Dawne mapy rzadko idealnie odwzorowują świat. Tylko miejscami są szczegółowe i dokładne. Częściej znajdziemy na nich puste plamy albo szkice oparte o wyobrażenia kartografów o tym, jak mógłby wyglądać dany obszar. Te ostatnie nierzadko mają źródła w mitologii, legendach czy baśniach. Dość powiedzieć, że dawne mapy przedstawiają raczej wizję świata lub jego wycinka niż rzeczywistość.
Podobnie jest z badaniami nad życiorysem Zuzanny Ginczanki. To poetka, która dziś jest bardzo popularna (choć może właściwsze byłoby określenie „modna”), a mimo to i mimo wielu lat badań nad jej twórczością, wciąż bywa przedstawiana jako jedna z najbardziej tajemniczych postaci literackich dwudziestolecia międzywojennego. Cóż, trudno zgłębić jej losy w sytuacji, gdy tak niewiele zachowało się źródeł zawierających wiarygodne informacje na jej temat. Ginczanka nie zostawiła po sobie żadnego pamiętnika czy dziennika, który pomógłby odtworzyć jej biografię i, co być może jeszcze istotniejsze, pozwoliłby nam bliżej ją poznać. Niewiele zachowało się też listów jej autorstwa. Okruchami jej życia i zapisem jej refleksji o świecie pozostają jej wiersze – które przecież, jak to wiersze, bywają przerysowane i nie zawsze powinny być odczytywane jako spowiedź poety.
Historia uczy, że im więcej tajemnic, tym większa chęć ich rozwikłania. Nic więc dziwnego, że wielu historyków i badaczy literatury pochyliło się nad biografią Ginczanki. Jedną z pierwszych była Izolda Kiec. Rozpoczęła ona badania nad twórczością i losami poetki ponad trzydzieści lat temu, jeszcze jako studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Postanowiła poświęcić autorce tomu „O centaurach”, wówczas jeszcze nieznanej, pracę doktorską. Zabrała się do rzeczy z podziwu godną determinacją, niezrażona czekającą ją benedyktyńską pracą w archiwach – niestrudzenie szukała zapomnianych tekstów Ginczanki, porządkowała fragmentaryczne informacje na temat jej życiorysu i zdobywała nowe. Wytrwale korespondowała z osobami, które znały lub mogły znać poetkę, chociażby z Tadeuszem Wittlinem, Ludwiką Stauber, Izaakiem Pawłem Gasko czy Marią Nejmark.
Nie taki znów głośny debiut
Na pracy doktorskiej się jednak nie skończyło – niezgłębiona tajemnica działała jak magnes. Kiec napisała kilka artykułów o Ginczance i przygotowała wybór jej wierszy. Ukoronowaniem wieloletnich prac badawczych Izoldy Kiec nad biografią i twórczością tej poetki są dwie książki, wydane ostatnio przez wydawnictwo Marginesy: „Zuzanna Ginczanka. Poezje zebrane (1931–1944)” [2019] i „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” [2020].
Trudno przecenić ich wartość dla ginczankologów. Ta pierwsza stanowi kompletny zbiór znanych (publikowanych lub odnalezionych w ostatnim czasie) wierszy poetki. Opatrzone są one odautorskimi komentarzami i licznymi przypisami edytorskimi Izoldy Kiec, które pozwalają lepiej zrozumieć – często niejasny – przekaz utworów Ginczanki.
Druga pozycja jest pierwszą tak obszerną biografią poetki na polskim rynku wydawniczym. Poznajemy dzięki niej losy żydowskich przodków Ginczanki, jej dzieciństwo i lata młodzieńcze w Równem na Wołyniu, studenckie lata w Warszawie, historię pobytu poetki we Lwowie w czasie II wojny światowej i opis ostatnich chwil w krakowskim więzieniu. Do tego dochodzą oczywiście zdjęcia i – jakże by mogło być inaczej – liczne wiersze poetki, którym towarzyszą interpretacje Kiec, wplecione w refleksje autorki nad życiorysem poetki, więcej: stanowiące często punkt wyjścia do takich rozważań. To jednak nie wszystko. Autorka stara się również przybliżyć czytelnikowi miejsca, o których pisze, dlatego w książce zamieszczone zostały dokumenty z epoki, zawierające obszerne i barwne opisy Równego czy międzywojennej Warszawy.
W „Ginczance” Kiec wydobywa na światło dzienne wiele informacji dotychczas nieznanych – i to właśnie uznałabym za największą wartość tej biografii. Najciekawsze wydają mi się dwa tropy, które autorka zgłębia, by obalić utrwalone przez lata sądy na temat życia i twórczości poetki. Pierwszy dotyczy odbioru wierszy Ginczanki przez jej współczesnych. Powszechna jest dziś opinia, że w międzywojniu wszyscy zachwycali się poezją Zuzanny, szczególnie jej debiutanckim tomikiem „O centaurach”. Znajdziemy w nim choćby wiersz pt. „Dziewictwo” z bardzo znanym dziś i często przytaczanym fragmentem:
a my… w hermetycznych jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych
uwikłane po szyję w sukienki
prowadzimy kulturalne rozmowy
albo Tuwimowski z ducha utwór „Gramatyka”, zaczynający się słowami:
(– a wrosnąć w słowa tak radośnie,
a pokochać słowa tak łatwo –
trzeba tylko wziąć je do ręki i obejrzeć jak burgund pod światło).
Czy współcześni poetki rzeczywiście tracili głowę dla tych wierszy? Odpowiedzi na to pytanie Kiec szuka w przedwojennej prasie. Ku swojemu zdumieniu znajduje w niej jedynie trzy (!) recenzje z debiutanckiego tomiku Ginczanki, w tym tylko jedną pochwalną. Jej autor, Artur Mandel, zwraca uwagę przede wszystkim na „znaczny stosunkowo stopień dojrzałości artystycznej, umiar formy i oryginalność spojrzenia na świat” [s. 185] oraz na „usilną pracę nad znalezieniem własnego wyrazu artystycznego” [s. 186] przy jednoczesnej „bardzo małej” skali doświadczeń życiowych autorki [sic!], która powoduje, że autorka „skłania się ku filozoficznej zadumie, która unosi ją w sfery kosmicznych procesów” [s. 186]. Właśnie ta ostatnia cecha jej poezji – tak obca przecież poetyce międzywojnia, skupionej przede wszystkim na rzeczach przyziemnych, codziennych, konkretnych – w pierwszej chwili zdecydowanie zniechęca innego krytyka, Henryka Domińskiego. Poszukiwanie prawdy poetyckiej pachnące metafizyką wydaje mu się nieznośne, uczciwie jednak przyznaje, że „im dalej […] idziemy w głąb tomu, tym więcej nas czeka miłych rozczarowań” [s. 189]. Koniec końców poezja debiutantki zasługuje w jego ocenie na miano prawdziwej. Trzecia recenzja jest pióra „poważnego skamandryty” Stefana Napierskiego, który docenia „trafność, celność i giętkość własnego na wskroś języka” [s. 192] poetki, jej „ognistość”, która jednak „znajduje ujście w wyrazie literackim sztucznym i wysilonym” [s. 194]. Zdaniem poety właśnie silenie się na oryginalność spowodowało, że utwory Ginczanki stały się mało czytelne.
Konkluzje krytyków dobrze podsumował Kazimierz Czachowski w wydanym w 1938 roku kompendium „Najnowsza polska twórczość literacka 1935–1937 oraz inne szkice krytyczne”, pisząc, że u Ginczanki w „mózgowo inspirowanej poezji zdarzają się ładne urywki i ciekawe pomysły liryzmu refleksyjnego” [s. 195]. Trudno się z tym nie zgodzić. Poezji Ginczanki daleko bowiem do poezji Leśmiana, w której można ze świecą szukać słabszych utworów. Wiele jest w niej liryków co najwyżej średnich. Takich, które potrafią olśnić czytelnika i przejąć go do głębi, jest zaledwie kilka, choć te przejmują z całą mocą.
Kto zadenuncjował poetkę?
Jeszcze bardziej intrygujący jest drugi trop Izoldy Kiec, dotyczący szczegółów ostatnich chwil życia poetki. Wiadomo, że niemal od początku wojny przez kilka lat Zuzanna mieszkała we Lwowie. Ze swoją typowo semicką urodą musiała cały czas przebywać w ukryciu. Nie jeden raz udało jej się cudem uniknąć śmierci i wydania w ręce Niemców. Pomimo przerażenia, które musiało jej towarzyszyć, nie przestała tworzyć (w lwowskim okresie powstał między innymi jej najbardziej chyba znany wiersz „Non omnis moriar”). W tym trudnym czasie wyszła za mąż za Michała Weinziehera, którego niedługo po ślubie podobno zdradziła z jego przyjacielem, Januszem Woźniakowskim, bardzo w niej zakochanym i niesłychanie jej oddanym. To właśnie Woźniakowski pomagał poetce w ewakuacji z miasta. Najpierw skierował ją do swojej ciotki do Felsztyna. Tam jednak szybko zaczęto coś podejrzewać, więc Woźniakowski zdobył dla Ginczanki fałszywe dokumenty i wysłał ją do Krakowa, do mieszkania w kamienicy przy ulicy Zyblikiewicza. Tam Zuzanna „najczęściej przesiadywała w swoim pokoju, właściwie leżała – w pościeli, wśród porozrzucanych rzeczy, rozsypanego pudru” [s. 330]. Rzadko wychodziła.
Niestety, jej dobry duch, Janusz Woźniakowski, niedługo potem został wraz z Weinzieherem aresztowany za współpracę z komunistycznym podziemiem. Po otrzymaniu wiadomości o zatrzymaniu dwóch bliskich jej mężczyzn (prawdopodobnie podczas przyjęcia imieninowego we Wróblowicach/Swoszowicach) Zuzanna nie wróciła na Zyblikiewicza, tylko udała się na ulicę Mikołajską, gdzie za pośrednictwem znajomych Janusza miała znaleźć schronienie u Elżbiety Mucharskiej. To właśnie tam, po około miesiącu, zatrzymało ją gestapo, które zawiozło ją najpierw do oddziału kobiecego więzienia na Montelupich, a potem – na Czarnieckiego, skąd została przewieziona do obozu w Płaszowie, gdzie zginęła prawdopodobnie 5 maja 1944 roku.
W sferze domysłów pozostanie, jak i dlaczego do tego doszło. Jedna z popularniejszych teorii mówi, że do zdemaskowania Ginczanki i jej miejsca pobytu – umyślnie bądź nie – przyczynił się jeden z najbardziej przywiązanych do niej ludzi, Janusz Woźniakowski. Ponoć był nieostrożny i wysyłał grypsy, które mogły zostać przechwycone przez władze więzienne, a w których znajdowały się informacje o miejscach życzliwych Żydom. Kiec niczego jednak nie przyjmuje na wiarę. Zbiera dowody i świadectwa. Po dogłębnym zbadaniu tego scenariusza, z dużym prawdopodobieństwem go odrzuca. Bardziej wiarygodna wydaje jej się wersja, że to sama Zuzanna podała adres swojego pobytu poprzedniej gospodyni, z którą była skłócona. Po co? Ponoć poetka chciała, aby gospodyni… zwróciła jej jakieś rzeczy osobiste, w tym suknię. Zapewne Zuzanna nie miała tych rzeczy dużo, co trochę by usprawiedliwiało takie zachowanie. Poza tym można przypuszczać, że były one dla niej bardzo ważne – zawsze zależało jej na tym, żeby ładnie wyglądać, być może tym bardziej, im czasy stawały się trudniejsze. Z zachowanych świadectw wynika, że nawet w celi nie przestała o siebie dbać: podobno z dbałością czesała włosy, malowała sobie usta, czerniła brwi i rzęsy.
Tendencje do nadinterpretacji
„Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt” nie jest klasyczną biografią. Przypomina raczej osobisty w tonie esej, będący próbą wyjaśnienia tego, co w przypadku tej poetki niewyjaśnialne, znalezienia przyczyn jej nieszczęśliwych miłości i domniemanej samotności czy wreszcie – odczytania biografii poetki przez pryzmat jej twórczości. Czasami ten osobisty wymiar, ta próba zgłębienia tajemnic poetki za wszelką cenę, pomimo braku wiarygodnych dowodów czy nawet poszlak, bywa drażniąca. Choćby wtedy, gdy autorka analizuje szkolną fotografię zbiorową, na której rozpoznajemy również poetkę:
„Ginczanka na zdjęciach patrzy prosto w obiektyw i to spojrzenie oddziela ją od pozostałych, obecnych w kadrze osób, wyróżnia ją z otoczenia. Tak, to oczy Zuzanny są tutaj najważniejsze. I wcale nie dlatego, że są różnokolorowe, tego nawet nie widać na biało-czarnych obrazkach. Tylko dlatego, że są smutne. Dlatego, że mimo uśmiechu – zamyślone. Że nieobecne. I to one izolują Zuzannę ze zbiorowej fotografii. Jest ponownie i wciąż za szybą – podwójnie, po wielekroć, bo widoczna przez pryzmat fotograficznego obiektywu” [s. 82–83].
Spojrzenie Zuzanny bynajmniej nie wydaje się smutne. Poza tym to samo, co Izolda Kiec o spojrzeniu Ginczanki, możemy powiedzieć o spojrzeniach kilku innych osób widocznych w kadrze. Cóż, Kiec miewa tendencje do nadinterpretacji, daje się czasem porwać swoim odczuciom. Zdarza jej się przy tym w sposób afektowany wyrażać swoje przemyślenia, które niewiele wnoszą do biografii poetki.
W ogólnym rozrachunku nie można jednak odmówić książce Izoldy Kiec bardzo dużej wartości merytorycznej i literackiej. Autorka świetnie poradziła sobie z odtworzeniem losów poetki, zważywszy zwłaszcza na fakt, że miała do dyspozycji bardzo ograniczoną liczbę źródeł historycznych. Życiorys Ginczanki przedstawiony przez Izoldę Kiec nie przestaje jednak przypominać dawnej mapy, na której szczegółowo przedstawione zostały wybrane wycinki rzeczywistości, a duży obszar został zapełniony wyobrażeniami autorki.
Książka:
Izolda Kiec, „Ginczanka. Nie upilnuje mnie nikt”, wyd. Marginesy, Warszawa 2020.