Konwencja partyjna w lipcu lub sierpniu to stały element amerykańskiego cyklu wyborczego. Oczywiście dawno już minęły czasy, kiedy zgromadzeni delegaci stanowi naprawdę dokonywali wyboru kandydata na prezydenta. Od prawie siedemdziesięciu lat nominat jest znany z dużym wyprzedzeniem, a konwencja ma inne cele: służy zbieraniu funduszy na kampanię, jest medialnym widowiskiem, pokazem entuzjazmu wobec kandydata oraz jedności partyjnej ponad frakcyjnymi podziałami. A przede wszystkim jest to kilka dni darmowego czasu antenowego, wypełnionego mniej lub bardziej udanymi przemowami partyjnych tuzów oraz wschodzących gwiazd.
Za sprawą pandemii w tym roku demokraci zmienili całkowicie format konwencji – zamiast tysięcy ludzi zgromadzonych pod jednym dachem, zobaczyliśmy dość osobliwe widowisko online, czasami poruszające, czasami nudne, a czasem po prostu dziwne. Wybór takiej formy był oczywiście znaczący. Miał sygnalizować, że demokraci – w odróżnieniu od Trumpa i republikanów, planujących dużo bardziej tradycyjną konwencję – traktują pandemię poważnie.
Z powodu ograniczonego czasu wszystkie mowy były krótkie. Nawet Joe Biden i Kamala Harris, odbierający nominację na prezydenta i wiceprezydentkę, mówili zaledwie po dwadzieścia kilka minut, co było miłą odmianą po ciągnących się w nieskończoność przemówieniach z poprzednich lat.
Wystąpili pokonani rywale do nominacji, w tym Amy Klobuchar, Elizabeth Warren, Bernie Sanders. Głos zabrali także żona Bidena Jill, Hillary i Bill Clintonowie, a także – oczywiście – Michelle i Barack Obamowie, największe gwiazdy dzisiejszej Partii Demokratycznej. Wszyscy nie tylko krytykowali prezydenta Trumpa, ale i podkreślali, że Joe Biden jest „porządnym człowiekiem”. Dużo czasu poświęcono też na przypomnienie osobistych tragedii, które go spotkały, takich jak śmierć pierwszej żony i córeczki w wypadku w 1972 roku i śmierć na raka ukochanego syna Beau w roku 2015. Ponadto występowali „zwykli ludzie” wspominający jak Biden okazał im współczucie czy sympatię. Brzmi to oczywiście trochę obciachowo (i takie też było), ale wpisywało się w poetykę amerykańskiej polityki i spełniło swoją rolę, jaką było pokazanie, że Joe Biden jest dobrym, empatycznym człowiekiem, któremu można zaufać, w przeciwieństwie do Donalda Trumpa, który zainteresowany jest tylko sobą, a nie losem Amerykanów, co najdobitniej pokazała jego reakcja na pandemię.
Opowiadanie do znudzenia o „przyzwoitości” Bidena nie było oczywiście skierowane do przekonanego elektoratu demokratów, ale do wyborców środka, także centrowych. Z tego powodu dość dużo czasu dano „przyzwoitym” republikanom – jak John Kasich, gubernator Ohio, który cztery lata temu przegrał z Trumpem walkę o nominację – którzy nie widzą już dla siebie miejsca w partii zdominowanej przez Trumpa. Przewidziano dla nich nawet więcej czasu niż dla lewicowych demokratów. Alexandria Ocasio-Cortez dostała na wystąpienie niecałe dwie minuty, co naprawdę wydaje się małostkowe. To prawda, że do wygranej Biden potrzebuje głosów centrystów i rozczarowanych republikanów, ale tak samo ważna jest mobilizacja młodych i lewicowych wyborców. Senator Bernie Sanders po raz kolejny wezwał wprawdzie swoich sympatyków, by nie wahali się i oddali głos na Bidena, ale zmarginalizowanie AOC – jednej z największych gwiazd demokratów – nie było najmądrzejszym posunięciem.
Z tego samego powodu – żeby nie zwracać uwagi na często zupełnie zasadnicze różnice polityczne w obrębie bardzo szerokiej Bidenowskiej koalicji – na konwencji niezbyt wiele mówiono o programie wyborczym. Biden odwołał się do Roosevelta, pośrednio zapowiedział coś na kształt Nowego Ładu, zapowiedział wprowadzenie powszechnej opieki zdrowotnej (na bazie Obamacare), wzmocnienie związków zawodowych itd., ale szczegółowy program wyborczy z pewnością nie był głównym tematem jego wystąpienia. Z drugiej strony, Biden wygrał prawybory nie dlatego, że jego program był najlepszy i najdokładniejszy (gdyby to było decydującym kryterium, nominację odbierałaby dziś Elizabeth Warren), ale dlatego, że dla demokratycznego elektoratu najważniejsze okazało się pokonanie Trumpa, a wszystko inne – w tym i program – miało, niestety, znaczenie drugorzędne. Pytanie brzmi, oczywiście, następująco: Czy przypominanie o tym, że „Biden nie jest Trumpem”, wystarczy do zmobilizowania wyborców?
Ogólnie rzecz biorąc, przemówienie kandydata demokratów było zaskakująco dobre. Zaskakująco, bo oczekiwania wobec niego nie były zbyt wysokie – kampania Trumpa od dawna próbowała zrobić z Bidena zdemenciałego staruszka, który nie umie sklecić dwóch zdań, więc nawet nie wybitne, ale dość przyzwoite wystąpienie wystarczyło, by wszyscy – nawet mocno sprzyjająca Partii Republikańskiej telewizja Fox News – uznali, że Biden wypadł znakomicie.
Więcej oczekiwano chyba od wystąpienia Kamali Harris, kandydatki na wiceprezydentkę, znanej z talentu oratorskiego – co jest jednym z powodów, dla których porównywano ją do Obamy. Harris wygłosiła wprawdzie dobre przemówienie, ale chyba jednak poniżej swoich możliwości. Być może odpowiadała za to niecodzienna sceneria – polityczka musiała zwracać się do pustej sali, dlatego przemowie doskwierał brak braw i wiwatów. Być może był to celowy zabieg, żeby nie przyćmić mającego przemawiać następnego dnia Bidena. Widać jednak, że w kampanii Kamala przyjmie rolę ofensywną – atakowała prezydenta bardziej niż Biden, który skądinąd ani razu nie wypowiedział nazwiska „Trump”. Taki podział ról odpowiada zresztą typowej dynamice amerykańskich kampanii prezydenckich.
Harris, pierwsza nie-biała kobieta nominowana na tak ważne stanowisko, mówiła otwarcie o wyzwaniach stojących przed kobietami, w tym o strukturalnym rasizmie. Jak policzył „New York Times”, podczas tegorocznej konwencji kobiety w ogóle przemawiały dłużej niż mężczyźni; a biali i nie-biali mówcy (i mówczynie) otrzymali mniej więcej tyle samo czasu antenowego. Partia Demokratyczna pokazała w ten sposób, jak widzi swoją przyszłość i na kogo liczy w listopadowych wyborach: do pokonania Trumpa potrzebuje głosów kobiet, mniejszości i centrystów. To oni byli adresatami tej wirtualnej – ale całkiem udanej – konwencji. Zobaczymy, jak odpowiedzą na to republikanie, których konwencja zaczyna się w tym tygodniu.
PS. Zaskoczyło mnie wybranie na jedną z prowadzących konwencję aktorki Julii Louis-Dreyfus, znanej z roli fikcyjnej wiceprezydentki Seliny Meyer w serialu „Veep”. Żeby nie było: uwielbiam Julię Louis-Dreyfus, a „Veep” to mój ulubiony serial o amerykańskiej polityce, ale Selina Meyer – antypatyczna, amoralna i niekompentna – nie jest najlepszą wizytówką kobiety w fotelu wiceprezydenckim, więc nawet pośrednie zestawienie jej z Kamalą Harris było pomysłem osobliwym.