał intymne porozumienie – jak gdyby komunikowanie siebie w rzeczywistej fizycznej bliskości z inną osobą było dla niego w jakiś sposób niekomfortowe.
Natomiast jego dobrowolnie wybrana samotność była, powiedzmy uczciwie, nadzwyczaj komfortowa. Znaczną część drugiej połowy życia spędził bowiem Rilke w rezydencjach swoich arystokratycznych wielbicielek, z których atencji umiał korzystać z całkiem niepoetycką dezynwolturą. Nie była to więc samotność w ciasnych obskurnych pokoikach hotelowych ani w mansardach wynajmowanych od opryskliwych kamieniczników, którzy nachodzą lokatorów w celu ściągnięcia komornego. Była to samotność w pokojach gościnnych okazałych zamków i pałaców, gdzie służbie przykazywano, aby traktowała jak domownika tego milczącego pana, który, gdyby nie duże jasnoniebieskie oczy, wyglądałby jak przybysz z Dalekiego Wschodu. O jakichkolwiek opłatach za gościnę – trwającą nierzadko przez długie miesiące – mowy, rzecz jasna, nie było. Księżne i hrabiny dziękowały wylewnie poecie, że zechciał zaszczycić ich progi swoją obecnością. Taką samotność wybrałoby zapewne wielu ludzi prowadzących bujne życie społeczne z braku innych opcji. Niestety, nie każdy z nich napisał „Maltego”. A o tym, jak wyglądały owe gościnne rezydencje, można się przekonać, oglądając – choćby w Google – zamek Duino nad Adriatykiem, w którym gościła Rilkego księżna Marie von Thurn und Taxis (de domo zu Hohenlohe-Waldenburg-Schillingsfürst) i od którego nazwy pochodzi tytuł „Elegii duinejskich” (lub, w zależności od przekładu, duińskich względnie duinezyjskich). Nawiasem mówiąc, potomkowie księżnej mieszkają w tym zamku do dziś, ale poetów już nie zapraszają. Trudno powiedzieć, kto się w naszych czasach bardziej zaniedbał – arystokraci czy poeci?
Zawarowawszy sobie prawo do samotności i zapewniwszy przeżywanie jej w luksusowych warunkach, Rilke mógł spokojnie pisać tysiące listów, w których rozwijał między innymi refleksje na temat tego, jak powinny wyglądać idealne relacje i więzi międzyludzkie. Czytając jego pouczenia (delikatne, ale jednak pouczenia) na ten temat, trudno czasem pozbyć się wrażenia, że mamy do czynienia z jakąś egzystencjalną hochsztaplerką w wykonaniu niezwykłego „Wujka Dobra Rada”, który – sam nie mając w ogóle do czynienia z prozą normalnego, codziennego ludzkiego bytowania – objaśnia swoim korespondentkom, co czynić należy, aby owo bytowanie przeżywać jak najlepiej. Było ono jednak dla Rilkego korelatem procesu twórczego, a relacje międzyludzkie, zwłaszcza uczuciowe, traktował jako składową tego korelatu. Stąd też niewiele go obchodziło, że dla większości ludzi „związek” to nie przeżywanie ekstatyczno-estetycznych doświadczeń w platońskiej unii, lecz zakupy, pieluchy, awarie sprzętu, zawalone terminy i rachunki do zapłacenia. To się chyba nazywa „oderwaniem od rzeczywistości”.
Jednak z drugiej strony „sztuka” – rozumiana jako tworzenie tekstów literackich czy obrazów malarskich – nie była dla Rilkego „darem Muz” ani efektem „natchnienia”, lecz rezultatem precyzyjnie zaprojektowanego istnienia twórcy, który wszystkie fenomeny własnego życia traktuje przede wszystkim jako potencjalny surowiec aktów twórczych – i traktuje je w ten sposób świadomie, w pełnym uważności skupieniu, w precyzyjnym badaniu szczegółów, a nie w jakimś furorze czy odlocie. To właśnie dlatego musiał owe akty przeżywać w oddaleniu od innych ludzi. Gdyby bowiem łączył ich istnienie z własnym, musiałby albo poluzować rygor własnej dyscypliny, albo zmuszać innych, aby mu się podporządkowali. Przeto wyrozumowana samotność nie była dla niego jedynie przejawem egoizmu czy chęci unikania przyziemnych trosk – lecz także rodzajem ofiary. Nużące wylewy Rilkego w listach, które liczyły niekiedy po kilkadziesiąt stron, można rozumieć między innymi jako wyraz kompensacji, podobny do dzisiejszej maniakalnej aktywności wielu osamotnionych ludzi w mediach społecznościowych. Jak to się często zdarza, ta sama pozycja życiowa może wyglądać korzystnie lub nie – w zależności od tego, skąd na nią spojrzeć. Albo, żeby użyć jeszcze bardziej wytartego frazesu, nie ma nic za darmo na tym świecie, nawet dla wielkich poetów.
Uważnej obserwacji bytów materialnych, która stanowi fundament dla większej części jego dojrzałej twórczości, Rilke nauczył się głównie od Augusta Rodina, znajomość z którym pozwoliła mu na ostateczne odejście od późnoromantycznych klisz poetyckiej ekspresji. Jego wiersze pisane w konwencji „poetyki rzeczy” uderzają wnikliwością, z jaką umie spoglądać na przedmioty i na żywe stworzenia. Bardzo ciekawie świadczą o tych jego praktykach słowa z listu do Magdy von Hattingberg, jednej z „najbliższych” listownych partnerek:
„Chciałbym Ci powiedzieć, że jestem na tropie cudownych rzeczy. Uwielbiam się wpatrywać. Czy rozumiesz, jakie to wspaniałe wpatrywać się na przykład w przechodzącego psa, wpatrywać się – nie chodzi mi o to, żeby go przejrzeć, co jest tylko rodzajem ludzkiej gimnastyki, przy której wychodzi się od razu po drugiej stronie, traktując psa tylko jako okno, i powraca do tego, co ludzkie, nie o to – lecz o to, żeby wniknąć w sam środek psa, tam, skąd wydobywa się jego psia natura, do tego miejsca w nim, w którym Bóg mógłby przysiąść na chwilę, kiedy pies był już gotowy, żeby przyglądać się jego pierwszym kłopotom i pomysłom i kiwać głową, że wszystko jest w porządku, że niczego nie brakuje, że niczego już nie można poprawić. Przez chwilę można wytrzymać to bycie w środku psa, trzeba tylko uważać i w odpowiedniej chwili wyskoczyć, zanim otoczenie zamknie się szczelnie wokół nas, w przeciwnym razie zostanie się psem w psie i straci kontakt ze światem.” [przekład Tomasza Ososińskiego]
Słowa te można zadedykować dzisiejszym entuzjastom posthumanizmu, którym zbyt często wydaje się, że do tego, by porzucić wstrętny antropocentryzm, wystarczy szczera chęć i kilka myków terminologiczno-stylistycznych. Rilke wiedział, że w istocie jest to odrobinę trudniejsza sprawa. A tego rodzaju uwagi, rozsiane wśród duchowych wywnętrzeń poety, sprawiają, że jego listy są warte czytania i dziś, po stu latach.
Książka:
Rainer Maria Rilke, „Listy o sztuce”, przekład i opracowanie Tomasz Ososiński, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2019.