W czasie zarazy zrobiło się głośno o życiu i problemach migrujących pracowników. Azja jest ich prawdziwym zagłębiem – w szczególności południowa i południowo-wschodnia część kontynentu. Stosunkowo niewiele świat zewnętrzny wie o migrujących pracownikach z Azji Centralnej, czyli z młodych państw powstałych po rozpadzie Związku Sowieckiego.

Kierunki migracji osób szukających czasowego zarobku poza macierzystym krajem są w przypadku Azji Południowej i Azji Południowo-Wschodniej określone dość jednoznacznie. Z Indii, Nepalu, Pakistanu i Bangladeszu, a także z Tajlandii, Filipin, Indonezji i Kambodży – okresowi pracownicy migrują głownie do krajów Zatoki Perskiej. Trafiają do Arabii Saudyjskiej, Kuwejtu, Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W przypadku migrantów z Kazachstanu, Kirgistanu, Uzbekistanu czy Tadżykistanu i Turkmenistanu – ruszają oni głównie do Federacji Rosyjskiej, by tam pracować i zarabiać.

Dla mieszkańców młodych państwowości Azji Centralnej Rosja jest interesująca z kilku co najmniej powodów. Przede wszystkim jest znacznie zasobniejsza aniżeli kraje dawnej Azji sowieckiej. Co więcej, ludność tych krajów nie znała – a w dużej części i nie zna obecnie – innego świata niż posowiecki. Dochodzi do tego jeszcze kwestia języka rosyjskiego, którym w Azji Centralnej posługuje się niemal każdy.

Ta poniekąd modelowa sytuacja – ludzie z krajów uboższych znajdują czasowe zatrudnienie w krajach bogatszych – uległa gwałtownej zmianie wraz z wybuchem pandemii. W państwach będących celem migrantów zaczęto wstrzymywać inwestycje. Klasycznym przykładem takiego działania były kraje Zatoki Perskiej, w których część dziedzin życia gospodarczego i społecznego niemal zamarła. Migrujący pracownicy stali się dosłownie nikomu nie potrzebni. Zgrupowani w swoistych obozach mieli czekać na rozwój wypadków. Bez zarobków, bez możliwości powrotu do macierzystego kraju. W sytuacji pandemii taki powrót pochłonąłby ich zarobki, o ile w ogóle byłyby możliwy. Zwłaszcza że macierzyste kraje, które same walczyły z epidemią, wcale nie paliły się do tego, by przyjść im z pomocą.

Pierwszym krajem, który po wielu tygodniach zwłoki zdecydował się na ewakuację swych rodaków znad Zatoki, był Pakistan. I stało się to mniej więcej wtedy, gdy władze Indii ogłosiły, że nie przewidują żadnej akcji ewakuacyjnej. Dopiero naciski władz Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, by Indie zabrały swych migrantów, sprawiły, iż rząd w New Delhi zdecydował się skoordynować działania. Za miejsce w samolotach Air India migranci musieli jednak zapłacić. Idąc za przykładem Pakistanu oraz Indii, podobne akcje przeprowadziły Nepal i Bangladesz.

Z podobnym opóźnieniem zareagowały na sytuację pandemii władze krajów środkowoazjatyckich. Gospodarka rosyjska spowolniła, inwestycje zawieszono lub z nich zrezygnowano – migranci okazali się niepotrzebni również w Rosji. Media przez wiele tygodni donosiły o sznurach pojazdów i prawdziwych koczowiskach na granicy Rosji i Kazachstanu, którą chcieli przekroczyć migrujący, pozbawieni zarobków pracownicy. W sytuacji lockdownu i w Rosji, i w Kazachstanie było to przez dłuższy czas niemożliwe. Dopiero po wielu tygodniach władze krajów Azji Centralnej zaczęły wysyłać samoloty, które pomogły w ewakuacji.

Problemu, który z grubsza zarysowałem, nie można zrozumieć bez przywołania kilku przynajmniej liczb oraz uproszczonej statystyki. Z krajów Azji Południowej pochodzi około miliona migrujących pracowników, których czas zarazy zastał w państwach Zatoki Perskiej. Niewiele mniejsza liczba pochodziła z krajów Azji Południowo-Wschodniej. Globalny rynek pozwolił tym ludziom znaleźć pracę poza krajem ojczystym. Ten sam rynek zostawił ich na długo bez żadnej pomocy w sytuacji krachu spowodowanego pandemią. Można oczywiście powiedzieć – cóż, migranci sami muszą troszczyć się o swój los. Skoro pracują poza ojczyzną, to dlaczego władze krajów, z których pochodzą, mają ich ratować w sytuacji katastrofy? Odpowiadając na takie słowa, można powoływać się na solidarność z rodakami, na moralny wobec nich obowiązek, na patriotyzm. Myślę wszakże, że nie te argumenty sprawiły, iż rządy w Islamabadzie, New Delhi, Katmandu czy Dhace zainteresowały się swymi emigrantami.

Słowem kluczem do zrozumienia wydarzeń, o których piszę, jest w moim przekonaniu remittance, czyli strumień pieniędzy, który przez lata płynął do tych krajów dzięki zarobkom migrujących pracowników. Jedna czwarta światowego remittance przypada właśnie na Azję Południową, a w PKB krajów tego rejonu świata remittance stanowi 10 procent. W liczbach bezwzględnych stanowi to w przypadku Indii ponad 80 miliardów dolarów, Pakistanu – ponad 20 miliardów, Bangladeszu – ponad 18 miliardów, wreszcie Nepalu – ponad 8 miliardów, by wyliczyć tylko największych beneficjentów. Oczywiście, w przypadku PKB Indii nie jest to być może tak wiele, ale już w przypadku Pakistanu, Bangladeszu czy Nepalu są to sumy istotne. Tak więc ewakuacja tych niepotrzebnych pracowników była w jakimś stopniu podyktowana także chęcią zabezpieczenia obywatelom możliwości powrotu do krajów, w których na co dzień zarabiali. Po to, by w przyszłości nadal wspierali krajowe PKB. Tym bardziej że władze krajów-pracodawców wyraźnie dawały do zrozumienia, że w przypadku braku współpracy z państwami, z których pochodzą migranci, ich przyszłe zatrudnienie stanie pod znakiem zapytania. Jeden z dzienników indyjskich  informował w połowie kwietnia, że rząd Zjednoczonych Emiratów Arabskich zagroził zrewidowaniem liczby pozwoleń na pracę obywateli krajów, które odmawiają ewakuacji swoich rodaków.

Czy podobne naciski popłynęły także z Moskwy pod adresem władz w Nur-Sułtanie, Taszkiencie czy Biszkeku? Na ten temat media milczą. Ale z całą pewnością Moskwa nie miała ochoty tolerować na swej granicy koczowisk migrantów.

Sytuacja migrujących pracowników, którzy okazali się nikomu nie potrzebni, wywołała w kwietniu i maju debatę na temat międzynarodowej akcji na rzecz migrantów, którzy zostali zmuszeni do powrotu do swoich ojczyzn. Motywem przewodnim było przekonanie, że państwa dające pracę są do czegoś – poza wypłacaniem pieniędzy za tę pracę – zobowiązane. Migrujący pracownicy są bowiem niejednokrotnie współautorami ich sukcesów, a nie jedynie wygodną z punktu widzenia ekonomicznego siłą roboczą. Otwarta pozostaje kwestia tego, czy słowa w jakikolwiek sposób przełożą się na czyny.

 

Fot. ILO Asia-Pacific, Flickr.com